Rozmowa śródziemnomorska

Naprawdę przejmujący, nawet dla dziecka, był głos mojego dziadka i wzruszenie, z jakim odczytywał mi pierwsze kartki tamtej książki. Była to oczywiście „Mitologia".

Publikacja: 27.12.2013 21:13

Red

Całkiem niedawno w czasie medialnej nawałnicy, która przetoczyła się przez moje życie, w jednej ze stacji telewizyjnych zrobiono ze mną wywiad. Na wszelki wypadek został nagrany, a nie nadany na żywo – jak rozumiem, realizatorzy nie do końca ufali mojej spontaniczności. Dziennikarz w czasie tego nagrania zadawał mi wiele pytań, dając do zrozumienia, że tylko niektóre z nich wykorzysta w programie. Jedno z tych pytań brzmiało:

– Czy ma pani jakiś autorytet? Kto nim jest?

– Sokrates – odpowiedziałam bez wahania.

Dziennikarz zamilkł, a ja z radością czekałam na pytanie: „Dlaczego?". Od dawna mam ochotę powiedzieć coś o moim stosunku do Sokratesa, tylko że nie bardzo jest gdzie i komu, a tu nadarza się okazja medialna. Jakoś nigdy nie zdarzyło mi się usłyszeć tego imienia w medialnych dyskusjach czy na informacyjnym pasku, podobnie zresztą jak na Cezara czy Homera; może po prostu nie trafiłam na odpowiedni program?

Dziennikarz jednak nie zadał mi tego pytania – ani w ogóle żadnego. Poinformował mnie tylko:

– Pani Joanno... Sokrates nie żyje.

– Co pan powie – odpowiedziałam i tak zamknął się ten wątek rozmowy. Nie pojawił się też zresztą potem na antenie. Innymi słowy, Sokrates nie przeszedł. Dziennikarz natomiast z rosnącą troską dopytywał mnie, dlaczego jestem tak bardzo osamotniona i czy ktoś mnie może kiedyś bardzo skrzywdził. Ponieważ nie chciałam się w żaden sposób przyznać do osamotnienia ani krzywdy, więc przeszedł do prostszych pytań.

Wracając potem do domu, zastanawiałam się jednak nad tym, o co zapytał. Nie jestem osamotniona, ale oddalona na pewno. Jak i kiedy to się stało? Czy to jest krzywda, czy nagroda? Kto i kiedy to spowodował?

Miałam kilka lat, a w domu panowała grypa. Jakim cudem udało się mojej matce przekonać swoich rodziców, żebym nocowała u nich na ulicy Zimorowicza, nie wiem do dzisiaj. Naruszenie porządku dnia Jana Parandowskiego, mojego dziadka, nie było możliwe nawet w warunkach wojennych. Wystarczy przeczytać wspomnienia mojej babci Ireny, żeby się zorientować, że zapewnienie mężowi ciszy było jej celem głównym, niezależnie od linii frontu. A co dopiero czteroletnia wnuczka? Jednak udało się mnie jakoś wyekwipować i nagle stałam się lokatorem mieszkania, które znałam tylko w porze obiadowej. Rytuał tych rodzinnych obiadów był zawsze identyczny. Do tego mieszkania wchodziło się na palcach i bez głośnych powitań. Takie „święte milczenie" trwało dopóty, dopóki tuż przed obiadem nie otworzyły się drzwi jednego z trzech pokojów. Niezwykłe drzwi. Obite skórą, która skrywała dźwiękoszczelną gąbkę. Za tymi drzwiami Jan odbywał codzienną przedobiednią drzemkę. To był odpoczynek po wielogodzinnej pracy, jaką przy swoim biurku zadawał sobie od godziny piątej rano. Pisał codziennie, niezależnie od stopnia weny czy aktualnych potrzeb. Jego drzemka była więc formą przerwy, a dla całego domu porą ciszy. Wszyscy wtajemniczeni goście dostawali już w progu polecenie w formie zwięzłej i tajemniczej:

– Mak.

To słowo było skrótem powiedzenia „cisza jak makiem zasiał", a oznaczało, że przez obszerny korytarz należy przejść tak, żeby nie skrzypnęła żadna deska. Żeby było jasne: nic by się nie stało, gdyby jednak skrzypnęła, gdyby ktoś obudził tym śpiącego pisarza. Ta cisza nie wynikała z jakiegoś terroru, tylko z podziwu i szacunku, jakie dla pracy męża jego żona, kiedyś jego studentka, zachowała przez całe życie.

W pokoju mojej babki trwały ciche przygotowania do obiadu, aż wreszcie zza skórzanych drzwi wychodził pisarz, do którego nigdy nie powiedziałam „dziadku", tylko znacznie potulniej ?–  Dadusiu. To była pozostałość dziecinnej mowy, jakoś przylgnęła do obojga i dlatego moi dziadkowie do końca życia pozostali „Dadusiem i Baciunią". Jan wchodził do pokoju jeszcze jakby z głębokiego snu, lekko uśmiechnięty na widok rodziny, ale nadal milczący. Siadał potem do stołu, a kiedy nalewano obowiązkowy kieliszek czerwonego wina, podnosił go powoli, celebrując tę czynność i wydłużając tę chwilę. Gdyby ktoś mnie zapytał, jak go pamiętam, to właśnie z tym wzniesionym kieliszkiem, zatrzymanym na chwilę w geście jakiegoś sobie wiadomego toastu. Jako dziecko artystów widywałam ludzi pijących alkohol, ale nikt nie robił tego tak, jakby był to pierwszy i ostatni kieliszek czerwonego wina. Trzeba było wielu lat i dojrzałej lektury jego książek, żebym zrozumiała sens tej celebracji.

Potem, już przy obiedzie, zaczynały się rozmowy. Inicjowała je zwykle moja babka, wybudzając męża z głębokiego zamyślenia. Żeby to się udało, poruszała tematy, które nie do końca przywracały go do rzeczywistości – po prostu zadawała jakieś pytania, które mogły go zainteresować, na ogół udając niewiedzę w jakiejś sprawie dotyczącej antycznego świata. Dziadek odpowiadał najpierw kilkoma słowami, ale już po połowie kieliszka wina chętniej i dokładniej. Zawsze jednak jakby do siebie. Po obiedzie siadał w fotelu i też milcząc obcował z nami, raczej słuchając tego, o czym mówimy, po czym równie cicho wstawał i zamykał za sobą skórzane drzwi.

Poza kilkoma dorocznymi uroczystościami takiego go znałam, aż do dnia tamtej, kilkudniowej wizyty. Przyprowadzono mnie tu pod wieczór i szybko znalazłam się w łóżku. Jednak nikt nie przychodził powiedzieć mi zwykłego „dobranoc" czy pomodlić się do Anioła Stróża, choć dziadkowie pilnowali mojej religijności. Za drzwiami pokoju słyszałam jakąś cichą rozmowę czy rodzaj sprzeczki. Babcia „nie była pewna, czy to jest dobry pomysł", Jan natomiast skwitował to krótkim zaprzeczeniem. Po chwili drzwi się otworzyły i ku mojemu zdumieniu wszedł mój dziadek, trzymając w ręku jakąś książkę.

– Coś ci poczytam – powiedział ze swoim śpiewnym, lwowskim akcentem. Do dziś pamiętam jego głos z tamtego wieczoru. Nie rozumiałam ani jednego zdania i jestem przekonana, że on o tym doskonale wiedział. Były to długie, rytmiczne zdania, w których pojawiały się nieznane mi, obco brzmiące imiona. To zresztą nie było ważne: naprawdę przejmujący, nawet dla dziecka, był głos mojego dziadka i wzruszenie, z jakim odczytywał mi pierwsze kartki tamtej książki. Była to oczywiście „Mitologia".

– Rozumiesz coś? – zapytał pod koniec pierwszego rozdziału, a ja tylko pokręciłam głową. Wtedy odłożył książkę i zaczął mówić prostszym językiem:

Na początku świata był Chaos. Potem na ziemi pojawiła się pierwsza para bogów – Uranos i Gaja. Uranos był Niebem, a Gaja Ziemią. Ich najstarszy syn nazywał się Okeanos i był bogiem wody. Potem Jan zaczął długą opowieść o potomstwie Uranosa i Gai, o Tytanach, cyklopach, ale ich okrucieństwa już do mnie nie doszły, bo na szczęście zasnęłam.

* * *

Umysłowość dziecka ma jednak swoje prawa. Kiedy więc następnego wieczoru powiedziano mi tylko „dobranoc" i kazano pomodlić się do Anioła Stróża, ja zaczęłam domagać się wczorajszej opowieści. Dziecko jednak rzadko zgadza się na dalszy ciąg bajki – trzeba opowiadać wszystko od początku. Imiona Uranos i Gaja łatwo wpadły mi w ucho, dlatego dobrze wiedziałam, jakiej opowieści chcę od dziadka na początku. Więc opowiadał jeszcze raz, od Chaosu zacząwszy. Zasnęłam przy pojawieniu się Dzeusa – największego i najpotężniejszego Boga. Od tego wieczoru już codziennie Jan siadał w moim pokoju i zaczynając od początku świata, opowiadał coraz większe fragmenty historii bogów. Zasypiałam więc z wizją Prometeusza, Ateny i Afrodyty.

W niedługim czasie po tamtej wizycie zapisano mnie na religię. Już na pierwszej lekcji siostra zakonna postanowiła objawić nam tajemnicę początku świata. Mówiła o dniach stworzenia, o Adamie i o tym jak z jednego żebra powstała pierwsza kobieta.

Długo zbierałam się do tego, żeby przerwać zakonnicy jej opowieść, ale wreszcie szepnęłam:

– Ale siostro. To nieprawda.

Przerwała i z całą cierpliwością zapytała, skąd moja niewiara. Wtedy zaczęłam prostować jej wiedzę i objaśniłam, że na świecie jako pierwsi pojawili się bogowie. Człowieka natomiast zrobił Prometeusz z gliny i łez. Dusza to jest kilka iskier, które Prometeusz ukradł z rydwanu słońca.

Zakonnica wybiegła z sali, a potem słychać było jakąś bieganinę, szepty innych zakonnic. Wszystkie otoczyły potem moją matkę, która przyszła po mnie ciekawa pierwszych wrażeń. No i dowiedziała się. Z dziećmi niewierzącymi siostry jakoś sobie radziły, ale jeszcze nigdy nie spotkały się z dzieckiem, które ma świat uporządkowany według mitów! Gdyby to jeszcze wynikało z opowieści zasłyszanych na podwórku, ale to przecież powiedział człowiek wybitny! Jak i kto ma podważyć jego słowa? Tylko on sam to może zrobić. Z takim nakazem moja matka została odprawiona i zamiast do naszego mieszkania od razu trafiłyśmy na Zimorowicza. Oczywiście pierwszą osobą, która usłyszała całą opowieść, była moja babka – łączniczka i negocjator spraw pomiędzy światem zewnętrznym a mężem. Jakiś czas siedziałyśmy z mamą w stołowym pokoju, czekając na rezultat rozmowy małżonków. Wreszcie otworzyły się skórzane drzwi i wyszła z nich moja babka, zapłakana, ale triumfująca.

– Idź do Dadusia. On ci wszystko wytłumaczy.

Tak oto znalazłam się sam na sam z pisarzem w jego pokoju, razem z rzędami ksiąg w wielkiej bibliotece. Część z nich pisana była po łacinie, część w starogreckim języku. Człowiek, który tu pracował, znał oba języki od czasów gimnazjum. Poznawał i tłumaczył Homera, Cezara od młodzieńczych lat. W swoim eseju „Ja i Antyk" napisał: „ten i ów z krytyków dawał mi nieraz do zrozumienia (...), że marnuję dla rzeczy odległych czas, który powinienem poświęcić rzeczom i ludziom bliskim (...) zawsze przyznawałem z całą szczerością, że nic mnie tak nie pociąga, nie zajmuje i nie rozgrzewa jak antyk. To moje zamiłowanie może kogoś dziwić, a nawet gorszyć, doskonale to rozumiem...(...).  Opuszczałem jednak gimnazjum z głęboką namiętnością do antyku i brałem ją po prostu za fakt, którego nic już nie zmieni".

No właśnie. Siedział przede mną człowiek, który w jakimś sensie zahipnotyzował się światem antycznym w wieku kilkunastu lat. Ktoś, kto znał najstarsze obyczaje każdej greckiej wyspy. Ktoś, kto w wieku trzydziestu lat odbył podróż do Grecji, a płynąc tam statkiem, zobaczył nie tyle piękno Morza Egejskiego, ile pustkę obumarłego archipelagu. Zobaczył kawałki wystających skał i usłyszał ciszę po okrzykach na uprawnych polach, patrzył na morskie fale, a potem zapisał – piana fal widziała ślub Dionizosa z Ariadną. Siła jego doznań została zapisana w książce „Dwie wiosny". Kiedy czyta się relacje z pierwszych chwil na lądzie, proste zdanie „byłem w Atenach" wywołuje dreszcz. Potem już trudno oderwać się od opisu tego niespodziewanego spotkania z nową Grecją, piękną i ożywczą, od łapczywego poszukiwania jakiegokolwiek śladu starożytności w przechodniach współczesnej ulicy. Od momentu, kiedy jedno słowo „malista" wypowiedziane przez kierowcę autobusu wywołuje u podróżnika zawrót głowy. To słowo przecież wypowiadał Sokrates w „Dialogach" Platona, a oznacza ono coś w rodzaju „jak najbardziej". Wielki filozof używał go w różnych kontekstach, nadawał mu rozmaite znaczenie, raz złośliwe, raz potwierdzające. I teraz, po trzech tysiącach lat, kierowca autobusu na pytanie podróżnika o to, czy jedzie w odpowiednią stronę, odpowiada: malista. I to słowo ma większą wartość niż oglądane potem odłamki starych waz. Podróżnik odwiedza miejsca silnie zaznaczone przez wiedzę i wyobraźnię, a potem opisuje wszystko tak, jak robi to człowiek zakochany. W opisie Partenonu nawet jemu, tak szlachetnemu prozaikowi zdarza się zdanie: „Do dziś pamiętają brzuśce moich palców jego marmurów szorstkość" – tylko w miłosnym uniesieniu można tak napisać.

Tego dnia, tam w pokoju, siedział przede mną człowiek, który wielokrotnie dowodził, że „Polska leży nad Morzem Śródziemnym", mając na myśli nasze kulturowe korzenie nieodłącznie związane ze strukturą języka łacińskiego. On rozumiał chrzest Polski, dzieło Mieszka I, jako nierozerwalny pomost między kulturą słowiańską a śródziemnomorską. Wszyscy nasi najwięksi poeci opierali się na strukturze łacińskiej, do dziś, jak twierdził, nieświadomie i w rytmie, i w składni mamy zakodowaną łacińską kulturę. Siedział przede mną człowiek, który przetrwał koszmar wojny, obcując z Cezarem i Cyceronem, który przez lata okupacji wytrwale pisał historię Rzymu. Cały rękopis spalił się w czasie powstania. Inaczej mówiąc, jego Rzym spłonął. To był ktoś, kto codziennie podnosił kieliszek wina w geście, który zrozumiałam dopiero po lekturze wszystkich jego książek. W opowiadaniu „Ostatni" wynędzniały nauczyciel na greckiej wyspie Chios podnosi kieliszek wina z przekonaniem, że takie samo wino pił Homer. Delektując się tym jedynym kieliszkiem, na jaki go stać, sączy wino powoli, traktując każdy łyk jako doznanie więzi z poetą. Nie tylko z nim. Z Helladą, z helleńską krwią, która ich łączy tak samo jak potęga mitów.

Do tego opowiadania jeszcze wrócę. Teraz jeszcze na chwilę do dzieciństwa, które w jakiejś części upłynęło mi w antyku. Otóż w bajkach dziecięcych istnieje taka postać jak czarownica i każde dziecko ma o niej jakieś wyobrażenie. Jest to jednak osoba bez życiorysu, zazwyczaj stara i szpetna. A moja pierwsza czarownica pochodziła z Delf i istniała naprawdę. Była postacią opisywaną przez dziadka, ale ja usłyszałam o niej podczas jednego z rodzinnych obiadów. Otóż żeby przekopać archeologicznie jedną z delfickich wiosek, trzeba było całą wieś wykupić i przenieść do innej,  niedaleko wybudowanej na nowo dla przesiedleńców. Po długich negocjacjach wszyscy mieszkańcy zgodzili się wyprowadzić z miejsca, które zasiedlali od początku powstania osady. Tylko jedna bardzo stara kobieta za nic nie chciała wynieść się ze swojej chaty. Traf chciał, że jej dom stał akurat w samym centrum adytonu, czyli świętego, ukrytego miejsca sanktuarium delfickiej wyroczni. Prościej mówiąc – chata stała w samym środku świata, jeśli wierzyć tamtym podaniom. Kobieta oświadczyła, że owszem, może wyjść z chaty i przenieść się gdziekolwiek, musi jednak pozwolić na to duch wioski. Duchem tym był wąż, którego gniazdo znajdowało się w dziurze paleniska. Kobieta karmiła węża mlekiem, tak samo jak robiła to jeszcze jej babka. Misja archeologiczna postanowiła więc nie naruszać woli staruszki i po prostu poczekać, aż dożyje ostatnich dni. Ona jednak pewnego dnia po prostu zamknęła chatę i wyniosła się do nowej wioski. Dlaczego? Wąż nagle zniknął.

W dzieciństwie jakoś nigdy nie mogłam przekonać się do czarownic z „Królewny Śnieżki" czy „Jasia i Małgosi". Były złe, do szpiku kości. Złe i stare, jakby to było jednoznaczne. Mnie starość, zwłaszcza starość kobiety, kojarzyła się od dzieciństwa z tamtym paleniskiem, z wężem i z pierwotnym prawem. Tak. Ja po prostu w jakiejś mierze wyrosłam w wymiarze antyku. To były okruchy, chwile tylko, kilka obco brzmiących nazwisk, ale jednak w tych wywoływanych przez moją babkę rozmowach Cezar czy Sokrates ożywali jako osoby wielowymiarowe, dyskusyjne, wręcz kłopotliwe. Niesforny, uszczypliwy, dręczący wręcz Sokrates. Mógł uniknąć kary śmierci. Mógł nie wygadywać, nie wygarniać sędziom, że są idiotami. Mógł skorzystać z propozycji ucieczki, ale chciał świadczyć o tym, jak ważne jest prawo państwowe. A Kaligula? Czy był szaleńcem? Czy po prostu prekursorem monarchii we wschodnim stylu? Takie pytania krążyły przy niewielkim rodzinnym stole.

* * *

Wrócę teraz do opowiadania „Ostatni". Wynędzniały nauczyciel z wyspy Chios bierze swojego ucznia nad morze i powiada o potędze boga Posejdona. Chłopiec wymyka się tej opowieści: – Jest tylko jeden Bóg – mówi, żegnając się krzyżem. Potem jednak powoli poddaje się opowieściom o starożytnych bogach, o tajemnicy, która ciągle krąży w helleńskich genach. Opowiadanie zamyka się na obrazie tego samego chrześcijańskiego chłopca, który jako starzec siedzi na tym samym brzegu, wpatrując się w morze.

I ja właśnie jako kilkuletnie dziecko z autorem tego opowiadania siedziałam sam na sam przed trudną rozmową. Odgrodzony od rodziny skórzanymi drzwiami miał mi wytłumaczyć istotę mitu. On sam w chrześcijańskiej wierze przeszedł długą i trudną drogę uwieńczoną głębokim postanowieniem religijnym w czasie traum wojennych. Tym bardziej była ta wiara czy raczej religia ważna i potrzebna. Każdej niedzieli słyszałam przecież, jak odmawiał wspólnie z innymi „Wierzę w Boga Ojca wszechmogącego, stworzyciela nieba i ziemi...". Teraz ten mężczyzna miał proste zadanie. Opowiedzieć prostymi słowami, że mity greckie to bajki, a wiara to głęboka prawda powtarzana przez Kościół. Miał mnie wyprowadzić z chaosu. Ale milczał. Nie powiedział ani jednego słowa. Siedział ze mną w tym otoczeniu starych greckich ksiąg i nic nie mówił. Byłam wnuczką jego myśli, wnuczką jego przeżyć, wnuczką jego brzegu nad Morzem Egejskim, jego śródziemnomorską, helleńską krwią.

Minęło jakieś pół godziny. Zsunęłam się z krzesła i zamknęłam za sobą skórzane drzwi. Nikt nas nigdy nie spytał o przebieg tej rozmowy.

Plus Minus
AI nie zastąpi nauczycieli
Plus Minus
„Złotko”: Ludzie, których chciałabym zabić: wszyscy
Plus Minus
„Mistykę trzeba robić”: Nie dzieliła ich przepaść wieku
Plus Minus
„Civilization VII”: Podbijanie sąsiadów po raz siódmy
Materiał Promocyjny
Sześćdziesiąt lat silników zaburtowych Suzuki
Plus Minus
„Z przyczyn naturalnych”: Przedłużyć życie