Na dodatek nie mam złudzeń, że Ziemianie na ścieżce rozwoju cywilizacyjnego, po wyczerpaniu zasobów gazu, węgla i ropy naftowej, kiedyś gremialnie sięgną po atom. No i nie lubię tych wszystkich ekohappeningów, wypisywanych sprayem haseł na murach i wspinania się na kominy, a Greenpeace kojarzy mi się głównie z rewolucją.
Ale spotkałem ostatnio na swoim szlaku ekologa, który mnie uwiódł i za którym chętnie bym pomknął w zielone przestrzenie przyszłości. To Roman Kluska. Niegdyś twórca Optimusa i portalu Onet, facet, z którym jak równy z równym rozmawiali Bill Gates i Steve Jobs, a szefowie giganta Lockheed Martin podpisywali umowy o partnerstwie strategicznym. Inny gigant, Intel, zanim wprowadzał na światowe rynki kolejne wersje procesora Pentium, dawał je do przetestowania chłopakom z Optimusa. Gdzie byłaby firma Romana Kluski dziś, gdyby nie atak na jej prezesa i decyzja o sprzedaniu firmy? Mogę z góry założyć, że sny o polskiej Nokii mogłyby przy sukcesie Optimusa okazać się pesymistycznym bredzeniem niedowiarków.
Niestety, dorobek Optimusa zaprzepaszczono. Roman Kluska stał się obiektem bezprecedensowego ataku i prokuratorskiej nagonki. Areszt, proces, szykany jednak go nie złamały, ale nie o tym chcę tu napisać. Przed kilkoma dniami spotkałem Romana Kluskę – człowieka odmienionego. Beskidzkiego gazdę. Ekologa. Wizjonera zdrowej żywności. Ma stado czterystu dwudziestu owiec, które wypasa na nowosądeckich wysoczyznach. W ultranowoczesną farmę i wytwórnię serów wpakował 60 milionów złotych. Sam sieje i zbiera zboże, które służy za karmę dla stada. Sieje też i kosi trawę. Jego owce nie mają żadnego kontaktu z chemią ani antybiotykami. Instalacje w zakładzie serowarskim są idealnie sterylne, a jakość produktów na poziomie nieosiągalnym nigdzie w świecie. Firmę Romana Kluski jako wzorcowe przedsiębiorstwo hodowlane odwiedzają specjaliści od owiec z całego świata. Nowozelandczycy i Australijczycy przecierają oczy ze zdumienia, a amerykańscy eksperci namawiający do transferu firmy do USA samo know-how wycenili na trzydzieści milionów dolarów.
Rozmawiałem z Romanem Kluską o owcach niemal godzinę i cały czas w tyle głowy zadawałem sobie pytanie, czy mam do czynienia z wizjonerem czy blagierem, który chcąc pokazać światu figę z makiem zamiast wysokiej technologii, zajął się – na pierwszy rzut oka – czymś skończenie banalnym. Dla czystego żartu. Oto wokół świat zwija się w komercyjnym szaleństwie i technologicznej gorączce. Na Wall Street wilki toczą krew wysokodochodowych branż. Chińczycy ścigają się z Rosjanami w podboju kosmosu. Samsung wisi u szyi krwawiącego Apple Computer. Microsoft pożera w śmiertelnym uścisku Nokię. Google trawi Motorolę. Chińskie Lenovo zarzuca świat dziesięcioma miliardami komputerów (wiem, trochę pojechałem). Putin zajmuje Krym i stoi z czołgami u wrót Unii Europejskiej.
A Roman Kluska? Inwestuje... w owce. Całkiem na poważnie. A może to ma sens? – pytam sam siebie. Kiedy mówi o owcach, w jego oczach widać błyszczące iskierki uśmiechu. Mówi, że produkty z owczego mleka ustabilizowały jego lipidogram. Jest zdrowym człowiekiem, choć po klęsce Optimusa ważył sto kilo i stał nad grobem. Rzeczywiście wygląda na człowieka odmienionego. Kiedy pytam, czy nie brakuje mu wysokiej technologii, z powagą odpowiada, że z technologią ma do czynienia dopiero dzisiaj. Zbudował jedno z trzech najnowocześniejszych laboratoriów biochemicznych w Polsce. Ekspertyzy zlecają mu instytucje rządowe i prywatne firmy. On sam wykorzystuje je do podnoszenia standardów jakości produkowanej żywności. Czy to kaprys milionera czy biznes? – pytam zbity z tropu. – Myślę o tym zupełnie poważnie – mówi Kluska. Operacyjną rentowność osiągnę, kiedy stado przekroczy liczbę 500 owiec. Może już w przyszłym roku...