Całkiem niedawno w czasie medialnej nawałnicy, która przetoczyła się przez moje życie, w jednej ze stacji telewizyjnych zrobiono ze mną wywiad. Na wszelki wypadek został nagrany, a nie nadany na żywo – jak rozumiem, realizatorzy nie do końca ufali mojej spontaniczności. Dziennikarz w czasie tego nagrania zadawał mi wiele pytań, dając do zrozumienia, że tylko niektóre z nich wykorzysta w programie. Jedno z tych pytań brzmiało:
– Czy ma pani jakiś autorytet? Kto nim jest?
– Sokrates – odpowiedziałam bez wahania.
Dziennikarz zamilkł, a ja z radością czekałam na pytanie: „Dlaczego?". Od dawna mam ochotę powiedzieć coś o moim stosunku do Sokratesa, tylko że nie bardzo jest gdzie i komu, a tu nadarza się okazja medialna. Jakoś nigdy nie zdarzyło mi się usłyszeć tego imienia w medialnych dyskusjach czy na informacyjnym pasku, podobnie zresztą jak na Cezara czy Homera; może po prostu nie trafiłam na odpowiedni program?
Dziennikarz jednak nie zadał mi tego pytania – ani w ogóle żadnego. Poinformował mnie tylko:
– Pani Joanno... Sokrates nie żyje.
– Co pan powie – odpowiedziałam i tak zamknął się ten wątek rozmowy. Nie pojawił się też zresztą potem na antenie. Innymi słowy, Sokrates nie przeszedł. Dziennikarz natomiast z rosnącą troską dopytywał mnie, dlaczego jestem tak bardzo osamotniona i czy ktoś mnie może kiedyś bardzo skrzywdził. Ponieważ nie chciałam się w żaden sposób przyznać do osamotnienia ani krzywdy, więc przeszedł do prostszych pytań.
Wracając potem do domu, zastanawiałam się jednak nad tym, o co zapytał. Nie jestem osamotniona, ale oddalona na pewno. Jak i kiedy to się stało? Czy to jest krzywda, czy nagroda? Kto i kiedy to spowodował?
Miałam kilka lat, a w domu panowała grypa. Jakim cudem udało się mojej matce przekonać swoich rodziców, żebym nocowała u nich na ulicy Zimorowicza, nie wiem do dzisiaj. Naruszenie porządku dnia Jana Parandowskiego, mojego dziadka, nie było możliwe nawet w warunkach wojennych. Wystarczy przeczytać wspomnienia mojej babci Ireny, żeby się zorientować, że zapewnienie mężowi ciszy było jej celem głównym, niezależnie od linii frontu. A co dopiero czteroletnia wnuczka? Jednak udało się mnie jakoś wyekwipować i nagle stałam się lokatorem mieszkania, które znałam tylko w porze obiadowej. Rytuał tych rodzinnych obiadów był zawsze identyczny. Do tego mieszkania wchodziło się na palcach i bez głośnych powitań. Takie „święte milczenie" trwało dopóty, dopóki tuż przed obiadem nie otworzyły się drzwi jednego z trzech pokojów. Niezwykłe drzwi. Obite skórą, która skrywała dźwiękoszczelną gąbkę. Za tymi drzwiami Jan odbywał codzienną przedobiednią drzemkę. To był odpoczynek po wielogodzinnej pracy, jaką przy swoim biurku zadawał sobie od godziny piątej rano. Pisał codziennie, niezależnie od stopnia weny czy aktualnych potrzeb. Jego drzemka była więc formą przerwy, a dla całego domu porą ciszy. Wszyscy wtajemniczeni goście dostawali już w progu polecenie w formie zwięzłej i tajemniczej:
– Mak.