Czasem trzeba dać w zęby

Jan Ołdakowski, ?Dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego | Podczas uroczystości otwarcia zabrakło u nas prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Później zresztą też nie przyszedł. Była pani Jolanta Kwaśniewska, ale jej mąż – nigdy. ?On tego po prostu nie czuł – fragment wywiadu-rzeki Macieja Mazura, ?który ukaże się 16 lipca.

Aktualizacja: 12.07.2014 15:35 Publikacja: 12.07.2014 01:14

1 sierpnia 2004 r., godzina „W”: pełna gotowość

1 sierpnia 2004 r., godzina „W”: pełna gotowość

Foto: MPW/THE FACTO

Wróćmy do godziny „W" z 2004 roku. Jak na otwarcie muzeum zareagowali kombatanci? Poza tymi, którzy akurat myśleli o wypinaniu pośladków.



W

eterani, jak by to powiedzieć... Oszaleli z radości. Zobaczyli, że wreszcie po latach jest muzeum i że to muzeum żyje. Reakcje samych powstańców lepiej nawet badać było później, w ciągu następnych dni, tygodni i miesięcy. Jakiś czas po otwarciu odwiedził nas Jan Nowak-Jeziorański. Wcześniej kilka razy to my byliśmy u niego, opowiadając mu o naszej wizji i postępach prac. Zawsze wtedy powtarzał: „Panowie, my to wszystko wiemy, historię znamy, setki razy ją opowiadaliśmy. Budujcie to muzeum nie dla nas, ale dla młodych ludzi. To im opowiedzcie o Powstaniu". I oto Nowak przyjeżdża do nas. Zaraz za wejściem na ścianie wisi ekran, na którym wyświetla się wywiad z nim. Wywiadu można posłuchać przez słuchawki. Akurat, gdy wjechał (poruszał się już wtedy na wózku) do sali, przed ekranem stały dwie urocze licealistki komentujące, co usłyszały. Zastygł. Zdziwił się, popatrzył przez chwilę i dał znak, aby jechać dalej. Kolejna sala i znów tłum młodzieży. Przechodzi wycieczka z gimnazjum. Zatrzymał się, władczym gestem odprawił pchającego wózek historyka i zawołał mnie. Pochyliłem się: „Panie dyrektorze, proszę uczciwie powiedzieć. Pan specjalnie na moją wizytę przyprowadził tutaj te tłumy dzieci?" – pyta, świdrując wzrokiem. „Ależ panie redaktorze! Słowo honoru! O tym, że pan się do nas wybiera, dowiedziałem się 40 minut wcześniej. Nawet gdybym chciał, nie zdążyłbym tego zorganizować" – wyjaśniam, ale Nowak-Jeziorański nie wygląda na zbyt przekonanego do mojej wersji. Jedziemy dalej. Przed nami sala kinowa. W niej dwie klasy gimnazjalne oglądają stare powstańcze kroniki. Znów się zatrzymał. Odprawił historyka, przywołał mnie. „Ale tak szczerze. Patrząc mi w oczy. To wszystko tak specjalnie?" – pyta. ?I znów wyjaśniam, że wcale nie specjalnie, że tak jest tu codziennie. On wciąż nieprzekonany. Sytuacja powtórzyła się jeszcze raz pod koniec. Zrozumiałem, że ten 90-letni bohater reaguje trochę jak dziecko, którego największe marzenie właśnie się spełniło i które wciąż nie może w to uwierzyć. Swoją drogą – co jakiś czas przyjeżdżają do nas AK-owcy z innych okręgów i pytają, czy przypadkiem nie mamy trochę wolnego czasu i nie moglibyśmy im też zrobić takiego muzeum jak kolegom z Warszawy.



Nic dziwnego, jeszcze kilkanaście lat temu sierpniowe Powstanie było równie ważne, a raczej nieważne, jak styczniowe czy listopadowe. Istniało w podręcznikach i ewentualnie w opowieściach dziadków.



A tu nagle pojawia się w narracji współczesnej, a jego uczestnicy stają się bohaterami. Podobnie pewnie czuli się ci nieliczni weterani Powstania Styczniowego, którzy doczekali odzyskania niepodległości i w II Rzeczypospolitej odbierali hołdy. W latach 20. nawet uszyto im specjalne mundury galowe. Dziś powstańcom warszawskim mundurów nikt nie szyje, ale za to na przykład ludzie ustępują im miejsca w autobusie, rozpoznają na ulicy, robią sobie z nimi zdjęcia. Nieprzypadkowo podczas uroczystości otwarcia zabrakło u nas prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego. Później zresztą też nie przyszedł. Była pani Jolanta Kwaśniewska, ale jej mąż – nigdy. On tego po prostu nie czuł, nie zrozumiał, że bohaterowie sprzed lat znów dziś mogą być bohaterami i to nawet dla młodzieży. Kiedy otwieraliśmy muzeum, zorganizował dla powstańców małą uroczystość przed Pałacem Prezydenckim. Zaproszono około stu osób. Posadzono weteranów na składanych krzesełkach, aby wysłuchali przemówienia, które tylko potwierdziło, że Aleksander Kwaśniewski nie widzi dokonującej się wielkiej zmiany. Mówił gładko i okrągłymi zdaniami – dokładnie tak samo, jak przemawiano do powstańców przez poprzednie lata. Za bramą pałacu Warszawa żyła już obchodami rocznicy, otwarciem muzeum, wychwalała swoich kombatantów – zresztą było ich naprawdę widać na ulicach – a tu nic. Muzeum, tylko w innym stylu. Muzeum podejścia do sprawy Powstania. W przemówieniu prezydenta najbardziej uderzało to, że do zebranych zwracał się „byli powstańcy". Powtórzył to kilkakrotnie i za każdym razem przez tych ludzi jakby ktoś prąd przepuszczał. Co za „byli powstańcy"?! Powstańcem warszawskim człowiek zostaje na całe życie, z tej funkcji zwalnia dopiero śmierć. To nie tylko chodzenie podczas uroczystości w biało-czerwonej opasce. To też stan ducha pociągający na co dzień za sobą większą aktywność, poświęcenie dla innych, czasem też niezgodę na zastaną sytuację. Tak wtedy, jak i dziś. A tu nagle: „byli". Byli, są i będą! Powstańcami. Zresztą: Kwaśniewski przekazał nam podczas tej uroczystości obraz z 1991 roku przedstawiający ranną dziewczynę na tle płonącej Starówki. [Obraz namalował Holender Theo Huson, jest na nim Ewa Faryaszewska, studentka Akademii Sztuk Pięknych śmiertelnie ranna podczas ratowania dzieł sztuki ze Starówki – przyp. MM]. Obraz nie jest oczywiście zły, wisi u nas w magazynie sztuki do dziś, tylko właśnie nie ma w nim tego... czegoś. Czegoś, co wtedy rozpalało już warszawską młodzież. Obraz jak obraz. Muzealny.

Może Powstanie i cała ta martyrologia mało go interesowały? Hasłem Aleksandra Kwaśniewskiego było przecież „wybierzmy przyszłość".

Tylko nie zauważył, że w tej przyszłości bardzo ważna stała się przeszłość. Lech Kaczyński tym na przykład zjednał sobie powstańców, że nigdy nie organizował kameralnych imprez dla wybranych grup, jak to miało właśnie miejsce u Kwaśniewskiego, gdzie na składanych krzesełkach zasiedli tylko przedstawiciele środowisk AK-owskich. Kaczyński zapraszał wszystkich. Nie było tak, że jest zamknięty sektor VIP, a w nim władza i dostojnicy, potem płotek, ochrona i cała reszta łącznie z kombatantami. Nie. Kombatanci to właśnie VIP-y. Sektor dla publiczności zaczyna się za powstańcami, a wcześniej zaczynał się przed nimi. Taka niby mała, ale jednak wielka zmiana.

Policzyliście, ile osób odwiedziło muzeum tego pierwszego dnia?

12 tysięcy. W ciągu tych kilku dni po otwarciu mieliśmy już taką frekwencję, jaką duże polskie muzea zbierają w rok. Późnym popołudniem wróciłem na chwilę do gabinetu, a tam czeka miła starsza pani. Faktycznie, przypomniało mi się, że niedawno dostałem krótki list: „Drogi Janku. Bardzo się cieszę, że to Ty budujesz muzeum. Wpadnę do Ciebie 1 sierpnia około dziewiętnastej". Byłem pewien, że taki ciepły list napisała któraś z mieszkających za granicą ciotek – nazwisko nadawcy co prawda nic mi nie  powiedziało, ale może ciocia wyszła za mąż? I oto pani od listu czeka. „Dzień dobry, chciałabym rozmawiać z Janem Ołdakowskim" – powitała mnie. „To ja. Proszę bardzo" – zapraszam, ale widzę, że pani coś się nie zgadza. „Ale gdzie jest Jan Ołdakowski?" – pyta. „To ja". „Nie, nie. Ja chciałam rozmawiać z JANEM Ołdakowskim" – starsza pani jest wyraźnie skonfundowana. „Ale to ja" – próbuję ją przekonać. Zapadła cisza. „A ma pan w rodzinie jakiegoś innego Jana Ołdakowskiego? Jana Leopolda?" – pyta. „Miałem. Brat stryjeczny mojego dziadka nazywał się Jan Leopold Ołdakowski, ale on zmarł już dawno temu w Wielkiej Brytanii". Ledwie skończyłem, a pani lecą rzewne łzy. Co się okazało? Ona myślała, że to jej powstańczy narzeczony, ów brat stryjeczny dziadka, żołnierz zgrupowania „Chrobry" buduje to muzeum. Człowiek, z którym nie widziała się od wojny. A wszystko przez wprowadzony przez nas zwyczaj bezpośredniego kontaktu listowego. Otóż podczas budowy do każdego z zainteresowanych powstańców wysyłaliśmy listy opisujące postęp prac i kolejne nasze pomysły. Pisma były imiennie zaadresowane, eleganckie i podpisane „Jan Ołdakowski, dyrektor muzeum". Była narzeczona Jana Leopolda Ołdakowskiego przywiozła mi zbiór listów, które od niego latami otrzymywała. Wojna ich rozdzieliła i nigdy się już potem nie spotkali. Ona wróciła do Polski, on został we Włoszech. Regularnie przez kilka lat do siebie pisywali, próbując jeszcze zorganizować wspólne życie. Ale on później wyjechał do Anglii, ona po jakimś czasie do Stanów Zjednoczonych. ?I nagle po tylu latach ten Jan Ołdakowski powrócił, znów działa na powstańczym froncie, buduje muzeum, a nawet przypomniał sobie o dawnej narzeczonej i do niej napisał!

Dosyć symboliczny koniec tego ?1 sierpnia 60 lat później.

Symboliczna była zmiana, która tego dnia się dokonała. Z punktu widzenia powstańców najważniejsze chyba było to, że po otwarciu muzeum zostali trochę celebrytami, ale w takim pozytywnym sensie. Oto sama młodzież uznała, że warto ich słuchać, i to młodzież, współczesna młodzież, przyznała im rację, doceniła to, co zrobili. Jeszcze kilka lat wcześniej traktowani byli jako nudny dodatek do obowiązkowych uroczystości. Chodzili po szkołach i opowiadali przysypiającym uczniom historie sprzed kilkudziesięciu lat, a tu kolejne pokolenie odkrywa ich na nowo. W muzeum każdy powstaniec może się poczuć jak prawdziwy współczesny gwiazdor. Gdy tylko pojawia się starszy człowiek z medalami i opaską, ustawiają się do niego kolejki gimnazjalistów z komórkami, bo każdy chce mieć zdjęcie z bohaterem. Trochę jak ze zwycięzcą modnego teleturnieju. Dzięki muzeum niemalże od razu ci przez lata zapominani weterani zostali bohaterami nie tylko historii Polski, ale i wręcz popkultury.

Zgoda, chociaż przerabianie powstańców na nowych Jacksonów ma też chyba swoje nie najlepsze strony, ale o tym za chwilę. „To jak, poszlibyście dziś do Powstania?" – zapytała młoda przewodniczka grupę gimnazjalistów kończących zwiedzanie muzeum. Entuzjazm patriotyczny porwał serca i wszystkie te 14-latki jak jeden mąż, a nawet żona, odpowiedzieli: „Taaak!". Przewodniczka trochę im zresztą ułatwiła wybór i naprowadziła na właściwe tory, przywołując agresję Rosji wobec Ukrainy jako przykład, że nie znamy dnia ani godziny. Tego ma uczyć młodych ludzi wizyta w muzeum? Po przejściu całej ekspozycji pokazującej heroiczną walkę okupioną tysiącami ofiar, śmiercią miasta, zniszczeniami, wywózkami?

Trudno oceniać każdego przewodnika. Każdy ma swoje podejście, każdy stosuje trochę aktorstwa, każdy chce dotrzeć do gimnazjalistów. Jeżeli założymy, że pytanie: „Czy poszedłbym do Powstania?" jest czysto hipotetyczne, to musimy przyjąć taki punkt widzenia, że nic nam się już nigdy nie stanie. To dosyć ryzykowna teza. Aby bowiem powstała barykada, musi się pojawić obcy czołg. I wtedy dopiero to pytanie jest uprawnione. ?W muzealnej opowieści o Powstaniu niczego nie ukrywamy. Pokazujemy na początku uśmiechniętych młodych ludzi ruszających w bój, potem pierwsze sukcesy i niepowodzenia, ale cała druga połowa ekspozycji poświęcona jest kosztom. Chcemy przekazać, że ci uśmiechnięci młodzi żołnierze mieli moralną rację, ale przegrali. ?I zapłacili za to ogromną cenę. Nie tylko oni, cała Warszawa zapłaciła. Także to pytanie zadane na koniec wizyty ma służyć pewnej refleksji przy uświadomieniu sobie konsekwencji. Istotą lekcji z Powstania ma być odpowiedź na pytanie, jak się należy zachować. Czy jeżeli będę liderem jakiejś zbiorowości i ta zbiorowość da mi władzę i jej profity, to wezmę za nią odpowiedzialność, czy też będę tylko dobrze się bawił, korzystał z przywilejów i robił sobie zdjęcia w drogich pałacach.

Chóralny okrzyk podekscytowanych gimnazjalistów, których PESEL zaczyna się pewnie od liczby 99, niezbyt kojarzył mi się z głęboką refleksją na temat odpowiedzialności za decyzje i kosztów podejmowania chwalebnej, choć straceńczej walki.

Refleksja nachodzi młodego człowieka później. To trochę jak z naszym muzeum. Na początku zarzucano nam, że jesteśmy antyniemieccy i źle wpływamy na dzisiejsze relacje polsko-niemieckie. Potem zrozumiano, że ta lekcja dotyczy współczesności, ale widzianej z perspektywy historycznej. Prawdy historycznej. ?W muzeum zawsze mówimy o Niemcach, a nie o dziwnym narodzie nazistów, którzy przybyli z Marsa, aby podbić najpierw Niemców, potem Polaków, a w końcu całą Europę. Dlatego też – wracając do gimnazjalistów – liczymy, że z wizyty u nas wyniosą oni trochę wiedzy i wyrobią sobie osobisty stosunek do historii. Temu właśnie służy to pytanie „Czy poszedłbym?". Ono też intryguje i prowokuje do pogłębienia własnej wiedzy. Młody człowiek może zajrzy do magazynu historycznego, pogrzebie w internecie, poszuka jakichś wspomnień. To pobudzenie ma spowodować, że po wyjściu z muzeum temat się nie kończy. To nie jest kolejna odfajkowana, przerobiona lekcja muzealna, po której czas na coś innego. Doświadczenie wizyty u nas ma w tych uczniach zostać na dłużej, a swoistą pracę domową powinni oni zadać sobie sami. Mamy nadzieję, że te przeżycia staną się zaproszeniem do podejmowania aktywności, a nie biernego przyglądania się rzeczywistości. Ostatnio byłem na spotkaniu 92-letniej łączniczki batalionu „Zośka" z młodzieżą. Łączniczka opowiadała o tym, co to znaczy być dziś patriotą: trzeba płacić podatki, segregować odpady, sprzątać po psie i dbać o innych. Młodzi kiwali głowami, dopóki nie dodałem do tego, że czasem trzeba też dać komuś w zęby. Ona ma za sobą Powstanie i doskonale to wie, młodzi ludzie – nie. Czasem trzeba stanąć w czyjejś obronie, łącznie z obroną fizyczną. Tak jak policjant Radosław Rogowski, który gdy wracał po cywilnemu po służbie do domu i zobaczył, jak trzech dresiarzy katuje studenta, nie wahał się, tylko pobiegł z pomocą. Z dwoma sobie poradził, trzeci uszkodził mu kręgosłup. Policjant do dziś ma kłopoty ze zdrowiem, za tę interwencję zapłacił ogromną cenę. Ale uratował studentowi życie, bo tych trzech już po nim skakało. Więc bycie patriotą to nie są dziś tylko takie nudne społeczne czynności, że się oszczędza światło, sprząta po psie i prowadzi dom podobny do kryjówki bezdomnego, gdzie wszędzie leżą tylko jakieś materiały do recyklingu. Nie. Bycie patriotą – nowoczesnym powstańcem – to też zdecydowana postawa, zachęta do aktywności. I to jest właśnie dzisiejsza odpowiedź na pytanie: „Czy poszedłbym?". Dokładnie takie pytanie postawił sobie przecież ten policjant wracający bez munduru do domu.

To oczywiście piękne, szczytne i celne. Ale się zastanawiam, ilu tych młodych ludzi pomyśli o aktywności obywatelskiej, a ilu po wizycie w muzeum na deskorolkę naklei sobie tylko „1944 – pamiętamy" lub namaluje okolicznościowe graffiti na murze podwórkowego śmietnika. Gdy tak spojrzeć wokoło, to takich właśnie malunków na śmietnikach i ścianach jest mnóstwo. Sporo też aut jeździ z miniaturką kotwicy Polski Walczącej na klapie bagażnika, ale jakoś nie mam wrażenia, że pojazdy te prowadzą kierowcy wyróżniający się uprzejmością i skłonni do pomocy.

To, jaką wciąż siłę ma znak Polski Walczącej, pokazał przed kilkoma laty protest internautów oburzonych próbą przeforsowania umowy ACTA. Oni wprost odwoływali się do kotwicy, używając jej podczas demonstracji. A była to przecież inicjatywa oddolna, niepodpięta pod żadną organizację polityczną. Słuszna czy niesłuszna – to już osobna historia, ale ci młodzi ludzie uważali się za bojowników słusznej sprawy, obrońców wolności internetu i naturalnym znakiem obrony wolności stała się dla nich Polska Walcząca.

Koniec lipca 2011 roku, zbliża się kolejna rocznica wybuchu Powstania. Minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski postanawia zabrać głos. W formie 140 twitterowych znaków, które wstrząsną Polską. Nawet jeżeli znaków nie było 140, tylko 80, to wystarczyło, aby wzburzyć opinię publiczną słowami: „Powstanie. Warto wyciągnąć lekcje także z tej narodowej katastrofy: powstanie.pl". Wyciągnął pan z tego jakąś lekcję?

To było więcej niż tylko ten tweet. Minister spraw zagranicznych na końcu dodał jeszcze link do strony powstanie.pl, która – oględnie mówiąc – ma dosyć krytyczny stosunek do Powstania Warszawskiego. Od razu też pojawił się szerszy kontekst i koncepcje, aby po latach osądzić organizatorów Powstania. Jakiś czas później rozmawiałem z Radosławem Sikorskim i powiedziałem mu, że ja nawet bym uwierzył i dał się nabrać na to, co pisze o Powstaniu Warszawskim, że przed decyzją o ruszeniu do boju trzeba znać własne siły i słabości, rozpoznać przeciwnika, mieć świadomość, na jaką potęgę się porywamy, i poważnie rozważyć, czy jest sens walki o przegraną sprawę – ja bym w to wszystko uwierzył, gdybym nie pamiętał zdjęć Radka Sikorskiego z Afganistanu, gdzie z kałasznikowem w ręku też uczestniczył w powstaniu przeciwko sowieckiej potędze. Rozumiem więc, że on teraz po prostu prowokuje do dyskusji, a w głębi duszy – mam nadzieję – myśli inaczej. Bo gdyby tak nie było, to chyba musiałby przeprosić za udział w wojnie afgańskiej. To byłoby logiczne.

Wróćmy do godziny „W" z 2004 roku. Jak na otwarcie muzeum zareagowali kombatanci? Poza tymi, którzy akurat myśleli o wypinaniu pośladków.

W

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy