Igrzyska trzeciego wieku

W Soczi weterani szturmowali czołowe lokaty w najbardziej wymagających konkurencjach, a czterdziestolatki Noriaki Kasai i Ole Einar Bj?rndalen stali się bohaterami tej imprezy.

Publikacja: 01.03.2014 03:10

Ole Einar Bj?rndalen: najbardziej utytułowany zawodnik w historii dyscypliny

Ole Einar Bj?rndalen: najbardziej utytułowany zawodnik w historii dyscypliny

Foto: AFP

Wiedzieć, kiedy zejść ze sceny trzeba, tu się nic nie zmieniło i nie zmieni, bo godność warto mieć, a rozmieniania na drobne nikt nie lubi. Tylko kto powiedział, że trzeba schodzić już, bo przekroczyło się magiczną barierę 40 plus i PESEL przypomina, że wskazówki zegara cały czas obracają się w tę samą stronę.

Chronić jak rzadki okaz

Komu ciepłe kapcie i gorąca herbata, niech to bierze, ale jeśli człowiek czuje się młody, to niech walczy. I wygrywa, jak może. Tacy sportowcy mogą być lepszymi bohaterami wyobraźni dla kibiców niż nowe, młode gwiazdy. Stary wiarus niejedno już widział, z wieloma walczył, ma co opowiadać. Może jeszcze pamiętać sportowców z epoki słusznie minionej, oficjalnych amatorów, na etatach w kopalniach, za którymi noszono torby strzykawek. Przeżył rewolucje w sprzęcie, w technice skoków, rzutów, technice jazdy.

Pamięta czasy, kiedy nie zarabiało się fortun w wieku 20 lat, a sława nie staniała tak bardzo, jak w czasach mediów społecznościowych, kiedy ważne jest to, co gwiazda jadła na śniadanie, a nie jak ciężko trenowała. Doświadczony (często i przez życie) sportowiec może coś ciekawego opowiedzieć, powspominać, za metą się popłakać, bo przezwyciężył trudności i po raz kolejny poświęcił spokój, rodzinę, wakacje w dobrym hotelu. Co miał zrobić głupiego w trakcie kariery, to już raczej zrobił.

Jeśli startuje, to znaczy, że naprawdę mu się chce. Takiego sportowca trzeba chronić jak rzadki okaz, żeby mu się chciało chcieć i żeby mógł. Bo skoro ktoś jest lepszy, chociaż starszy, to dlaczego ma ustępować miejsca młodym tylko pod hasłem zmiany pokoleniowej?

A że coraz więcej doświadczonych sportowców jeszcze może, to i lepiej. Dawniej zawodnik, który przekroczył barierę 30 lat, powoli szykował się do końca kariery. Dziś nie musi, bo medycyna sportowa i igrzyska w Soczi udowodniły, że weterani trzymają się mocno i to wcale nie tylko w konkurencjach, w których liczy się doświadczenie, a wysiłek jest ograniczony, jak w saneczkach czy curlingu.

Nazwali ich „złotymi emerytami olimpijskimi" (golden olympians),  bo weszli na salony ławą. W Soczi po raz pierwszy chyba na tak masową skalę weterani szturmowali czołowe lokaty w najbardziej wymagających konkurencjach, a Noriaki Kasai, Ole Einar Bjørndalen czy Bode Miller stali się bohaterami tej imprezy i na zawsze już weszli do historii sportu.

– Starsi sportowcy byli zawsze, a dziś częściej widać ich na czołowych pozycjach, bo jest lepsza opieka medyczna. Kiedyś po prostu, mówiąc kolokwialnie, zawodnicy się szybciej zużywali. Obecnie więcej wiemy na temat regeneracji, odpowiedniej diety, suplementów. Leczenie kontuzji jest szybsze i wcześniej można wrócić do treningu. To wszystko powoduje, że będąc 40-latkiem, również można wygrywać – mówi dr Robert Śmigielski, specjalista ortopedii i traumatologii.

Ciężko ocenić, który z tych trzech wielkich sportowców został największym bohaterem igrzysk olimpijskich w Soczi. Czy samuraj, który między pierwszym a drugim medalem olimpijskim obijał się na skoczni dwadzieścia lat i widział, jak ciągle triumfują inni? Czy Norweg zaprogramowany na sukces jak maszyna, mistrz dbania o detale, który medale zdobywał seriami na najważniejszych zawodach? Czy może Amerykanin, który medale w narciarstwie alpejskim zdobywał od niechcenia, bo lubił prędkość, adrenalinę i chciał być hipisem stoków, tak jak jego rodzice byli prawdziwymi hipisami?

Bo nie mam złota...

Ciężko ich nawet porównać, a co dopiero ustawić w jakiejś sensownej kolejności. Kasai zaczynał jeszcze wtedy, gdy na świecie istniała żelazna kurtyna, a Kamil Stoch, z którym razem stali na podium konkursu na dużej skoczni, ledwie nauczył się chodzić. Słoweniec Peter Prevc, trzeci z medalistów, był, w najlepszym wypadku, w dość odległych planach rodziców.

Kasai pierwsze starty w Pucharze Świata zanotował w 1989 roku, kiedy najbardziej znanym wąsaczem na skoczni wcale jeszcze nie był Adam Małysz, ale Niemiec (i to z NRD) Jens Weissflog. To były czasy burzy i naporu, kiedy walił się w gruzy stary świat oparty na prowadzeniu nart równolegle względem siebie, a tworzył się nowy, wspaniały, gdzie narty rozkłada się szeroko w kształt litery V.

Japończycy stali się akolitami nowego systemu, mało kto skakał tak pięknie jak oni, tak odważnie, z głową między czubkami nart. A Kasai był tym, który chyba skakał najpiękniej ze wszystkich. Na pierwsze igrzyska pojechał do Albertville w 1992 roku. Pierwszy medal zdobył w konkursie drużynowym w Lillehammer.

To było srebro: złoto uciekło podczas ostatniego skoku Masahiko Harady, który nie wytrzymał w ostatniej próbie i niemal spadł na bulę. Cztery lata później, kiedy Japonia miała igrzyska u siebie, a ich drużyna była najlepsza na świecie, Kasai był tylko rezerwowym i znów złoto odfrunęło mu sprzed nosa. Harada skakał i mistrzem olimpijskim został.

Nic dziwnego, że go ta myśl prześladowała i napędzała. Zapytany przed wyjazdem do Soczi, dlaczego jeszcze chce mu się trenować i skakać, odpowiedział bez namysłu: – Bo nie mam jeszcze olimpijskiego złota.

Kiedy był młodszy, zawsze znajdował się ktoś lepszy od niego – a to Małysz, to znów Fin Janne Ahonen czy Szwajcar Simon Ammann. Mistrzem olimpijskim został nawet ktoś tak przypadkowy, jak Norweg Lars Bystoel.

Tym bardziej wyznanie na temat złotego medalu zabrzmiało jak żart wiecznie uśmiechniętego Japończyka. Mistrzostwo olimpijskie w tym wieku, kiedy Adam Małysz ma dopiero 36 lat, a już od trzech lat nie ma go na skoczni, bo dość, bo chce normalnie żyć? Janne Ahonen (też 36 lat) już kilka razy kończył przygodę ze skokami i znowu wracał, a po Soczi ogłosił, że wcale kariery nie będzie kończył.

Skoro może Kasai, to może i on. Japończyk już zapowiada, że będzie chciał wystąpić w następnych igrzyskach, tym razem w południowokoreańskim Pyeongchang. Nie bez powodu Adam Małysz mówi teraz, że skoki śnią mu się po nocach. Co on mógłby zwojować w Soczi, jak piękna mogłaby być jego walka z Kamilem Stochem, tego już się nigdy nie dowiemy.

To wszystko jeszcze tym bardziej zachwycające i niesamowite, że skoki nie są przecież dyscypliną na pierwszy rzut oka sprzyjającą weteranom. Tam liczy się gwałtowny strzał energii trwający mgnienie oka. Lepiej powinno iść wobec tego młodszym zawodnikom. – Dyscypliny sportowe dzieli się na te, które wymagają wytrzymałości długotrwałej i takiej bardziej sprinterskiej. Jeśli w którejś liczy się wytrzymałość długotrwała, to większe szanse mają weterani. Najlepszą kondycję mają ludzie w wieku 28–37 lat. Skoki narciarskie ciężko zakwalifikować do którejkolwiek z tych grup – mówi fizjoterapeuta Jarosław Kurowski.

Raczej mleko niż whisky

Może tajemnica tkwi nie tylko w ciele, ale też w umyśle, w doświadczeniu. W końcu nie wygrywa się tylko mięśniami. – W teorii sportu zawsze ideałem było stworzenie zawodnika doświadczonego, a jednocześnie młodego czy raczej niezużytego. To nigdy nie było możliwe, bo albo ktoś był młody, albo doświadczony i już wyeksploatowany latami treningów i startów. W przyrodzie połączenie młodości i doświadczenia nie występuje. W sporcie jest możliwe dzięki opiece medycznej i doskonaleniu metod treningowych. Dziś już nie wykonuje się żadnych niepotrzebnych ruchów. Organizm trzeba oszczędzać – mówi dr Śmigielski.

Tym też starsi mogą wygrywać z młodszymi. Dziś, kiedy o zwycięstwie decydują czasami setne albo nawet tysięczne części sekundy, nie wolno zaniedbać żadnego szczegółu w trakcie przygotowań. Możesz mieć sprężyste mięśnie i duży talent, ale jeśli nie wylejesz na treningach litrów potu, to nie masz szans na sukces. Starsi, jeśli mają jeszcze zapał do pracy, wiedzą, co i jak trzeba robić, żeby było dobrze. Nie sztuką jest też przecież się zmęczyć. Każda minuta wysiłku musi być podporządkowana celowi, jakim jest zdobycie medalu. Tylko tacy mają szansę na sukces.

Nie ma się co oszukiwać, raczej mleko niż whisky, raczej sen niż balangi, raczej samodyscyplina niż chwile słabości. Bjørndalen to właśnie idealny pan biatlonu i mógłby prowadzić na ten temat program w telewizji.

Dba o wszystko, co może mieć wpływ na wynik, nawet kosztem kultury osobistej – rękę podaje tylko podczas ceremonii wręczania medali. W samochodzie wozi odkurzacz, żeby przypadkiem nie złapać w jakimś zakurzonym pomieszczeniu infekcji. Jeśli startuje w specyficznym klimacie, jak właśnie w Soczi – znajdzie sobie taki na obozie.

Ciało mu się odwdzięcza, jest zdrowy, prawie nie łapie kontuzji, ciągle pracuje na najwyższych obrotach. Przy tym, po wielu latach startów, wie, kiedy należy przyspieszyć, kiedy można zwolnić, jak najlepiej wyregulować oddech na strzelnicy. To on pierwszy zaczął brać po jednym oddechu między strzałami, dzięki czemu oszczędzał na trasie nawet 20 sekund. Jest o co kruszyć kopię? Pewnie, bo czasami sekunda decyduje o medalu.

Bjørndalen wreszcie powiedział dość, ale dopiero wtedy, kiedy stał się najbardziej utytułowanym sportowcem w historii zimowych igrzysk z 13 medalami w dorobku (w tym ośmioma złotymi). Norweskie media zaczęły go nazywać „Kanibalem".

– W Norwegii ludzie są jego triumfem zachwyceni. Bjørn Daehlie, kiedyś świetny biegacz, napisał dziennikarzowi „Aftenposten" SMS, w którym nazwał go sportowcem wszech czasów. Premier Norwegii Erna Solberg napisała nawet na Twitterze specjalny wiersz z tej okazji – mówi Łukasz Pietrzak, Polak od kilku lat mieszkający w Oslo.

Jak z kimś takim wygrywać, jak się przeciwstawić, jeśli jego żądza zwycięstwa jest nienasycona? To nie człowiek, to maszyna do wygrywania, dobrze zaprojektowana i serwisowana w ASO. Pewnie gdyby chciał, to mógłby jeszcze kilka lat biegać i cały czas byłby jednym z najlepszych. Nie poddał się nawet wtedy, kiedy przez kilka lat mu nie szło – przynajmniej tak, jakby chciał. Nie każdy miał w sobie tyle wytrwałości.

Przybysze z Marsa

Tomasz Sikora, starszy ledwie o miesiąc, skończył karierę w 2012 roku, na dwa lata przed igrzyskami. Miał dość, bo od kilku sezonów nie mógł wrócić do wysokiej formy i nie pomagały zmiany trenerów, sprzętu czy planów treningowych. Może przed Soczi jeszcze by mu się udało, bo fizycznie raczej nie był wypalony? Tylko że niestety w Polsce przez wiele lat musiał się użerać, walczyć o swoje, o pieniądze na przygotowania, o to, żeby było normalnie. Kiedy przestało iść, to doszedł do wniosku, że po co się szarpać. Dla mołojeckiej sławy?

A jeszcze w 2008 roku wygrywał zawody Pucharu Świata, a rok później był drugi na koniec sezonu w klasyfikacji generalnej. To wszystko w wieku 35 lat. – Młody organizm ma lepsze osiągi przy wysiłku krótkotrwałym, starszy przy długotrwałym, wytrzymałościowym. Z biegiem lat zmienia się adaptacja do wysiłku – mówi Jarosław Kurowski.

Gdzieś w tych okolicach należy pewnie zatem szukać przyczyn sukcesu Bernarda Hopkinsa, boksera fenomenu. Drugiego takiego ciężko znaleźć. Może nie rozpalał nigdy wyobraźni tak bardzo, jak legendy pokroju Rocky'ego Marciano, Mike'a Tysona, Oscara De La Hoi czy Lennoksa Lewisa, ale swoje miejsce w galerii sław ma.

Nie chodzi nawet o to, że zostawał mistrzem świata dwóch kategorii wagowych (średniej i półciężkiej), że obijał bardzo groźnych przeciwników. Chodzi o to, że ostatni tytuł zdobył, mając 48 lat, w ciężkich, dwunastorundowych pojedynkach z dużo młodszymi rywalami. On ciągle nie zamierza schodzić ze sceny. Właśnie ogłoszono, że 19 kwietnia będzie po raz kolejny bronił pasa w walce z Beibutem Szumenowem, który spokojnie mógłby być jego synem, bo ma dopiero 30 lat.

Hopkins ma do siebie dystans i mówi z uśmiechem, że jest przybyszem z Marsa, ale dobrze wie, że cudów nie ma. Dba o siebie, utrzymuje ciało w znakomitej kondycji i korzysta z tego, a że bokserem jest wyśmienitym, to młodsi rywale nie potrafią znaleźć na niego sposobu. Mądrość sportowa Hopkinsa wyraża się w kilku prostych zasadach: sam opracuj swoją dietę (kiedy w młodości siedział w więzieniu, przeszedł na islam: nie pije więc i nie pali), słuchaj swojego ciała, traktuj je dobrze i pamiętaj, że prawda o organizmie jest ukryta we krwi, a organizmu nie da się oszukać.

Hopkins się do tych prawd stosuje, wygląda jak młody bóg i jeśli nie stanie się nic nieprzewidzianego, może zwyciężać jeszcze długo. Nie jest wiecznie młody na siłę, jak Evander Holyfield, bo brakuje mu pieniędzy. Jest dobry, więc bije.

Strach przed emeryturą

Wszyscy ci sportowcy mają jedną wspólną cechę: próbują oszukać czas, ale nie własny organizm, bo na dłuższą metę zrobić się tego nie da. Trzeba być profesjonalistą w każdym calu, unikać kontuzji, to i organizm będzie długo służył. – Czasem wystarczy piętnaście, dwadzieścia minut dołożone do treningu i dzięki temu unika się kontuzji. Norwegia jest doskonałym przykładem kraju, w którym zapobieganie urazom jest na najwyższym poziomie – mówi dr Śmigielski i dodaje, że wiek to nie jest choroba, jeśli ktoś nie ma kontuzji, to nie ma też powodu, żeby nie startował.

Dlatego należy się spodziewać, że sportowców w słusznym wieku, ze szronem na skroniach, będzie przybywać. Nie mają ochoty odchodzić. Słynny czeski hokeista Jaromir Jagr pojechał do Soczi, mając 42 lata, choć wydawało się, że turniej w Vancouver był już jego pożegnaniem. Nic podobnego, jeszcze wrócił potem do NHL.

Jego starszy kilka lat kolega, słynny bramkarz Dominik Hasek, kilka razy wracał z emerytury, aż wreszcie powiedział dość, ledwie trzy lata temu, mając na koncie 49 wiosen.

Czasami za tym trzymaniem się boiska, bieżni, lodowiska czy ringu może czaić się strach, co robić na emeryturze, skoro cały czas byli sportowcami i nic innego nie umieją robić. Nie każdy jest tak obrotny, jak Robert Korzeniowski, żeby zostać dyrektorem kanału telewizyjnego, wygadany jak Charles Barkley, żeby komentować, czy ma taką smykałkę do interesów jak Oscar De La Hoya, który organizuje walki bokserskie.

Nie ma co się dziwić, że chcą zostać, i nie warto też patrzeć z politowaniem jak na Piotrusiów Panów uganiających się za piłką (krążkiem) czy walczących na pięści. Skoro nogi niosą, a serce wytrzymuje, to warto gonić marzenia. Nawet jeśli zwycięstwo jest bardzo niepewne.

Wiedzieć, kiedy zejść ze sceny trzeba, tu się nic nie zmieniło i nie zmieni, bo godność warto mieć, a rozmieniania na drobne nikt nie lubi. Tylko kto powiedział, że trzeba schodzić już, bo przekroczyło się magiczną barierę 40 plus i PESEL przypomina, że wskazówki zegara cały czas obracają się w tę samą stronę.

Chronić jak rzadki okaz

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał