Chwilami wydaje się, że mamy do czynienia z syntetyczną „rekonstrukcją historyczną", w której imitatorzy Hunów, Tatarów i mahdystów stanęli ramię w ramię, by zbudzić uśpione od stuleci europejskie lęki. Ale w szeregach, które powtarzając swoje przeciągłe „nothing nothing nothing", suną na północ, walczą nie tylko wychowankowie gór i pustyni, którzy cywilizację Zachodu i jego popleczników znają jedynie z wystrzeliwanych w stronę ich wiosek rakiet, upokarzających worków z pomocą humanitarną czy przywianej przez wiatr wydartej strony z magazynu porno.
Brytyjskie tabloidy doniosły niedawno, że za egzekucją dziennikarza Jamesa Foleya miał stać raper z Londynu, wielbicielom swego talentu znany (zanim udał się w pustynne tournée) jako L Jinny lub Lyrycist Jinn, a urzędowi imigracyjnemu jako Abdel-Majed Abdel Bary. Mniej już znany jest fakt, że – jak wykazało śledztwo służb brytyjskich – dwaj dżihadyści in spe, Jusuf Sarwar i Mohammed Ahmed, którzy w maju ruszyli z rodzinnego Birmingham, by wspomóc w walce współbraci z Syrii, przed odlotem zamówili za pośrednictwem księgarni Amazon dwa tytuły ze znanej na całym świecie serii poradników: „Islam dla opornych" oraz „Koran dla opornych". Mniejsza o brak zmysłu autoironii, jakim się wykazali: istotne jest to, że dwa bryki były najwyraźniej jedynym źródłem ich wiedzy na temat wiary i kultury, w imię której gotowi byli torturować i zabijać.
Takich ochotników będzie więcej: dwutygodnik „New Republic" zwrócił uwagę czytelników na nowe, publikowane w internecie przez IS czasopismo zatytułowane „Dabiq", od nazwy wioski pod Aleppo, w której Mahomet miał zapowiedzieć śmiertelny spór między swoimi wyznawcami a Zachodem. Słowo „czasopismo", formalnie poprawne, nie oddaje jednak w pełni zawartości, a przede wszystkim jakości tytułu, który stosowniej byłoby określić mianem „glossy paper". „Dabiq" to rodzaj skrzyżowania „Cosmopolitana" z broszurą reklamującą usługi private banking – tyle że zamiast młodych, wykształconych i z wielkich miast w kostiumach kąpielowych i garsonkach widać tam równie białozębych wojowników dżihadu.
Magazyn IS z precyzją policyjnego anatomopatologa pokazuje rozkładające się zwłoki pokonanych wrogów, spalone transportery armii irackiej, zamarły w stopklatce, wylatujący w powietrze budynek – a wszystko to świetnie skrojoną czcionką, w żywych kolorach, prostą, lecz nienaganną angielszczyzną. To pismo, które można z przyjemnością przekartkować u kosmetyczki w Birmingham – po czym nasunąć na twarz nikab i wyjść na ulicę. Albo odwrotnie: wyjść na ulicę i poszukać nikabu. Bo to do takich, dziś jeszcze zagubionych, sióstr i braci adresowane jest to pismo.
Zachodni analitycy – od specjalisty od islamu Oliviera Roya po cytowanego przez „New Republic" antropologa Scotta Atrana – od lat zwracają uwagę, że za radykalizacją młodych imigrantów muzułmańskich na Zachodzie najczęściej nie stoją głęboka („fanatyczna") wiara i zakorzenienie w tradycji przodków, lecz zagubienie, brak wyraźnych norm w otaczającym świecie, rozpaczliwa potrzeba wzorca i przynależności. Lata small talku, chichotu, zblazowania, autoironicznych cudzysłowów i weekendów rodem z „Trainspottingu" – i nagle głos, w którym słychać miły dla każdego ucha brzęk dobrze wykutej stali. I coś jest na serio, nareszcie na serio. I krew.