Złote wspomnienie Soboru

Na trzech ścianach kaplicy malarz ukazał całą panoramę ?i kronikę polityczną ówczesnego chrześcijańskiego świata. Jak mógłby dziś wyglądać obraz przedstawiający posiedzenie G20 czy ONZ?

Aktualizacja: 10.01.2014 08:04 Publikacja: 04.01.2014 01:21

Red

Prywatna kaplica Medyceuszy jest czymś zaskakującym i w pierwszym olśnieniu widz staje zdezorientowany. Wchodzi się bowiem do surowej bryły Pałacu Medyceuszy z gwarnej ulicy, zdominowanej przez potężne głazy parteru i rustykę pierwszego piętra. Także białoszare ściany wewnętrznego dziedzińca, a nawet wielkie schody ciągle jeszcze budują wrażenie srogiego wnętrza zamku. A tu nagle złociste puzderko. Kasetonowy sufit wisi nad głową złotą kratą. Podłoga lśni barwnymi marmurami i porfirem. Nic jednak nie przewyższy wspaniałości barw ścian, które błyszczą jak emaliowane wnętrze szkatułki i tak już pełnej migotliwych klejnotów. Kto w dzieciństwie wyobraził sobie Sezam, czuje się teraz jak spełniony Ali Baba.

Prezentacja insygniów władzy, szczegółów klejnotów, ozdób, rzędów końskich, detali ubiorów władców, patriarchy, kardynałów i dostojników świeckich, a nawet licznej służby dokumentuje bogactwo i hierarchię, a jednocześnie jest odpowiednikiem dzisiejszej fotografii prasowej z tendencją do przepychu. Tak błyszczą kolorowe magazyny żerujące na życiu celebrytów. Zarówno na ścianie starego pałacu, jak na stronie współczesnego czasopisma można policzyć diamenty i szafiry naszyjników. Jest jednak pewna różnica, co wiąże fresk z gotykiem międzynarodowym, choć dzieło zlecono w 1459 roku, a więc w momencie przewagi renesansowych tendencji. Stan wyższy podlega idealizacji do tego stopnia, że Lorenzo de Medici, jako najmłodszy z monarchów, jest niemal nierozpoznawalny.

Wiemy z opisów i innych obrazów, że był strasznie brzydki, a tu jest ślicznym chłopcem – stąd wahania znawców, czy rzeczywiście o niego chodzi. Natomiast postacie podlejszego gatunku przedstawione zostały z większym naturalizmem, bo w malarskim ujęciu służby przejawia się zarówno pragnienie odwzorowania mniej pięknych fragmentów świata, jak skłonność do żartu, karykatury i groteski. Korpulentne postacie, rozczochrane czupryny i indywidualnie oddane defekty urody świadczą o bystrym zmyśle obserwacji i poczuciu humoru malarza.

Takie to były czasy, kiedy Benozzo Gozzoli, uczeń Gentilego da Fabriana i Fra Angelica, pokrywa trzy ściany kaplicy w Palazzo Medici opowieścią o podróży trzech króli do Dzieciątka Jezus (1459–1461). Ściślej mówiąc, stoimy przed ogromnym historycznym freskiem. Zostaliśmy zaproszeni na wielki zjazd chrześcijaństwa we Florencji. A było tak.

Turek u bram

W 1438 roku w Ferrarze rozpoczął się wielki ekumeniczny sobór, na który przyjechał sam patriarcha Konstantynopola Józef II oraz cesarz Bizancjum Jan VIII Paleolog. Towarzyszyła im świta w liczbie 700 Greków, w tym dostojnicy prawosławia i sławni ówcześni intelektualiści. Tymczasem Zachód był słabo reprezentowany, ponieważ wielki protektor zjednoczenia, cesarz Zygmunt Luksemburczyk (to ten, co chciał z Krzyżakami dokonać rozbioru Polski!), zmarł jeszcze przed rozpoczęciem obrad i z ważnych orędowników unii pozostał tylko papież Eugeniusz IV.

Obie strony były żywo zainteresowane dojściem do porozumienia politycznego, co w dużym stopniu zależało od pojednania w kwestiach teologicznych. Politycznie i militarnie Bizancjum było na krawędzi katastrofy, bo terytorium Wschodniego Cesarstwa ograniczało się właściwie do okolic Konstantynopola oraz niewielkiego spłachetka ziemi na Peloponezie. Tylko istotna pomoc Zachodu mogła ocalić cesarstwo przed turecką nawałnicą. Papież też miał swoje polityczne i wewnątrzkościelne kalkulacje. Chciał wzmocnić pozycję papiestwa nadwątloną ruchami soborowymi i innymi napięciami wewnątrz Kościoła. Spalenie Husa i wojny czeskie z tym związane, a także separatystyczne tendencje w innych krajach, były naprawdę groźne dla idei zwierzchnictwa papieża. Krótko mówiąc, powodów do mariażu było sporo.

Nie znaczy to jednak, że wszystko układało się dobrze. Przeciwnie. Najpierw doszło do niepoważnych incydentów protokolarnych. Na przykład papież zażyczył sobie, aby patriarcha Józef na powitanie ucałował jego stopy. Na szczęście szybko spuścił z tonu i konflikt zażegnano w imię ewangelicznej pokory. Potem okazało się, że cesarz, w myśl ceremoniału wschodniego, nie może dotknąć stopą podłogi pałacu i musi podjechać do przygotowanego dla niego tronu konno. W tym celu trzeba by powiększać drzwi i opór materii wywołał kolejny problem. Wszystkie te trudności dało się jednak pokonać, bo prestiż ustępował potrzebie unii i nawet poważny spór teologiczny dotyczący funkcjonowania zaświatów udało się pozytywnie załatwić. Chodziło bowiem o to, co robią dusze w czyśćcu i czy w piekle smażą się w ogniu, czy też tylko cierpią mentalnie z powodu braku boskiego spojrzenia.

Ale liczne przeszkody doprowadziły zjazd na skraj katastrofy. Najpierw papież nie wydobył ze swej szkatuły przyrzeczonej wypłaty i Grekom głód zajrzał w oczy, potem w Ferrarze wybuchła dżuma, która srożyła się między innymi w delegacji Izydora, metropolity Kijowa. Na domiar złego pod miasto podeszli najemnicy kondotiera Piccola Piccinina, których opłacił Visconti z Mediolanu, zażarty wróg papieża. Sobór miał wszelkie szanse na totalną klapę. Sprawę uratował Cosima de Medici. Wielki Kosma zaprosił wszystkich, na koszt miasta, do Florencji. U dominikanów w Santa Maria Novella przystąpiono do rzeczowych rozmów. Podstawowym problemem było filioque, to znaczy kwestia pochodzenia trzeciej osoby Trójcy Świętej – czy pochodzi tylko od Boga Ojca, czy także od Syna? To drugie przekonanie, katolickie, brzmi dla prawosławnych jak kacerstwo. Kwestia była niełatwa, zważywszy że każda strona mogła przytoczyć dziesiątki argumentów z pism Ojców Kościoła i postanowień poprzednich siedmiu wspólnych soborów – tych sprzed schizmy.

Mimo trudności osiągnięto subtelne porozumienie. Sukces był niebywały. Prawosławni uznali katolickie brzmienie credo, ale uzgodniono, że każdy Kościół może używać własnego sformułowania bez narażania się na zarzut herezji. Tymczasem Turcy podchodzili pod Konstantynopol, a sędziwy patriarcha Józef II, który zdobył sobie także szacunek katolików, zmarł w trakcie obrad i został pochowany u dominikanów. W liście pożegnalnym zalecał połączenie kościołów. Grecy, chętni do pojednania, dali się przekonać do prymatu rzymskiego biskupa i – skoro uznano jednego papieża – można było podpisać dekret o zjednoczeniu, co nastąpiło 5 lipca 1439 roku. Świętowano hucznie w całej Florencji, a Grecy pośpiesznie wracali do zagrożonego domu, by wyczekiwać pomocy całego chrześcijaństwa. Bohaterowie tych wydarzeń zostali przedstawieni na trzech ścianach kaplicy.

Komiks z celebrytami

Kawalkada składa się z trzech części. Na każdej ze ścian za innym królem podąża liczny orszak. Najstarszy z magów, Melchior, jest tradycyjnie uznawany za portret patriarchy Józefa II. Jest on tym przedstawicielem Konstantynopola, który położył największe zasługi dla pojednania Kościoła Greckiego z łacinnikami i leży pochowany w Santa Maria Novella. Król w średnim wieku, Baltazar, przedstawia basileusa – Jana VIII Paleologa, cesarza Wschodu, zdecydowanego na zakończenie schizmy w nadziei na wspólny opór przeciwko tureckiej potędze. A młodziutki, jeszcze bezbrody król Kacper, to Lorenzo, wnuk Kosmy i nadzieja rodu Medyceuszy, który w przyszłości będzie nosić przydomek il Magnifico. Rozpoznanie tego ostatniego jako Wawrzyńca Wspaniałego jest o tyle kwestionowane, że idealizacja twarzyczki młodzieńca (a właściwie chłopca) poszła za daleko i identyfikuje się go jedynie po orszaku oraz nieprzypadkowym tle, to znaczy liściach wawrzynu. Na dodatek Lorenzo urodził się już po zamknięciu soboru, a w chwili malowania sceny miał zaledwie 10 lat – jest to więc obecność wzięta z ideologii, a nie natury.

W orszaku Kacpra–Lorenzo historycy sztuki rozpoznali Medyceuszy oraz ich popleczników. Taki dobór postaci przypomina nie tylko sobór, który opromienił sławą Florencję oraz dokumentuje polityczne aspiracje Medyceuszy, ale posiada wiele warstw symbolicznych: teologicznych, społecznych i politycznych, choć może nie zawsze koherentnie występowały one razem.

Na grzbiecie muła jedzie sam Kosma Stary, obok niego, na białym koniu, syn Piero, zwany Podagrykiem, a jego brat Giovanni idzie pieszo jako halabardnik. Nieślubny syn Kosmy, Carlo, to mężczyzna z przepaską na głowie. Dalej pozostała rodzina i dworzanie. Wśród nich można rozpoznać sławnych kondotierów: Sigismonda Pandolfa Malatestę, pana na Rimini i Galeazza Marię Sforza, diuka Pawii. Dalej widać także intelektualistów z Akademii Platońskiej, nie mówiąc już o postaci samego artysty, który wymalował swój autoportret wśród okazałej medycejskiej familii.

Mędrcy ze Wschodu w średniowiecznej wyobraźni religijnej przedstawiali ówczesną mądrość, reprezentowaną w różnych wersjach przez Egipt, Asyrię i Chaldeję albo Egipt, Persję i Arabię. W pewnym momencie jeden z nich zaczął być przedstawiany jako Murzyn reprezentujący Afrykę lub Etiopię, ale także Indie, a nawet Mongolię! W gruncie rzeczy nie chodziło jednak o mniej czy więcej fantazyjną geografię, lecz chęć symbolicznego przedstawienia całego ówczesnego świata, a jednolita kodyfikacja przyszła późno, dopiero wraz ze „Złotą legendą" Jakuba de Voragine, a więc pod koniec XIII wieku.

Tradycyjnie magowie przedstawiali także trzy etapy życia, toteż malowani byli jako starzec, mężczyzna w sile wieku i młodzian, a w kosmicznym wymiarze reprezentowali przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Ich obecność przy żłóbku świadczyła o tym, że Jezus jest panem kosmosu i czasu. Ze społecznego punktu widzenia występowali oni w imieniu trzech warstw społecznych. Niosący kadzidło to duchowieństwo, dzierżący złoto – stan rycerski, a składający w ofierze mirrę – stan pracujący. Podział na modlących się (oratores), walczących (bellatores) i trudzących się pracą (laboratores) jest starożytnym schematem przejętym potem przez zachodnią cywilizację. We fresku Gozzolego jest to bardzo chytrze obmyślane. Nieprzypadkowo Medyceusz reprezentuje kupców, a jednocześnie wyobraża przyszłość. Polityczne przesłanie malowidła jest więc więcej niż jasne.

Choć podobizn współczesnych jest więcej, to dla nas nie ma to wielkiego znaczenia, skoro przeminęli wraz ze swą potęgą, chwałą i czasem. Ciekawsze wydają się scenki rodzajowe i pejzaże, egzotyczne zwierzęta czy fantazyjne stroje. Wyszukiwanie ptaków, łań ściganych przez psy i łowne gepardy, osaczonych dzików oraz osobliwych drzew i kwiatów może zająć wiele czasu, a przy tym sprawiać wielką przyjemność. Każdemu zwierzu malarz poświecił czuły pędzel, czas i uwagę. Nagromadzenie wyidealizowanego piękna nie mniejsze tu niż u Gentilego da Fabriana i Fra Angelica – nauczycieli Benozza. Zwłaszcza twarze patriarchy i cesarza zostały namalowane z wielką sympatią.

Widać, że portrety starają się przedstawić modela możliwie dokładnie i naturalnie, ale jednocześnie są to postacie upiększone, jakoś stypizowane. Ciepło, dobroć i mądrość emanują z miłej twarzy starca budzącego sympatię i zaufanie. Józef II uśmiecha się znad siwej kołdry swej dostojnej brody, patrzy prosto w oczy widza. Czyż nie wygląda tak jak powinien wyglądać patriarcha? Cesarz jest tu wcieleniem siły i godności. Jego wzniesione ku niebu oczy mówią o pokładanej w niebie nadziei na europejską krucjatę. Ale zachodni władcy mieli swoje własne konflikty, a tureckie niebezpieczeństwo wydawało im się zbyt dalekie i małe. Tylko Wschodnia Europa przyszła z pomocą, choć też niechętnie, bo polskie rycerstwo miało na karku Krzyżaków i mniej dbało o dalekiego sułtana. Władysław, król Polski i Węgier, prowadził bardzo skuteczną wojnę z Turkami zakończoną korzystnym traktatem. Nakłoniony przez papieskiego nuncjusza do złamania układu zginął w 1444 roku w bitwie zakończonej wielką klęską pod Warną.

Klęska Unii, klęska Cesarstwa

Kiedy Benozzo kończył malować protagonistów florenckiego soboru, żył już tylko Lorenzo. W przypadku dwóch pozostałych były to portrety pośmiertne. Melancholia wpisana w ich twarze bierze się może także stąd, że ponieśli klęskę swych dążeń. Nie tylko pomoc wojskowa okazała się zbyt słaba. Także unia zakończyła się niepowodzeniem. We Florencji patriarcha Efezu, Marek, nie podpisał dekretu zjednoczeniowego. Na miejscu podburzył innych. Osaczony przez Turków cesarz nie miał wystarczającej siły i woli, by upierać się przy unii, a opór był powszechny.

Zbyt wielka była nienawiść do łacinników, którzy dwieście lat wcześniej napadli na chrześcijańskie cesarstwo. Podczas czwartej wyprawy Krzyżowcy zamiast walczyć z niewiernymi, za namową Wenecjan, podstępnie zawładnęli miastem i wygnali prawowitych władców. Wielka grabież i długa okupacja łacinników (1204–1261) raz na zawsze podważyły potęgę cesarstwa. Grecy pamiętali tę hańbę i stratę. Teraz, gdy zabrakło autorytetu zmarłego patriarchy Józefa, wschodni Kościół nie uznał decyzji swej delegacji.

Początek nieszczęścia ma dokładną datę: 16 lipca 1054 roku. Wtedy kardynał Humbert w imieniu papieża Leona IX złożył na ołtarzu Hagia Sophia bullę wyklinającą patriarchę, Michała Cerulariusza, i opuścił świątynię, strzepując pył z sandałów. Ten niezwykle ewangeliczny gest usankcjonował rozłam w chrześcijaństwie, choć konflikt trwał kilka stuleci. Potem podejmowano wiele prób pojednania, jednak wszystkie bezskuteczne, nawet jeśli podpisywano unię jak na soborze w Lyonie (1274) czy florenckim (1439). Już lepiej poddać się turbanowi niż papieskiej mitrze – argumentował Marek z Efezu.

Co do panowania turbanów, to patriarcha już niedługo miał okazję przekonać się o tym osobiście. Mehmed II Zdobywca podbił Konstantynopol 29 maja 1453 roku. Położył tym samym kres tysiącletniemu istnieniu Wschodniego Cesarstwa. Historia nie przekazała nic o reakcji metropolity na wiadomość, że Hagia Sofia stała się meczetem. Tak oto wielki format historycznych wydarzeń miesza się z małostkowością ich bohaterów – czyste źródło melancholii.

Nieco pociechy przynosi tylko wiedza o piękniejszych stronach katastrofy. Wyludnionego i zubożałego Konstantynopola, w którym greckiego regularnego wojska zostało jak na lekarstwo, bronili głównie łacinnicy, a najbardziej wsławił się trzytysięczny korpus Genueńczyków. Fakt, nie walczyli zupełnie bezinteresownie, skoro panowanie tureckie oznaczało kres ich handlu na Morzu Czarnym, a także problemy we wschodniej części Morza Śródziemnego. Dramatyzm historii spowodował, że stali ramię w ramię nawet z Wenecjanami. Odwieczni konkurenci, a nawet wrogowie, wspólnie bronili teraz szlaków handlowych na Wschód i faktorii nad Morzem Czarnym. Był to jednak sojusz chwilowy. Już wkrótce państewka włoskie będą sprzymierzały się z Turkami przeciwko sobie. Pojęcie solidarnego chrześcijaństwa okazało się fikcją, następcy Piusa II zdefraudowali pieniądze zebrane przez papieża na wojnę z niewiernymi.

Patos końca stolicy wschodniego chrześcijaństwa zagwarantował ostatni cesarz, noszący to samo imię co założyciel metropolii. Kiedy Turcy wtargnęli do miasta i wszystko było stracone, Konstantyn rzucił się w wir nacierających, by zginąć jak prosty żołnierz. Nie uciekł na genueńską galerę.

Koniec średniowiecza

W przytłumionym świetle Kaplicy Magów ogarnia mnie elegijny nastrój. Stoję na grani. Za sprawą pięknego malowidła ostatecznie żegnam się z Bizancjum, średniowieczem i ideą cesarstwa, tak hołubioną przez św. Tomasza z Akwinu oraz Dantego. Dante, ten syn republiki, jest tak zatwardziałym zwolennikiem cesarstwa, że nawet Brutusa umieszcza wraz z Judaszem w najgorszym kręgu piekielnym, ponieważ śmiał podnieść rękę na Cezara.

Oglądając nobliwe oblicza dostojników, przepych brokatów, żyrafę i wielbłądy objuczone skrzyniami, sokolników i polowanie z gepardem oraz tysiąc innych szczegółów, wiem, że to zbiorowa fotografia końca wielkiej epoki, rozpoczętej najazdami Germanów i Gotów, którzy rozgromili Zachodnie Cesarstwo. Średniowiecze kończy się ostatecznie w sztuce, gospodarce, polityce i wojskowości. Nadchodzi renesans, którego źródło bije we Florencji i dalekiej Flandrii, by rozprzestrzenić się na całe Włochy i resztę Europy, a w XVI wieku znaleźć swe centrum w Rzymie.

Ginie Wschodnie Cesarstwo, a Zachodnie ostatecznie traci znaczenie na rzecz królestw narodowych. Jednym z głównych potęg europejskich przez następne 300 lat będzie Imperium Osmanów, które zastąpi Bizancjum, a podbiwszy południową Europę, zagrozi i nam, i Zachodowi. Na Zachodzie zniknie też warstwa rycerska, zastąpiona przez zawodowych żołnierzy, a kawalerię powoli wyprze piechota i artyleria (nasza husaria jest tu wyjątkiem). To janczarzy i wielka armata, która skruszyła podwójne mury Konstantynopola, są symbolem nowej sztuki wojennej. Politycznie następne trzysta lat to zmaganie się „stanu trzeciego" z feudalną strukturą społeczną, zakończone zwycięstwem burżuazji.

Kawalkada królów w Pałacu Medyceuszy jest dowodem na chwiejność pojęcia „postęp" także w sztuce, do czego tak wielką wagę przywiązywał poczciwy Vasari. Przepych i dekoracyjność strojów, miękkość kaligraficznych linii, płynność kompozycji oraz błysk złota, pereł i szlachetnych kamieni nawiązują do „stylu dworskiego", jak bywa nazywany gotyk międzynarodowy. Stylistycznie fresk należy do przeszłości. Ideowo – do przyszłości, która wyłania się z zamętu połowy XV wieku. To ja odbieram malowane dzieje jako elegancką elegię. Dla twórcy i dla fundatora była to apologia przyszłości, wyraz wielkiej wiary we własne przeznaczenie.

Bo przyszłość rysowała się wspaniale.

Autor jest dziennikarzem i publicystą. Studiował fizykę, polonistykę i filozofię na UJ. W PRL był działaczem opozycyjnym, jednym z założycieli Studenckiego Komitetu Solidarności w Krakowie

Prywatna kaplica Medyceuszy jest czymś zaskakującym i w pierwszym olśnieniu widz staje zdezorientowany. Wchodzi się bowiem do surowej bryły Pałacu Medyceuszy z gwarnej ulicy, zdominowanej przez potężne głazy parteru i rustykę pierwszego piętra. Także białoszare ściany wewnętrznego dziedzińca, a nawet wielkie schody ciągle jeszcze budują wrażenie srogiego wnętrza zamku. A tu nagle złociste puzderko. Kasetonowy sufit wisi nad głową złotą kratą. Podłoga lśni barwnymi marmurami i porfirem. Nic jednak nie przewyższy wspaniałości barw ścian, które błyszczą jak emaliowane wnętrze szkatułki i tak już pełnej migotliwych klejnotów. Kto w dzieciństwie wyobraził sobie Sezam, czuje się teraz jak spełniony Ali Baba.

Prezentacja insygniów władzy, szczegółów klejnotów, ozdób, rzędów końskich, detali ubiorów władców, patriarchy, kardynałów i dostojników świeckich, a nawet licznej służby dokumentuje bogactwo i hierarchię, a jednocześnie jest odpowiednikiem dzisiejszej fotografii prasowej z tendencją do przepychu. Tak błyszczą kolorowe magazyny żerujące na życiu celebrytów. Zarówno na ścianie starego pałacu, jak na stronie współczesnego czasopisma można policzyć diamenty i szafiry naszyjników. Jest jednak pewna różnica, co wiąże fresk z gotykiem międzynarodowym, choć dzieło zlecono w 1459 roku, a więc w momencie przewagi renesansowych tendencji. Stan wyższy podlega idealizacji do tego stopnia, że Lorenzo de Medici, jako najmłodszy z monarchów, jest niemal nierozpoznawalny.

Pozostało 91% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą