Trzeba się bić - fragment wywiadu-rzeki z Leszkiem Balcerowiczem

Moim obowiązkiem było przyganianie wieczorem krów ?z pastwiska. A krowy, jak tylko wychodziły na ulicę, podnosiły ogony i... wiadomo. Odbywało się to, niestety, na oczach moich koleżanek – fragment wywiadu rzeki z byłym wicepremierem, który ukazuje się nakładem Wydawnictwa Czerwone i Czarne.

Publikacja: 12.09.2014 02:54

Red

Proszę opowiedzieć o swoim życiu. Zacznijmy tę opowieść od początku, zanim stał się pan ikoną polskiej transformacji.

Leszek Balcerowicz:

Moja rodzina była typowa w tym sensie, że wojna, a potem komunizm nałożyły ileś tam ograniczeń. Wychowałem się ?w Toruniu. Choć według oficjalnych zapisów urodziłem się w Lipnie, ?to mama wyznała mi, że naprawdę przyszedłem na świat w domu jej matki we Włocławku. Ale dokumentów zmieniać już nie będę. Od drugiego do osiemnastego roku życia mieszkałem w Toruniu, stąd też właśnie Toruń traktuję jako swoje rodzinne miasto. Tam kończyłem szkołę podstawową ?i liceum. Ulica, przy której stała podstawówka, najpierw się nazywała im. Hanki Sawickiej, ?w 1956 roku przywrócono poprzednią nazwę Łąkowa, od ulicy, przy której się mieściła. Potem znów się nazywała im. Hanki Sawickiej, a po 1989 roku wróciła Łąkowa – ten detal pokazuje historyczne zawirowania komunistycznej Polski.


Ani ojciec, ani mama nie mieli wyższego wykształcenia – mama średnie, ojciec był czeladnikiem masarskim. Moja mama, Barbara, miała 13 lat, gdy wybuchła wojna. Była bardzo zdolna i bardzo chciała się kształcić, ale wojna, a potem obowiązki rodzinne na to nie pozwoliły. Zawsze dużo czytała. Ojciec, Wacław, też się odznaczał bystrością umysłu. Po wojnie przejął poniemieckie gospodarstwo niedaleko Lipna i tam gospodarował. Kiedy miałem dwa lata, rodzice przenieśli się do Torunia, do proletariackiej dzielnicy Mokre. Ojciec był człowiekiem bardzo energicznym, myślę, że energię mam po nim. Starał się na tyle, na ile socjalizm pozwalał, zapewniać rodzinie przyzwoite warunki życia. Kupił w Toruniu stary dom, ?w którym nie było żadnych wygód, sławojka na zewnątrz. Odziedziczyliśmy też rodzinę lokatorów. Ojciec, jako człowiek zaradny, kupił im inne mieszkanie i mieliśmy dom do dyspozycji. Zmodernizował go, pojawiła się łazienka, a nawet centralne ogrzewanie, a więc całkiem spory komfort jak na tamte czasy. Dobudował werandę i tam sobie urządziłem swój pokój, zrobiłem półki na książki, kupiliśmy jakieś stare biurko. Było tam zimno, ale dla mnie najważniejsze, że miałem swoje pomieszczenie.

U nas w domu nie było dyskusji o polityce. Rodzice nie angażowali się ani w opozycję, ani w reżim. Dopiero na studiach poznałem słowo „Katyń"

Po jakimś czasie rodzice wybudowali nowy dom, w innej, lepszej części Torunia i tu nieoczekiwanie historia naszej rodziny splata się ?z ojcem Rydzykiem. Otóż niedaleko od nas mieszkał ogrodnik, nazywał się Poznański. Był skąpy, awanturował się nawet o garść czereśni zerwanych z jego drzewa. I ten skąpy Poznański znienacka zapisał swoją posiadłość ojcu Rydzykowi. ?I tak oto dwieście metrów od domu rodziców stopniowo rozwijało się imperium Rydzyka. Nawet nie wiem, czy ojciec Rydzyk ma świadomość, że mieliśmy wspólnego znajomego, bo nasze drogi nigdy się nie przecięły. Ja już wtedy mieszkałem w Warszawie.

Gdy byłem dzieckiem, ojciec kierował państwową tuczarnią świń (w socjalizmie świnie w dużej ilości też musiały być państwowe). Tuczarnia to było bardzo ciekawe miejsce, bo tam pracowali ludzie ?z toruńskich slumsów. Zwykle się uważa, że socjalizm zlikwidował slumsy, a to nieprawda. W Toruniu były slumsy nazwane Dębową Górą, to było przedmieście Torunia, położone na piaskowych wzgórzach. Stały tam sklecone z byle czego domy i jak rodzina się powiększała, to w nocy dobudowywano byle jak pokój. Wyglądało to trochę jak fawele w Ameryce Łacińskiej. Mieszkali tam ludzie, których duża część trafiała do więzienia, a po odsiadce szli pracować do tuczarni. Ojciec musiał być twardy i silny, by nad tym wszystkim zapanować – miał pod sobą tzw. element i jakieś 2 tysiące świń.

Dla mnie to też była dobra szkoła życia, bo duża część moich kolegów ze szkoły podstawowej pochodziła właśnie z Dębowej Góry. Niektórzy z nich mieli to do siebie, że zostawali na drugi rok. I z nimi najczęściej się biłem. Lubiłem te pojedynki ze starszymi. Zorganizowałem nawet nieformalną grupę, pamiętam do dziś, byli w niej bracia Kociołkowie, świetni kompani, również do bijaczki. Walczyliśmy dość regularnie. To były czasem ostre bójki.

O co się pan bił?

Szczerze? Żeby się bić. Czasami były też szlachetniejsze motywy. Na przykład jakiś chłopak z Dębowej Góry, dwa lata starszy ode mnie, zaczął grozić jednemu z bliźniaków, którzy chodzili z nami do klasy. Poszło o jakąś dziewczynę, mimo że to była dopiero szósta klasa. Bliźniacy byli dobrze zbudowani, ale ja złożyłem deklarację, że ich obronię. Wyszliśmy ze szkoły, już stoi wataha chłopaków z Dębowej Góry, a na czele niezły zabijaka, pamiętam, że nazywał się Derkowski. Zbliża się do bliźniaka, którego miałem bronić. Wysunąłem się do przodu ?i nagle poczułem, że coś ciepłego spływa mi po głowie. W bojowym ferworze nie zauważyłem, że rąbnął mnie kijem. Krew spływała, w związku z tym bójka się skończyła, moi koledzy zaprowadzili mnie do przychodni, gdzie mi obwiązano głowę, a Romek Kociołek pojechał ?z zakrwawioną koszulą do mojej mamy, budząc jej przerażenie.

Była awantura?

Nie, mama była pewnie za bardzo przerażona. A może wytłumaczyłem, że sprawa była słuszna, a w słusznej sprawie dyshonorem byłoby nie walczyć?

Gdzie pan nauczył się bić?

Byłem samoukiem. Byłem dosyć silny po ojcu. Nasz ulubiony sport, prócz tych bójek, polegał na tym, że organizowaliśmy pojedynki jeźdźców. Brało się kogoś na grzbiet, po drugiej stronie w takim samym szyku stawał przeciwnik, chodziło o to, kto kogo obali. Byłem w tym dobry, nie jako jeździec, ale jako koń, mocny i wytrzymały.

Miałem też osobisty powód, żeby się tłuc z chłopakami. Przezywali mnie kułak albo bamber, czyli ?z niemieckiego bogaty chłop. Mówimy o połowie lat 50., kiedy takie określenia stanowiły obrazę. Faktycznie, jak na tamte czasy, byliśmy kułakami. Mój ojciec oprócz pracy w tuczarni miał na Mokrem, gdzie mieszkaliśmy, gospodarstwo – świnie, krowy, drób, jak nastała epoka zwierząt futerkowych, a była to taka enklawa gospodarki rynkowej w socjalizmie, bo brakowało dewiz, ojciec hodował lisy i nutrie. Do moich obowiązków już w szkole podstawowej należało czyszczenie klatek. Okropne zajęcie. Każdego lisa czy nutrię trzeba było złapać za ogon ?i za ten ogon przytrzymywać w górze, bo inaczej gryzły, a drugą ręką sprzątać klatkę. Innym moim obowiązkiem było codziennie przed szkołą zawozić na rowerze kanki (tak to się mówiło w Toruniu) z mlekiem. 20 litrów do mleczarni oddalonej o dwa kilometry. Zostawiałem mleko, a z powrotem przywoziłem serwatkę, którą karmiliśmy zwierzęta. Jeszcze jednym moim obowiązkiem było przyganianie wieczorem krów ?z pastwiska. Odbywało się to, niestety, na oczach moich koleżanek. A krowy, jak tylko wychodziły na ulicę, podnosiły ogony i... wiadomo. Trochę głupio mi było ?z tymi krowami.

Wstydził się pan tych zajęć?

No, nie byłem zachwycony tym, że tak się odróżniamy od sąsiadów. Myślę, że każdy na moim miejscu z tymi krowami tak by się czuł... Ale była też historia ze świniami. Pamiętam, że raz jakaś ogromna maciora nam uciekła i pobiegła na przystanek tramwajowy, gdzie stało mnóstwo ludzi. Wtedy pierwszy raz odmówiłem prośbie mamy, żebym ją przygonił. Postawiłem się, to już było dla mnie nie do wytrzymania.

Jakie miał pan relacje z rodzicami?

Ojciec nie należał do ludzi, którzy łatwo okazują uczucia. Był wychowany we wsi Wrocki koło Brodnicy, a w takim chłopskim środowisku nie okazywało się uczuć. Choć nie był wylewny, był dobrym człowiekiem. Bardzo ciężko pracował. Gdy wracał do domu, natychmiast zasypiał ze zmęczenia, a wtedy moje dwie siostry zaplatały mu cichutko warkoczyki na głowie. Siostry są ode mnie młodsze: Ewa ?o 1,5 roku, Krystyna o cztery lata.

Złościł się?

Nie. Ale pamiętam, jak raz zezłościł się na mnie. Mama przygotowywała codziennie duży dzbanek z kawą zbożową. I nie wiem, co mi strzeliło do głowy, że kiedyś wieczorem wlałem mu fusy z tego dzbanka do filcowych gumiaków, które zakładał zimą. Rano następnego dnia usłyszałem krzyk. To ojciec włożył nogi do butów...

Nie miał dla nas dużo czasu, bo jako osoba bardzo przedsiębiorcza starał się wykorzystywać wszelkie legalne marginesy socjalizmu. Dzięki jego zaradności żyliśmy na niezłym poziomie. Na przykład najpierw pojawił się w domu motocykl, a potem auta. Pierwszym był przedwojenny fiat, później zaliczyliśmy wszystkie socjalistyczne modele – wartburga, warszawę, moskwicza, nysę. Prawo jazdy zrobiłem w 16. roku życia i byłem bardzo szczęśliwy, że ojciec pozwalał mi prowadzić. Czasem jeździłem do Ciechocinka, gdzie kupowaliśmy niezbyt świeże jaja na karmę dla zwierząt. Kiedyś zaliczyłem nieprzyjemną przygodę. Na jakimś zakręcie nie wyrobiłem się i rozbite jaja rozlały się po całym wartburgu. Pojechałem nad rzeczkę i zawzięcie szorowałem samochód, ale nie dało się zatrzeć wszystkich śladów, zwłaszcza zapachowych. Na szczęście ojciec okazał się wspaniałomyślny i w dalszym ciągu mogłem prowadzić. Do dziś jazda samochodem sprawia mi przyjemność. Zwłaszcza szybka, jeśli mogę sobie na to pozwolić.

A mama?

Ciepła, wyrozumiała, do dziś taka jest. Gdy ją odwiedzam w Toruniu, proszę tylko, żeby nie oglądała wciąż telewizji, bo strasznie przejmuje się kłótniami polityków ?i tym, co powiedzą na mój temat. Urodzona w 1926 roku, była najmłodszym dzieckiem w rodzinie liczącej siedmioro dzieci (dwoje zmarło). Mieszkali we Włocławku, na przedmieściu nazwanym Dolnym Szpetalem. Na początku wojny wkroczyli Niemcy, wysiedlili rodzinę, jej ojciec, mój dziadek, którego nigdy nie poznałem, zmarł w 1939 r. w towarowym pociągu na zapalenie płuc. Tułali się gdzieś po Śląsku, potem udało im się przyjechać do Warszawy, gdzie mieszkała jej starsza siostra Gienia, matka Marka Jakóbisiaka, mojego kuzyna i najlepszego przyjaciela. Bieda, wojna, nie miała warunków, żeby się uczyć. Pod koniec wojny poznała mojego ojca. Wyszła za mąż, mając 18 czy 19 lat. Stanowili kontrastową parę – ona drobna, niewysoka, on o 13 lat starszy, duży, postawny, bardzo silny fizycznie. Pamiętam wakacje, które spędzaliśmy u mojej babci we Włocławku. Tam był sad, w sadzie staw. Kiedyś ugrzązł w nim wóz. Nawet końmi nie dało się go wyciągnąć, dopiero mój ojciec dał radę. Z taką siłą nadawał się do kierowania państwową tuczarnią świń...

Mama była zapracowana w gospodarstwie, ale miała czas dla nas. Pamiętam, jak się w końcu zebrała, żeby mnie uświadomić. Oczywiście już dawno od kolegów wiedziałem co i jak, więc uciekłem, żeby nie mówiła mi takich przerażających rzeczy.

Jak już wspominałem, rodzice nie mieli wyższych studiów. Do nas nie przychodzili ludzie, którzy dyskutowali o abstrakcyjnych problemach, rodzice nie przekazywali nam wiedzy wyczytanej z książek, ale przywiązywali niesamowitą wagę do tego, aby cała nasza trójka zdobyła wyższe wykształcenie, w domu panował wręcz kult wykształcenia. Tę atmosferę bardzo dobrze pamiętam do dziś. Stwarzali nam dobre warunki, te wszystkie moje obowiązki, jak rozwożenie mleka czy przepędzanie krów, nie odbywały się kosztem nauki.

Sam fakt, że ja i moje dwie siostry dostaliśmy się na studia – Ewa skończyła medycynę, Krysia biologię – było dla nich niesłychanym rodzinnym osiągnięciem. Traktowali to jako społeczny awans dzieci. A jak się dowiedzieli, że zostanę pracownikiem naukowym na uczelni, byli zachwyceni. Jestem więc przykładem awansu społecznego w PRL. Ale jakoś nie czuję za to do PRL wdzięczności.

O tym, jak szerokie były ambicje naszych rodziców, świadczy też fakt, że postanowili nauczyć nas gry na pianinie. Przez sześć lat, chcąc nie chcąc, chodziłem do ogniska muzycznego. Bez większego entuzjazmu uczyłem się muzyki, bo interesowały mnie inne rzeczy, jak czytanie książek i sport. Jeszcze wtedy nie śmiałem się jednak przeciwstawić rodzicom, w związku z tym wybrałem strategię niekonfrontacyjną. Siadałem przy pianinie, mechanicznie grałem gamy i pasaże, ale zamiast nut miałem rozłożoną książkę. Mimo to byłem niezły i zostałem zakwalifikowany do muzycznego popisu. Na swoją zgubę, o czym jeszcze nie wiedziałem. W centrum Torunia w szacownym gmachu Dworu Artusa zgromadzili się znajomi, przyszli oczywiście rodzice, pełna sala. Zacząłem grać, dochodzę prawie do końca i nagle zapominam. Czarna dziura, pustka, wyparowały mi z głowy końcowe akordy! Próbuję raz, próbuję drugi, nic, zgroza. W końcu wstałem i uciekłem za kulisy. To był jeden z najmniej przyjemnych momentów w moim młodym życiu. Nawet przeganianie krów wiązało się z mniejszym wstydem.

Jaki był stosunek pana rodziców do komunizmu?

U nas nie było dyskusji o polityce. Rodzice nie angażowali się ani w opozycję, ani w reżim. Panowała taka, można powiedzieć, niewypowiedziana atmosfera, że jest, co jest, i tego nie da się zmienić. W związku z tym nie wyniosłem z domu ani ocen, ani nawet informacji na temat systemu, w jakim dorastałem. Ten polityczny indyferentyzm trwał długo, pewnie również dlatego, że w liceum i do III roku studiów zajmowałem się wyczynowo lekkoatletyką i miałem mało czasu na inne rzeczy poza nauką. Pamiętam, aż wstyd przyznać, że w marcu 1968 roku byłem zaskoczony i zdezorientowany, o co w tym wszystkim chodzi.

Gdy obserwuję drogi życiowe innych ludzi, dochodzę do wniosku, że to, jak one się potoczą, w głównej mierze zależy od środowiska, w którym się przebywa, czyli od dostępu do informacji. W mojej rodzinie informacji o takim znaczeniu nie dostawałem, w szkole – też nie. Byłem tak nieuświadomiony politycznie, że chcąc się nauczyć rosyjskiego, brałem w szkole średniej podręczniki radzieckie na temat historii i czytałem te wszystkie bzdury o wojnie koreańskiej. Dopiero na studiach poznałem słowo „Katyń". A SGPiS, gdzie studiowałem, na pewno nie był dysydencką uczelnią.

A religia?

Chodziłem na lekcje religii, przystąpiłem do pierwszej komunii, bierzmowania. Ale to było raczej zwyczajowe zachowanie niż autentyczna wiara. Myślę też, że od wiary odepchnęli mnie księża. Na lekcjach religii nie miałem szczęścia do inteligentnych duchownych, a wprost przeciwnie, do nieinteligentnych. To pewnie wpłynęło na to, że jestem agnostykiem. Ale nie jestem antyklerykałem, dostrzegam wielką rolę, jaką Kościół odegrał zwłaszcza w socjalizmie. Uważam też, że Kościół i – szerzej – Kościoły są bardzo ważne w pomaganiu ludziom w autentycznej potrzebie. Mogą to robić lepiej niż państwowi urzędnicy. Naczelna idea chrześcijaństwa jest piękna – i dlatego taka trudna w realizacji. Kościoły, które popierały wojenne agresje, były jej zaprzeczeniem.

Co zatem w młodości było dla pana najważniejsze?

Sport, nauka języków obcych i czytanie książek. W liceum pochłaniałem literaturę piękną. Jak sobie powiedziałem, że teraz pora na literaturę francuską, to nie było tak, że coś tam tylko przewertuję. Czytałem systematycznie Maupassanta, Flauberta, Camusa. No, przez Prousta nie przebrnąłem. Jeśli książki historyczne, to szeroki wachlarz. I tak dalej. Historia zresztą była i jest moją pasją. W podstawówce miałem nauczycielkę historii, która wchodziła do klasy i mówiła: – Balcerowicz, przedstaw tę lekcję. Ja ją przedstawiałem, a ona robiła na drutach.

Od pewnego momentu dużą rolę zaczął odgrywać sport. Zaczęło się od walki z nadwagą. Wtedy, w czasach dość powszechnej biedy, rodzice dążyli do tego, żeby dzieci „dobrze" wyglądały. Wówczas znaczyło to po prostu, że dziecko ma być pulchne. No i rzeczywiście, dzięki staraniom mamy i ojca dobrze wyglądałem. Miałem nadwagę gdzieś od trzeciego do jedenastego, dwunastego roku życia. Nawet dzisiaj, gdy mi ktoś powie, że dobrze wyglądam, to się niepokoję, przypominając sobie tamto znaczenie tego komplementu...

Ale wracając do mego dzieciństwa w Toruniu: wówczas w szkołach podstawowych dzieci w ramach zajęć z wf. miały czwórbój lekkoatletyczny. Zresztą powszechny sport był jedyną, według mnie, oprócz nauczania matematyki i przedmiotów ścisłych, dobrą inicjatywą socjalizmu. Czwórbój obejmował bieg na 60 metrów, skok w dal, skok wzwyż i rzut piłeczką palantową. No i okazało się chyba w piątej klasie, że mam słabe wyniki, bo byłem za gruby. A bracia Kociołkowie przodowali. No to się zawziąłem.

Ambicja, żeby być najlepszym?

Po prostu było mi głupio. Zbiłem sobie stojak do skoków wzwyż, zacząłem biegać codziennie po lekcjach, ?z kolegą ćwiczyłem trójskok z miejsca i w ciągu roku znalazłem się w czołówce szkoły. W siódmej klasie byłem najlepszy w szkole w biegach na 60 m, a w liceum zacząłem trenować pięciobój lekkoatletyczny, czyli bieg na 100 metrów, skok w dal, skok wzwyż, pchnięcie kulą, rzut dyskiem. I tu miałem rekord szkoły w dwóch różnych konkurencjach: w rzucie dyskiem oraz ?w skoku w dal. W rzucie dyskiem wygrałem z nauczycielem wf., ?a jednocześnie trenerem kadry narodowej ciężarowców, panem Bardzińskim, potężnie zbudowanym mężczyzną.

Byłem zafascynowany sukcesami polskich lekkoatletów, to czasy słynnego Wunderteamu – końcówka lat 50. Nie wciągnęła mnie piłka nożna, jak wielu moich kolegów, natomiast lekkoatletyka tak. ?W pewnym momencie postanowiłem specjalizować się w biegach średnich. To spowodowało, że ?w liceum zacząłem uprawiać biegi bardziej profesjonalnie, w klubie sportowym Pomorzanin w Toruniu. Moi rodzice przyjęli to z ulgą, bo mieli obawę, że przedwcześnie się ożenię i zrujnuję sobie karierę, że zrobię dziecko – takie typowe obawy rodziców dorastającego chłopca.

A pan sam co takiego odnalazł w uprawianiu sportu?

Poprawiać wyniki, żeby wygrywać. Trening biegacza polega na tym, że trzeba codziennie biegać, również zimą. Biega się kilometrami po śniegu, najlepiej, jak się trzeba przedzierać przez śnieg głęboki aż po pas. Pierwszej zimy nie przetrenowałem solidnie i nie poprawiłem znacząco wyników, ale kolejnej zimy nie zmarnowałem i okazało się, że jestem najlepszy w Toruniu. Potem zdobyłem mistrzostwo województwa bydgoskiego w biegach przełajowych. W 1965 r. zostałem zaliczony do kadry narodowej juniorów na 800 m. Przyjechałem ?na zgrupowanie sportowe do AWF ?w Warszawie, tam czas jakiś trenowałem i uczestniczyłem w dwóch międzynarodowych meczach lekkoatletycznych, jeden był z NRD, a drugi z Rumunią. Wtedy po raz pierwszy wyjechałem za granicę, do Rumunii. Nie wygrałem, ale zająłem przyzwoite miejsce.

W tym samym roku zdałem na Wydział Handlu Zagranicznego SGPiS, dzisiaj SGH, nie wiedząc, ?o co na tych studiach do końca chodzi. Ale przyjechałem na egzamin jako sportowiec wyczynowiec i to było powodem mojej dumy. Po pierwszym semestrze na uczelni wygrałem w Otwocku mistrzostwa Polski juniorów w biegach przełajowych. Pamiętam, że było nas w czołówce trzech. Jeszcze został podbieg pod górę ?– wyprzedziłem tych dwóch, potem był zbieg i myślałem tylko o jednym: nie daj się wyprzedzić! I nie dałem. Podekscytowany rozważałem w myślach, co też powiedzą moje koleżanki i koledzy z Torunia, gdy się dowiedzą, że jestem mistrzem Polski. Potem uczestniczyłem w reprezentacji i AWF, i SGPiS w różnych zawodach.

Dlaczego więc pan sport porzucił?

Wyczynowe sporty uprawia się po to, aby wygrywać, a nie po to, żeby trenować, bo sam trening nie jest wielką przyjemnością. To dosyć nudne zajęcie, tak biegać pod górę, zresztą to samo można powiedzieć na przykład o pływaniu. Chyba żadnej dyscypliny nie uprawia się wyczynowo dla przyjemności treningu, tylko dla wyniku, a jak efektu nie ma, to nie warto tego robić. Przynajmniej tak było w moim przypadku. W jakimś momencie doszedłem do szczytu formy, bo, jak to się mówi, trochę przetrenowałem. I podjąłem decyzję, że z tym kończę, bo skoro przestaję wygrywać, to nie ma sensu brnąć dalej. To było na drugim albo trzecim roku studiów.

Przegrane bolały?

Nie były przyjemne. Gdy więc doszedłem do wniosku, że w sporcie wyczynowym doszedłem do ściany, zamknąłem ten wątek mojego życia. Ale traktuję go jako bardzo istotną część mojej biografii, bo ile osób było wyczynowymi sportowcami? Ile osób było mistrzami Polski? Gdy pytają mnie, co uważam za swoje największe osiągnięcie, to żartobliwie odpowiadam – mistrzostwo Polski w lekkiej atletyce. Nie afiszuję się z tym, ale sukcesy sportowe są źródłem mojej satysfakcji. I gdy patrzę na ludzi, którzy nigdy nie byli wyczynowymi sportowcami, a potem pragną to nadrobić maratonem, to mam mieszane uczucia. Zresztą regularne bieganie maratonu w starszym wieku jest bardzo niezdrowe.

Trochę litości dla Grzegorza Kołodki, bo to jawna aluzja...

Nie, to była generalna rada. Takim ludziom zalecam truchcik. Przez wiele lat biegałem sobie tak dla formy fizycznej, teraz wolę jeździć z żoną na rowerze, pływać w ciepłych morzach, a w lecie – w Bałtyku lub jeziorze, i grać z wnukiem w ping-ponga. Niekiedy udaje mi się z nim wygrać, co traktuję jako osiągnięcie, bo chociaż ma dopiero dziewięć lat, jest bardzo dobry.

„Trzeba się bić". Z Leszkiem Balcerowiczem rozmawia Marta Stremecka. Wyd. Czerwone i Czarne, 2014 r

Proszę opowiedzieć o swoim życiu. Zacznijmy tę opowieść od początku, zanim stał się pan ikoną polskiej transformacji.

Leszek Balcerowicz:

Moja rodzina była typowa w tym sensie, że wojna, a potem komunizm nałożyły ileś tam ograniczeń. Wychowałem się ?w Toruniu. Choć według oficjalnych zapisów urodziłem się w Lipnie, ?to mama wyznała mi, że naprawdę przyszedłem na świat w domu jej matki we Włocławku. Ale dokumentów zmieniać już nie będę. Od drugiego do osiemnastego roku życia mieszkałem w Toruniu, stąd też właśnie Toruń traktuję jako swoje rodzinne miasto. Tam kończyłem szkołę podstawową ?i liceum. Ulica, przy której stała podstawówka, najpierw się nazywała im. Hanki Sawickiej, ?w 1956 roku przywrócono poprzednią nazwę Łąkowa, od ulicy, przy której się mieściła. Potem znów się nazywała im. Hanki Sawickiej, a po 1989 roku wróciła Łąkowa – ten detal pokazuje historyczne zawirowania komunistycznej Polski.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
Plus Minus
„The Outrun”: Wiatr gwiżdże w butelce
Plus Minus
„Star Wars: The Deckbuilding Game – Clone Wars”: Rozbuduj talię Klonów
Plus Minus
„Polska na odwyku”: Winko i wóda
Materiał Promocyjny
Kluczowe funkcje Małej Księgowości, dla których warto ją wybrać
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Michał Gulczyński: Celebracja życia
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego