Sienkiewicz: Sława ma krótkie nogi

Kuba Sienkiewicz, neurolog, muzyk, wokalista: Jako człowiek wiecznie napruty, byłem nieobecny w życiu rodzinnym. Ciekawe, że stosunkowo długo dobrze funkcjonowałem zawodowo. Ale czy najlepiej?

Publikacja: 05.07.2014 02:00

Chłopak z gitarą w wieku średnim: Kuba Sienkiewicz w czerwcu 2014

Chłopak z gitarą w wieku średnim: Kuba Sienkiewicz w czerwcu 2014

Foto: EAST NEWS

Czy przypuszczał pan, że zespół tak programowo antygwiazdorski jak Elektryczne Gitary może zdobyć gigantyczną popularność, sprzedać ponad 1,5 mln albumów, a pan stanie się gwiazdą polskiego rock and rolla?



Już na samym początku, kiedy wydaliśmy nasze dwie pierwsze płyty, „Wielka radość" i „A Ty co", zrozumiałam, że nasze piosenki mają duży potencjał.



I przemówiła przez pana pycha?



Tak. Poczułem się mocny i zacząłem nagrywać solowe płyty. Przyświecała mi szczytna idea zaprezentowania autorów, na których się wychowałem – Kleyffa, Kelusa, Kaczmarskiego. Wtedy zdałem sobie sprawę, że moja sława ma krótkie nogi. Solowa płyta „Od morza do morza" nie została w ogóle zauważona, bo tak właśnie odebrałem wynik 40 tysięcy sprzedanych egzemplarzy.



Przy początkowej normie Elektrycznych Gitar ponad 200 tysięcy egzemplarzy każdej płyty to była kropla w morzu. Kompromitacja!



Kompromitacja! Poczułem na własnej skórze to, o czym śpiewał Dylan, że czasy się zmieniają. Muzyka przestała pełnić taką funkcję jak w latach 80., kiedy porozumiewaliśmy się frazami ulubionych bardów – właśnie Kleyffa, Kelusa, Kaczmarskiego, i to one określały naszą tożsamość.

Komercja szybko zabiła to, co jest wartościowe?

To jedno. Ale też dostępność do wiedzy stała się tak powszechna, że bard w wyciągniętym swetrze, szarpiący nylonowe struny akustycznej gitary, opowiadający o tym, jakie jest życie i świat, przestał być atrakcyjny jako medium-autorytet. W popkulturze równanie w dół jest zjawiskiem oczywistym, ale nasza popularność przebiegała falowo. W 1995 r. Elektryczne Gitary wypuściły bluesową płytę „Huśtawka", która nie znalazła zbyt wielu odbiorców. Popularność wróciła dzięki albumowi „Na krzywy ryj" i piosence „Co Ty tutaj robisz", która chwyciła, bo trafiła w sferę ludzkich pytań, poniekąd egzystencjalnych. Dzięki temu zainteresował się nami Juliusz Machulski. Nasz przebój bardzo mu pasował do filmu „Kiler". Skończyło się na nagraniu albumu-soundtracku i skomponowaniu nowych piosenek. Podobnie było z „Kiler-ów 2-óch". Potem znowu nie działo się nic szczególnego, aż mieliśmy swoje pięć minut przy okazji filmu „Kariera Nikosia Dyzmy". W 2010 r. pojawiło się zamówienie Narodowego Centrum Kultury na piosenki historyczne i mieliśmy comeback.

Szeroko dyskutowana reklama z muzyką „Hey Jude" przypomniała, jak siermiężnie wyglądaliśmy 25 lat temu. Jak wtedy wyglądały Elektryczne Gitary, jakie miały instrumenty – wypasione czy z peerelowskiego paździerzu?

Z punktu widzenia dzisiejszej mody na vintage mieliśmy gitary najlepsze z możliwych. Basowy Orlik wyprodukowany przez fabrykę Defil naprawdę brzmiał lepiej niż dzisiejsze basy – tak jak półpudłowa gitara Hoffner Paula McCartneya ze wspomnianej reklamy. Grałem na gitarze prowadzącej Malwa niezwykle dziś modnego typu Hollow Body. Organy elektryczne typu B-12 to teraz sam top. Wydaje mi się, że można grać nowocześnie niezależnie od tego, jakie się ma instrumenty. Trzeba mieć tylko pomysł i podejść do grania niestandardowo. „Dzieci wybiegły" to utwór, który można wystukać na garnku i kuchennym blacie. Od początku wiedziałem, że to muzyka ma się bronić, a nie wygląd gitar. Chcieliśmy, żeby ludzie widzieli, że mamy przyjemność z grania, a nie ze zgarniania ich pieniędzy. Dobierając muzyków, kierowałem się kluczem towarzyskim, a nie fachowości, tak żebyśmy się ze sobą dobrze czuli. Dzięki temu trzymamy się razem do tej pory.

Kiedy pan poczuł siłę muzyki zespołu?

To długa historia: jechaliśmy na koncert do Krakowa, a samochód już przy wyjeździe z Warszawy się rozsypał. Na gwałt szukaliśmy nowego transportu. Znaleźliśmy samochód, który mógł pojechać, ale nie miał ogrzewania, a była zima...

...The Beatles jeździli takim samochodem na pierwsze trasy. Robili tak zwaną kanapkę – kładli się na sobie, żeby było cieplej...

...My dojechaliśmy do Krakowa zmarznięci, ale przed halą Korona zobaczyliśmy morze ludzkich głów. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. ?A okazało się, że to są ludzie, którzy przyszli nas posłuchać. Pomyślałem: „O, cholera! To są właśnie skutki mojej życiowej decyzji". Kilkanaście miesięcy wcześniej zdecydowałem się, żeby upublicznić swoje piosenki. Na początku były grane „Włosy", a zaraz potem „Jestem z miasta". Trudno jednak mówić o jakiejś przemyślanej strategii marketingowej. Pomagały nam rosnące jak grzyby po deszczu rozgłośnie komercyjne, czyli prywatne. Nosiliśmy piosenki do radia na taśmach, które sami przegrywaliśmy. Nikt nie myślał o cyfrowych nośnikach. Sami też finansowaliśmy pierwsze nagrania: stać było na to nawet ludzi niezwiązanych z estradą. Nasze piosenki były grane przez stacje radiowe półtora roku przed premierą debiutanckiej płyty. Aż dało się odczuć niecierpliwe oczekiwanie na premierę. Pojawienie się pierwszego kompaktu zaowocowało m.in. tym koncertem w Krakowie. Kiedy graliśmy „Głowy Lenina", „Żądze", „Człowieka z liściem na głowie" czy „Przewróciło się, niech leży" – były to już powszechnie znane piosenki.

Rozgłośnie komercyjne, o których pan mówi, cieszyły się całkowitą wolnością. Nie było playlisty z komputera zatwierdzonej przez dyrektora programowego. Każdy prezenter grał, co chciał.

Tak było. Pamiętam, jak nadawano kompozycje takich artystów jak Frank Zappa albo Jan Garbarek. Dziś nie do pomyślenia! Nasz gitarzysta Rafał Kwaśniewski pracował w Radiu Zet i pomagał nam promocyjnie. Ale wolność w radiu szybko się skończyła. Pojawiły się formaty. Jak już wspomniałem – w popkulturze istnieje zjawisko równania w dół. My zdążyliśmy z naszą autorską piosenką w bigbitowym opakowaniu się przebić. Z naszą zabawą językiem, nawet z chuligańskimi motywami, a wręcz wulgaryzmami.

Tak jak w piosence „Wszystko ch...".

Na przykład.

A „Noś długie włosy" to hymn kontrkultury i posthipisizmu?

Proszę spojrzeć na moją fryzurę i uwierzyć, że był to od początku utwór autoironiczny. Usłyszałem tę piosenkę w wykonaniu aktora Andrzeja Przygodzkiego – zupełnie pozbawionego włosów. Zmasakrowałem tekst oryginału, dopisując własne zwrotki, i w tej formie kompozycja trafiła do radia. To jest dobry przykład muzyki Elektrycznych Gitar. Pozornie mamy do czynienia z rytmiczną piosenką do tańca, w rzeczywistości jest to też zabawa tekstem.

Jakie były korzenie „Jestem z miasta"?

W 1986 r., kiedy poznałem Jacka Kleyffa, okazało się, że mieszkamy na jednej żoliborskiej ulicy. Szybko dołączyłem do jego Orkiestry Na Zdrowie. Jacek namawiał mnie, żeby rzucić Warszawę i zamieszkać w Wólce na Lubelszczyźnie. To była hipisowska wioska zbudowana pracowicie z kostek słomy produkowanych przez kombajn, nurzanych w glinie i suszonych na słońcu. Całkowita awangarda eko, oparta na naturalnych źródłach energii. Padła propozycja, żebym zatrudnił się jako doktor w pobliskim ZOZ. Poczułem, że nie potrafię dokonać takiej zmiany w moim życiu, bo jestem zrośnięty z miastem. Jestem z miasta! Powstał utwór trochę smutny, trochę gorzki, ale prawdziwy. Ironia losu sprawiła, że ta dosyć wolna piosenka dostała Platynową Płytę Polskich Dyskotek. Jak można było się bawić przy „Jestem z miasta"? Nie wiem. Ale nigdy też nie miałem wyczucia, które piosenki mają szansę stać się przebojami.

Już na samym początku sprzedaliście blisko pół miliona albumów. ?W jaki sposób poczuł pan siłę własnych pieniędzy?

Myślę, że sprzedaż naszych nagrań szła w miliony, bo pamiętajmy, że na rynku były obecne pirackie kopie kaset i CD. Z tego jednak nic nie mieliśmy. Na pewno życie stało się wygodniejsze. Mogłem nie myśleć o tym, że brakuje mi na benzynę, bez której nie dojechałbym na dyżur do szpitala, do pracy. A to w PRL zdarzało się bardzo często. To był jeden z powodów, dla których zdecydowałem się upublicznić piosenki. Grając z zespołem reggae Niepodległość Trójkątów Andrzeja Żeńczewskiego, dostawałem za jeden wieczór więcej niż za dyżur. Jako lekarza to mnie zaniepokoiło, ale jako muzyka – zainspirowało. Postanowiłem się przebranżowić. Dzięki temu mogłem sobie pozwolić na samochód i zbudować dom. Ale proszę mi wierzyć, że ważniejsza od zmiany dotyczącej spraw materialnych była ta związana z wolnym rynkiem. Klient nie musiał już błagać o usługę, tylko sektor usług zaczął zabiegać o klienta. Zniknęły kolejki, które mnie odrzucały.

To było najważniejsze?

Nie. Na pierwszym miejscu stawiam zniesienie cenzury i odblokowanie dialogu. Oczywiście, miałem dostęp do drugiego obiegu, ale dopiero w wolnej Polsce zdałem sobie sprawę, jak wiele tematów było zamrożonych: hekatomba polska na Wschodzie, rzeź wołyńska, ale i problemy związane z Holokaustem, antysemityzm czy represje i serwilizm okresu stalinowskiego – cała ta „hańba domowa" opisana przez Jacka Trznadla. Zaczęła się rozmowa, choć z wielkim bólem. Szybko się okazało, że brak otwartej dyskusji zaowocował syndromem trupa w szafie.

Dyskusja podzieliła inteligentów, a społeczeństwo zajęło się disco-polo oraz postpeerelowskimi sentymentami.

To też jest następstwo wolności i demokracji.

Muniek Staszczyk mówił, że w tym okresie, o którym pan opowiada, w środowisku zaczęła się pseudoamerykańska lanserka, szpan i dragi. ?A pan?

Już wcześniej byłem uzależniony od leków. Potem doszedł do tego alkohol oraz środki psychostymulujące, które pozwalały likwidować kaca, ale robiło się błędne koło. ?A ponieważ miałem wiele spraw osobistych niepozałatwianych, ucieczka w farmakologię była drogą, jaką zbyt łatwo poszedłem. Po kilkunastu latach takiego chorego funkcjonowania zdecydowałem się na terapię uzależnień.

To powielił pan schemat rockandrollowy.

To jest schemat kompulsywny – uzależnień od ludzi, od pracy, erotyki. U mnie to wszystko się wymieszało. Amfetaminy używałem, żeby polepszyć sobie samopoczucie po innych używkach. W marihuanę nie wszedłem mocno, bo źle się po niej czułem. Ale doszedłem do takiej sytuacji, że każdy problem osobisty chciałem wyregulować farmakologicznie. Wszystkie leki, jakie zapisywałem pacjentom, wypróbowałem na sobie samym. ?W końcu pojawiły się skutki uboczne – obniżenie sprawności psychofizycznej, zachowania dysforyczne. Jako człowiek wiecznie napruty, byłem nieobecny w życiu rodzinnym. Ciekawe, że stosunkowo długo dobrze funkcjonowałem zawodowo. Ale czy najlepiej? Nie kontynuowałem kariery naukowej, nie zdecydowałem się na habilitację, nie zostałem profesorem. Poprzestałem na doktoracie, a mogłem więcej. To również był efekt mojego uzależnienia. Cieszę się, że nie jest gorzej. A mogło. Dnem, od którego się odbiłem, była moja ciężka depresja.

Czy obecność narkotyków w dzisiejszym życiu Polaków to również cena wolności?

Nie umiem tego ocenić. Ale widzę dużo osób uzależnionych i zauważam, jak odbija się to na ich statusie społecznym, na karierze. Znam w branży wielu ludzi utalentowanych, którzy z powodu nałogów nie rozwinęli się i zatrzymali się na etapie pomocy technicznej. To głównie skutek deficytów emocjonalnych, które mają korzenie w życiu rodzinnym. Zaniedbanie rodzinne owocuje uzależnieniem w każdym ustroju.

Jak żyć?

Trzeba przerwać to błędne koło i zadbać o siebie. Jeśli zadbam o siebie – ludzie wokół też będą bardziej zadbani.

Jak pomógł pan Machulskiemu, jak on pomógł Elektrycznym Gitarom?

Na początku zainteresował się tylko jedną piosenką, „Co ty tutaj robisz", bo pasowała do sceny „Kilera". Minął tydzień i zgłosił się ponownie. Poprosił o napisanie piosenki wiodącej, utworów związanych ze scenariuszem oraz muzyki ilustracyjnej. W pisaniu piosenki „Kiler" pomogła mi powódź w 1997 r. Pojechaliśmy w trasę po Dolnym Śląsku, ale w związku z tym, że fala powodziowa rozszerzała się coraz bardziej, odwoływano kolejne koncerty. Siedzieliśmy w hotelu w Siemianowicach Śląskich, czekając na decyzję. Scenariusz miałem przy sobie, gitarkę w pokoju – myk, myk i z nudów dość szybko napisałem piosenkę.

Premier Cimoszewicz poszedł na dno, a pan popłynął na fali powodziowej.

Tak było. Potem powstała piosenka „Co powie Ryba" i inne piosenki do drugiej części. Bardzo lubię filmy Machulskiego, również te późniejsze, a przede wszystkim „Superprodukcję" o naszym show-biznesie.

Do teatru pan nie chciał pisać?

Do teatru nie chodzę, bo za bardzo się wzruszam!

A czy po „Kilerze" odbierał pan gratulacje od środowiska przestępczego?

Kilkanaście razy występowałem w różnych więzieniach, całkiem społecznie i charytatywnie. „Jestem z miasta" interpretowano jako piosenkę o mafii. Wydaje mi się, że trafiliśmy raz na imprezę w hotelu Victoria zorganizowaną przez osoby, które mogły pochodzić ze świata gangsterskiego. To było wesele lub poweselne party młodej pary. Na swoje nieszczęście wykonaliśmy kompozycję „Ona jest pedałem". Wtedy pan młody wdarł się na scenę i zakazał grania. Wszyscy goście przestali bić brawo i tańczyć. Wrócili karnie do stolików i już do końca koncert przebiegał w pogrzebowej atmosferze.

Może pan młody miał epizody homoseksualne w czasie odsiadki w więzieniu?

Być może. Sytuacja wyglądała groźnie. Pan młody ewidentnie nie znosił sprzeciwu. Było – minęło. Ponieważ karmimy się popkulturą, po zwycięstwie w konkursie Eurowizji osobnika, który nazywa się Conchita Wurst, piosenka „Ona jest pedałem" rozpoczęła swoje drugie życie. Stała się popularniejsza, niż kiedyś była. Okazała się songiem o dewiacjach wśród transwestytów lub transseksualistów.

Płyta „Historia" przekonała pana, że można pisać piosenki na zamówienie – w tym utwory historyczne, o jakie poprosiło Narodowe Centrum Kultury.

Dostaliśmy krótki termin. Był rok 2010 i chodziło o okrągłe rocznice, które z tą datą się wiązały.

To było po katastrofie smoleńskiej?

Tak, dlatego piosenka o bitwie pod Kłuszynem z 1610 r. nawiązuje do niej. Śpiewaliśmy też o Grunwaldzie, Bitwie Warszawskiej 1920 r., bitwie powietrznej nad Anglią Dywizjonu 303 z 1940 r.

No to ryzykował pan, bo angażowanie się w politykę historyczną naznaczało wtedy politycznie. Pewnie kojarzył się pan niektórym z PiS, co nie wszędzie było dobrze widziane.

Takie stereotypowe myślenie bardzo mnie denerwuje. Pewnie dlatego nie mogę sobie znaleźć żadnej partii. Skoro jestem za in vitro i przeciwko przerywaniu ciąży, nie mam na kogo głosować...

Ma pan taki sam wykręt jak z teatrem. Pozazdrościć!

Ale chcę pisać piosenkę historyczną. To było i jest bardzo ciekawe zadanie oraz pożyteczna praca. Żeby sformułować piosenkę i pokazać w niej detal historyczny, musiałem sobie odświeżyć wiadomości. Powstają kolejne utwory. Niestety, rynek nie wchłania tych pomysłów.

Kazik napisał „Panie Waldku, pan się nie boi" i „Łysy jedzie do Moskwy". ?A pan podjąłby się napisania piosenek o minionym 25-leciu?

Boję się błędów błyskawicznej oceny. Wolę mieć perspektywę wieloletnią – co najmniej 50 lat. Teraz chętnie piszę o czasach stalinowskich.

Ile ma pan lat?

53.

A jak będzie pan miał 103 lata – podsumuje pan ostatnie 25-lecie?

Podsumuję! Populacja się starzeje. Może mi się uda. Zdrowy styl życia na pewno będzie mi sprzyjał.

Stanie się pan autorem niewygodnym. Może pan zginąć w zamachu.

Mogę zginąć w zamachu, mogę zginąć w każdy sposób! Jasnowidzem nie jestem. Na pewno chciałbym jeszcze pośpiewać, bo lubię piosenkę autorską, a zdarzają się sytuacje, które wskazują, że dzięki niej można jeszcze trochę zamieszać. ?Z dużymi emocjami wspominam niedawny występ 4 czerwca przed kopalnią Wujek. Składaliśmy wieńce przed pomnikiem ofiar stanu wojennego. Była z nami córka jednego z zabitych górników i jego wnuki. Czułem zetknięcie z żywą historią. To było dla mnie mocne przeżycie.

Tymczasem są tacy, co obchodzili żałobę po generale. O Jaruzelskim by pan zaśpiewał?

Powiem tak: zwiedziłem Muzeum Kopalni Wujek, poświęcone głównie pacyfikacji w stanie wojennym. Zomowcy i inni funkcjonariusze nie dopuszczali karetek do miejsca strzelaniny, a kiedy karetki odjeżdżały – zatrzymywali je i bili rannych, niejednokrotnie dobijając postrzelonych. To wskazuje, że winni śmierci górników są nie tylko Kiszczak i Jaruzelski, którzy wydawali rozkazy, ale też cała rzesza nadgorliwców, którzy wykazywali własną inicjatywę w popełnianiu zbrodni.

Rozmawiamy ledwie kilkaset metrów od kultowej wśród polityków restauracji Sowa & Przyjaciele. Pana gabinet też mógł się znaleźć w zasięgu mikrofonów, jeśli były dobrej jakości.

Politycy mają to do siebie, że zachowują się w różny sposób w zależności od sytuacji. Są dla siebie mili, gdy jedzą obiad lub podróżują razem, a przed kamerami skaczą sobie do gardeł. Jak załatwiają interesy, mogą się zachowywać jeszcze inaczej.

Jak by pan nazwał tę jednostkę chorobową?

To jest syndrom mnogiej osobowości. Ja to znam z rozdwojonej osobowości alkoholika. Kto wie – może jest też inny, równie groźny, sposób uzależnienia od bycia politykiem? Co ciekawe, to nie ma nic wspólnego ze schizofrenią, która prowadzi do destrukcji. Syndrom mnogiej osobowości pozwala w świecie polityki sprawniej funkcjonować. Nie jest chorobą, tylko cechą osobowości. Psychiatrzy uważają, że może predestynować do choroby, ale nie musi.

Czy „To jest koniec".

Piosenka mówiła o końcu PRL, może być o końcu ćwierćwiecza. Generalnie opowiada o nihilistycznym nastawieniu do życia.

Ale to jeszcze nie koniec Elektrycznych Gitar?

Rocznica naszego 25-lecia działalności przerwała nam pracę nad nową płytą z piosenką „Do pracy gnam, bo długi mam", o pułapce kredytowej, w jakiej znalazło się wielu z nas. Jesteśmy konsumpcyjnie nastawieni do życia, a to nakręca nasze uzależnienie od pracy.

Dlaczego się zadłużamy, co jest jakąś formą uzależnienia, zamiast żyć skromnie?

Tyle mamy uzależnień, że ciężko się nam wycofać. Jesteśmy jak gospodarka kapitalistyczna. Wpadamy w kryzys, żeby rozkręcić się jeszcze bardziej i znowu wpaść w kryzys, czyli depresję, z której wyjściem jest znowu podgrzanie koniunktury – aż do przegrzania. Dlatego szukam złotego środka. Ograniczyłem praktykę lekarską, a mimo to nie jestem zadowolony. Jeszcze bym chciał zwolnić obroty, mniej pracować i więcej wypoczywać. Teraz w ogóle nie wypoczywam. Ciągle jestem w biegu. „Do pracy gnam, bo długi mam".

—rozmawiał Jacek Cieślak

Czy przypuszczał pan, że zespół tak programowo antygwiazdorski jak Elektryczne Gitary może zdobyć gigantyczną popularność, sprzedać ponad 1,5 mln albumów, a pan stanie się gwiazdą polskiego rock and rolla?

Już na samym początku, kiedy wydaliśmy nasze dwie pierwsze płyty, „Wielka radość" i „A Ty co", zrozumiałam, że nasze piosenki mają duży potencjał.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Emilka pierwsza rzuciła granat
Plus Minus
„Banel i Adama”: Świat daleki czy bliski
Plus Minus
Piotr Zaremba: Kamienica w opałach
Plus Minus
Marcin Święcicki: Leszku, zgódź się
Materiał Promocyjny
Dlaczego warto mieć AI w telewizorze
Plus Minus
Chwila przerwy od rozpadającego się świata