Żywię dziwną niechęć do Mantui, choć w mojej osobistej kolekcji pięknych miast jest jeszcze piękniejsza od Werony. Kto może się oprzeć widokowi z końca długiej grobli, mając przed sobą baszty, kopuły, kampanile?
Ani romantyczna aura, ani dywany z lotosu u wybrzeży jezior, ani nawet konkurujący z najświetniejszymi mozaikami kolorowy plac Warzywny nie mogą przyćmić zgagi. Jakaś żołądkowa sprawa, a może wątrobiana? Mój spokój mąci historia dwóch artystów: Mantegni i Wergiliusza. Między nimi różnica półtora tysiąca lat, ale jakby ciągle to samo.
Zemsta Mantegni
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem freski Mantegni z „Camera picta" w Palazzo Ducale, uznałem je za nieciekawe, bo temat jest – mówiąc wprost – zarobkowy, a więc błahy, choć wykonany z maestrią godną mistrza. Pełne psychologicznej prawdy portrety – tak. Ale dworskie scenki typu książę w otoczeniu progenitury i służby? To smutne, ale także wielcy artyści żyją z chałtur – wystarczy porównać portrety dożów Tycjana w Galerii Akademii w Wenecji ze sławnym angielskim dżentelmenem we Florencji („Portret młodego Anglika"). Te pierwsze – to zwykłe wypracowania; dżentelmena Tycjan potraktował po królewsku. Zawsze można robić wcierki Stalina na pierwszomajowy pochód i zasłużyć się władzy. W demokracji poparcie rządu skutkuje kontraktem na scenografię do uroczystej gali „z okazji" – i milion złotych w kieszeni.
„Martwy Chrystus" w pobliskim Mediolanie – oto wielki temat wielkiego Mantegni, ale za co innego malarz znalazł godny pochówek w bocznej kaplicy u świętego Andrzeja, a dodatkowo zasłużył na popiersie w tymże kościele: był malarzem dworskim. Atmosfera na dworze nie była sielankowa, zważywszy że na przykład Isabella d'Este groziła więzieniem zbyt wolno pracującym artystom. Musiała jednak nieźle płacić, skoro garnęli się najzdolniejsi, bo i Michał Anioł, i Perugino. Wyczytałem, że Leonardo dwukrotnie szkicował księżnę, choć odmówił namalowania Chrystusa według jednego z tych rysunków. Miał czelność. Wspomniany Tycjan też dużo dla Estów i Gonzagów malował. Wszyscy twardo musieli walczyć o szacunek dla swego człowieczeństwa i zawodu.
Nie miał łatwego życia wielki Alberti, który podjął się przebudowania starego, gotyckiego kościoła, aby – okazalszy – mógł pomieścić pobożnych pielgrzymów ciągnących do relikwii Świętej Krwi, przywiezionej przez żołnierza, który przebił bok Chrystusowi. Alberti ciągle musiał się awanturować z dworskimi architektami, a podczas jednej z bójek uderzył się w genitalia, co poczytano za karę Bożą i powód do żartów. Krótko mówiąc: nadzwyczajna mieszanka zbrodni, chciwości, złego smaku i wielkiej sztuki, a wszystko w imię Boga, władzy i złota. Jak to na dworze.
„Camera picta" pilnowana jest przez czterech leniwych ludzi, skracających sobie pracę pogawędką. Na szczęście nie rozumiem po włosku – są jak muzyka, która nie przeszkadza. Oświetlenie jest kiepskie. Dwa okna oraz lampy pod kopułą, które nie wiedzieć czemu pomijają najciemniejszy kąt „izby nowożeńców", „reprezentacyjnej sypialni" i sali audiencyjnej zarazem (komnata spełniała wiele funkcji, stąd mnogość nazw). Niewielki „malowany pokój", który wsławił malarza i zleceniodawcę, znajduje się w wieży i trzeba było dołożyć starań, by jakoś go powiększyć – stąd optyczne sztuczki z namalowanym oculusem, przez który spozierają frywolnie wieśniaczka, Murzynka, amorki, paw i inne wyposażenie dworu Gonzagów. Złudzenie jest absolutne. Przyjemna mania epoki.