Prywatna kaplica Medyceuszy jest czymś zaskakującym i w pierwszym olśnieniu widz staje zdezorientowany. Wchodzi się bowiem do surowej bryły Pałacu Medyceuszy z gwarnej ulicy, zdominowanej przez potężne głazy parteru i rustykę pierwszego piętra. Także białoszare ściany wewnętrznego dziedzińca, a nawet wielkie schody ciągle jeszcze budują wrażenie srogiego wnętrza zamku. A tu nagle złociste puzderko. Kasetonowy sufit wisi nad głową złotą kratą. Podłoga lśni barwnymi marmurami i porfirem. Nic jednak nie przewyższy wspaniałości barw ścian, które błyszczą jak emaliowane wnętrze szkatułki i tak już pełnej migotliwych klejnotów. Kto w dzieciństwie wyobraził sobie Sezam, czuje się teraz jak spełniony Ali Baba.
Prezentacja insygniów władzy, szczegółów klejnotów, ozdób, rzędów końskich, detali ubiorów władców, patriarchy, kardynałów i dostojników świeckich, a nawet licznej służby dokumentuje bogactwo i hierarchię, a jednocześnie jest odpowiednikiem dzisiejszej fotografii prasowej z tendencją do przepychu. Tak błyszczą kolorowe magazyny żerujące na życiu celebrytów. Zarówno na ścianie starego pałacu, jak na stronie współczesnego czasopisma można policzyć diamenty i szafiry naszyjników. Jest jednak pewna różnica, co wiąże fresk z gotykiem międzynarodowym, choć dzieło zlecono w 1459 roku, a więc w momencie przewagi renesansowych tendencji. Stan wyższy podlega idealizacji do tego stopnia, że Lorenzo de Medici, jako najmłodszy z monarchów, jest niemal nierozpoznawalny.
Wiemy z opisów i innych obrazów, że był strasznie brzydki, a tu jest ślicznym chłopcem – stąd wahania znawców, czy rzeczywiście o niego chodzi. Natomiast postacie podlejszego gatunku przedstawione zostały z większym naturalizmem, bo w malarskim ujęciu służby przejawia się zarówno pragnienie odwzorowania mniej pięknych fragmentów świata, jak skłonność do żartu, karykatury i groteski. Korpulentne postacie, rozczochrane czupryny i indywidualnie oddane defekty urody świadczą o bystrym zmyśle obserwacji i poczuciu humoru malarza.
Takie to były czasy, kiedy Benozzo Gozzoli, uczeń Gentilego da Fabriana i Fra Angelica, pokrywa trzy ściany kaplicy w Palazzo Medici opowieścią o podróży trzech króli do Dzieciątka Jezus (1459–1461). Ściślej mówiąc, stoimy przed ogromnym historycznym freskiem. Zostaliśmy zaproszeni na wielki zjazd chrześcijaństwa we Florencji. A było tak.
Turek u bram
W 1438 roku w Ferrarze rozpoczął się wielki ekumeniczny sobór, na który przyjechał sam patriarcha Konstantynopola Józef II oraz cesarz Bizancjum Jan VIII Paleolog. Towarzyszyła im świta w liczbie 700 Greków, w tym dostojnicy prawosławia i sławni ówcześni intelektualiści. Tymczasem Zachód był słabo reprezentowany, ponieważ wielki protektor zjednoczenia, cesarz Zygmunt Luksemburczyk (to ten, co chciał z Krzyżakami dokonać rozbioru Polski!), zmarł jeszcze przed rozpoczęciem obrad i z ważnych orędowników unii pozostał tylko papież Eugeniusz IV.
Obie strony były żywo zainteresowane dojściem do porozumienia politycznego, co w dużym stopniu zależało od pojednania w kwestiach teologicznych. Politycznie i militarnie Bizancjum było na krawędzi katastrofy, bo terytorium Wschodniego Cesarstwa ograniczało się właściwie do okolic Konstantynopola oraz niewielkiego spłachetka ziemi na Peloponezie. Tylko istotna pomoc Zachodu mogła ocalić cesarstwo przed turecką nawałnicą. Papież też miał swoje polityczne i wewnątrzkościelne kalkulacje. Chciał wzmocnić pozycję papiestwa nadwątloną ruchami soborowymi i innymi napięciami wewnątrz Kościoła. Spalenie Husa i wojny czeskie z tym związane, a także separatystyczne tendencje w innych krajach, były naprawdę groźne dla idei zwierzchnictwa papieża. Krótko mówiąc, powodów do mariażu było sporo.