A propos zatem rzekomego pobicia policjanta przez reżysera Grzegorza Brauna we Wrocławiu sześć lat temu, o co wciąż toczy się proces...
Artyści mają, jak wiadomo, skłonności do wpadania w konflikty z władzą. W 1969 roku narastający od kilku lat konflikt sowiecko-chiński doprowadził do intensywnego strzelania między obiema stronami i zaostrzenia w Polsce antychińskiej propagandy. Jednym z etapów konfliktu była próba wykorzystania przez Sowietów muzułmańskiej mniejszości ujgurskiej mieszkającej w prowincji Sinciang i strzelanina nad graniczną rzeką Ussuri.
W tym samym mniej więcej czasie wyszedł z więzienia Janusz Szpotański, skazany na trzy lata więzienia na początku 1968 roku za szeptaną operę „Cisi i Gęgacze", a właściwie za rozpowszechnianie w niej nieprawdziwych informacji gospodarczych, np. że „w gospodarczy wpadliśmy korkociąg przez ten przeklęty rurociąg", i za szkalowanie partii i jej kierownictwa. W więzieniu Szpotański na podstawie samych gazet takich jak „Trybuna Ludu" i „Żołnierz Wolności" (jeśli ktoś nie rozumie lub nie pamięta, czym był komunizm, powinien wziąć do ręki którąś z tych gazet) opisał wydarzenia marcowe w „Balladzie o Łupaszce", którą, podobnie jak uprzednio operę, deklamował w mieszkaniach przyjaciół.
Którejś nocy, na gazie, Szpotański przechodził koło ambasady chińskiej, mocno strzeżonej przez milicjantów, i zobaczywszy chińską flagę, zaczął wznosić radosne okrzyki, między innymi „niech żyje towarzysz Mao, który wykończy czerwoną hołotę". Jeden z milicjantów, prawdopodobnie po przyspieszonych kursach walki wręcz, rzucił się na niego (nie było to trudne: Szpotański był raczej niewielki) i połamał mu nogę. W bólach, póki nie przyjechała karetka pogotowia, Szpotański jeszcze krzyczał do ciemnej ambasady i przerażonego milicjanta, że towarzysz Mao nie wybaczy Gnomowi (czyli Gomułce) „polskich reperkusji zajść nad rzeką Ussuri". Już ze szpitala, o trzeciej czy czwartej w nocy, Szpotański zadzwonił do swoich dwóch przyjaciół: mecenasa (późniejszego premiera) Jana Olszewskiego i Andrzeja Zabłudowskiego, mojego ówczesnego męża. W szpitalu na Solcu zobaczyliśmy kilku pielęgniarzy próbujących powstrzymać wyrywającego się z ich rąk Szpotańskiego.
I tu kolejne à propos Grzegorza Brauna, którego niedawno „dwóch policjantów aresztowało w domu ok. godz. 7.00 rano. Doprowadzono go w kajdankach do komisariatu, skąd po przeprowadzeniu formalności znowu zakuto go w kajdanki i przewieziono do aresztu przy ulicy Świebodzkiej. Potem reżyser został poddany kolejnym procedurom: zrobiono mu zdjęcia, przeprowadzono badania lekarskie (m.in. RTG), przeszedł rozmowę z wychowawcą".
Okazało się że Szpotański (w odróżnieniu od Brauna?) nie pozwala sobie zrobić prześwietlenia złamanej nogi i, wyrywając się, krzyczy „nie pozwolę zrobić z siebie drugiego Dubczeka". Po inwazji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację zatrzymano i zawieziono do Moskwy wojskowym samolotem tak zwaną delegację przywódców praskiej wiosny z Aleksandrem Dubczekiem na czele, którzy podpisali (wszyscy z wyjątkiem jednego) stosowne dokumenty. Jeszcze przez rok Dubczek funkcjonował publicznie, ale był blady i niemrawy, więc rozeszły się wtedy pogłoski, że w Moskwie napromieniowano Dubczeka promieniami rentgena lub radioaktywnym strontem.