Dyżurnym tematem, podsuwanym przy takiej okazji scenarzystom, bywają dzieje „Enigmy", z zawiścią też mówi się o „Ciemnoniebieskim świecie", sławiącym dokonania czeskich lotników podczas bitwy o Anglię. Entuzjaści tradycyjnej  batalistyki, bez której trudno o sukces tego rodzaju obrazu, sięgają myślą do czasu rozbiorów, insurekcji kościuszkowskiej, Legionów i Napoleona: starć pieszych i konnych, by przy takiej okazji nie brakło, trudniej o jednoznaczność.

Istnieje jednak, w oczach amatorów przynajmniej, jeszcze jeden pewniak filmowy: życie Marii Skłodowskiej. Owszem, nawet dla najbardziej doświadczonego scenarzysty pewnym wyzwaniem byłoby przedstawienie w sposób atrakcyjny destylowania przez małżonków Curie pierwszego grama radu z pięciu ton smółki uranowej: w historii nowożytnej nauki niewiele było równie żmudnych prac. Było zresztą też przynajmniej kilka obrazów, które usiłowały zmierzyć się z tym wątkiem biografii uczonej. Brakowało jednak barwnego, poruszającego filmu, który w pełni wykorzystałby melodramatyczny scenariusz, jakim było życie Skłodowskiej: począwszy od Warszawy końca XIX wieku pod kozacką nahajką, poprzez noblowski triumf, tragiczną śmierć Piotra Curie, późniejsze perypetie naukowe i miłosne, aż po pierwsze w dziejach „objazdowe laboratorium rentgenowskie" zmontowane w rozklekotanym autobusie, w którym Maria z córką, pod niemieckim ogniem, ocalają życie dziesiątkom francuskich żołnierzy rannych w bitwie nad Marną.

Wśród ostatnich scen tego filmu byłby przyjazd Marii do Warszawy w maju 1932 roku, na dwa lata przed śmiercią, z bezcennym darem: umieszczonym w ołowianej w środku, pozłacanej z zewnątrz szkatułce gramem odkrytego przez nią 34 lata wcześniej radu, ufundowanym ze składek społeczeństwa amerykańskiego. Srebrnoszara grudka, podzielona aż na 166 ładunków, natychmiast zaczęła „pracę" w Instytucie Radowym, którego budowę rozpoczęto na apel noblistki dziesięć lat wcześniej. Znalazłyby się również sceny z września 1939, kiedy to doktor Franciszek Łukaszczyk, pierwszy dyrektor Instytutu i ojciec polskiej onkologii, wywiózł ładunek i ukrył przed Niemcami w swoim domku letniskowym. Kontakt ze srebrzystym pierwiastkiem przypłacił zresztą, podobnie jak Maria Skłodowska, życiem: już po wojnie zmarł w wyniku napromieniowania.

A może ten film mógłby zamykać się odwołaniem do współczesności? Na przykład – otwarciem nowego, ufundowanego przez jednego z polskich multimilionerów, szpitala onkologicznego, który wsparło zatłoczone, leczące przypadki z całej Polski ursynowskie Centrum Onkologii, położone niedaleko ulicy Łukaszczyka?

Polska filantropia ciągle kuleje. Są wprawdzie przyznawane Gwiazdy Dobroczynności, pierwsza dziesiątka polskich darczyńców ponoć dość dokładnie pokrywa się ze zwycięzcami rankingu „polskiego »Forbesa«", wygląda jednak na to, że tradycja fundowania bibliotek, szkół i szpitali nie odrodziła się po zaborach. O filantropii mówi się u nas zwykle w kontekście amerykańskim, wspominając wówczas dokonania Guggenheimów, Carnegiech czy Mellonów. Starczy jednak trafić na prowincjonalny kampus uczelniany gdzieś na prerii, by się przekonać, że swoich fundatorów mają tam nie tylko stadion baseballowy, basen i sale wykładowe, lecz także ławki, altany i klomby. Wszystko ze środków absolwentów: kogo stać, wydaje pięć milionów dolarów na aulę swojego imienia, kto może, przeznacza na ławkę banknot z Williamem McKinleyem.

A gdyby w setną rocznicę powstania Instytutu Radowego grono mniejszych i większych krezusów powtórzyło gest zaoceanicznych wielbicieli Marii Skłodowskiej sprzed wieku? Radu nie trzeba, z jego stosowania wycofano się w latach 50. Dziś ten, kogo pociągałby spektakularny gest, mógłby ufundować gram znacznie tańszego irydu, kto naprawdę zamożny – skrzydło nowego gmachu, a kto inny – nowe łóżko. Niezły byłby to ostatni kadr filmu o noblistce: podnoszący na duchu. Nieznośnie aż optymistyczny. Krótko mówiąc – „amerykański".