Judasz i Hanna - fragment powieści Henninga Mankella

Postawiła tacę na podłodze ?za drzwiami i zamknęła się ?od środka na klucz. Zdjęła ubranie ?i naga położyła się na łóżku. ?Okno było otwarte, ale zasłoną ?nie poruszał nawet najlżejszy podmuch wiatru. Czuła, że jest coś grzesznego w tym, że leży na łóżku bez ubrania – fragment nowej powieści Henninga Mankella.

Publikacja: 25.10.2014 02:17

„Jeszcze tego samego dnia Hanna poszła do portu”

„Jeszcze tego samego dnia Hanna poszła do portu”

Foto: Prisma/EAST NEWS

Senhor Vaz był niski i niezbyt muskularny, jednak wściekłość dodała mu tyle sił, że złapał Prinsloo za kołnierz rozpiętej koszuli, bez trudu wywlókł go z  pokoju i  zepchnął ze schodów. Krzyki Hanny obudziły wszystkie dziewczyny w  hotelu. Wiele z  nich się nie lubiło, między niektórymi dochodziło nawet czasem do bójek, jednak w  obliczu zagrożenia wszystkie się jednoczyły.

Teraz wyległy na schody, po których z  hukiem staczał się Fredrik Prinsloo. Za nim szedł senhor Vaz, potem Judasz, a na końcu człapał Carlos żujący chustkę poturbowanego klienta.

Senhor Vaz zatrzymał się na ostatnim stopniu i  spojrzał z  góry na Prinsloo, który rozciął sobie brew o  schody i  krwawił obficie, już nie tylko z  pogryzionej przez szympansa dłoni.

–?Teraz stąd wyjdziesz – powiedział. – I  już nigdy tu nie wrócisz.

Prinsloo przycisnął dłoń do krwawiącej brwi. Wyglądał tak, jakby nie rozumiał, co Vaz do niego mówi. Potem się podniósł, stanął na chwiejnych nogach, pogroził pięścią stojącym wokół prostytutkom i  zrobił krok w  stronę właściciela hotelu.

–?Wiesz, że przywożę tu moich przyjaciół – wybełkotał. – Jeśli wyrzucasz mnie, wyrzucasz też ich.

–?Chętnie wszystkim wytłumaczę, dlaczego nie życzę sobie więcej twoich wizyt.

Prinsloo nie odpowiedział. Po jego twarzy ciekła gruba strużka krwi. Nagle zawył przeciągle i  zgiął się wpół, jakby przeszył go ogromny ból.

–?Wody! – ryknął. – Dajcie mi ciepłej wody! Muszę zmyć krew!

Senhor Vaz skinął na jedną z  dziewczyn, by przyniosła miednicę. Reszcie nakazał się rozejść. Prostytutki niechętnie wróciły do swoich pokoi.

Prinsloo przysiadł na skraju kanapy. Po chwili dziewczyna przyniosła emaliowaną miskę z  wodą i  obmyła jego czoło i  dłoń.

–?Teraz daj mi lodu – odezwał się Bur.

Senhor Vaz osobiście poszedł do kuchni, odkuł dwa spore kawałki lodu i  owinął je w  czystą ścierkę. Prinsloo przyłożył opatrunek do czoła, a  kiedy krwawienie ustało, zapiął koszulę, wciągnął spodnie, włożył buty i  wyszedł.

Owinięte w  ścierkę kawałki lodu zostawił na podłodze przy kanapie. Senhor Vaz odniósł je do kuchni, a  potem poszedł prosto do pokoju numer 4. Usłyszawszy głos Hanny zza drzwi, wszedł do środka. Siedziała na łóżku ubrana w inną bluzkę.

Senhor Vaz przyjrzał się jej uważnie, chcąc odgadnąć, czy aby nie płakała, ale nie miała zaczerwienionych oczu. Potem usiadł na jedynym w  pokoju krześle.

Długo milczeli. Mimo to Hanna miała pewność, że senhor Vaz prosi ją o  wybaczenie. Kiedy w  końcu wstał, ukłonił się i  wyszedł, ostatecznie zdecydowała, że opuści to miasto tak szybko, jak tylko się da.

Afryka przerażała Hannę. Była pełna ludzi, których ona nie rozumiała, a  oni nie rozumieli jej.

Musiała stąd wyjechać. Mimo to nie żałowała, że uciekła ze statku kapitana Svartmana. Wówczas była to najlepsza rzecz, jaką mogła zrobić. Ale jak powinna postąpić teraz?

Nie wiedziała. Nikt nie był w  stanie udzielić jej odpowiedzi.

Ciemna rzeka wciąż toczy swe wody w  moim wnętrzu, pomyślała. Jeszcze nie skuł jej lód.

* * *

Jeszcze tego samego dnia Hanna poszła do portu. Senhor Vaz, nie chcąc, by chodziła sama po mieście, wysłał z  nią Judasza. Wielki mężczyzna szedł parę kroków za nią. Za każdym razem, kiedy Hanna się odwracała, Judasz przystawał i  wbijał wzrok w  ziemię. Nie śmiał spojrzeć jej w  oczy.

Jak on niby ma mnie obronić? – zastanowiła się Hanna. Skoro boi się nawet na mnie spojrzeć.

W  porcie było zacumowanych kilka dużych statków, jeszcze więcej stało na redzie. Był odpływ i  większa część laguny została odsłonięta. Tu i  ówdzie z  mulistego dna wystawały wraki statków. Hanna rozejrzała się za szwedzką banderą, ale nigdzie jej nie dostrzegła. Nie widziała też żadnej z  dwóch pozostałych flag, które umiała rozpoznać: fińskiej i  duńskiej. Statki na redzie miały opuszczone bandery, więc Hanna nie mogła ich zidentyfikować.

Na nabrzeżu mrowili się robotnicy portowi, trwał pospieszny rozładunek i  załadunek. Hanna dostrzegła opuszczaną do ładowni wielką sieć pełną kości słoniowej, gdzie indziej dźwig wyładowywał fortepian, a  potem kilka samochodów, eleganckie sofy i  fotele.

Półnadzy robotnicy uwijali się w  pocie czoła, biegając z  ładunkami po porcie. Zewsząd otaczali ich biali mężczyźni w  korkowych kaskach. Wodzili wzrokiem za niewolnikami niczym ptaki drapieżne. Hanna nie mogła dłużej patrzyć na dręczonych i  dręczycieli. Pospiesznie opuściła to miejsce.

Postanowiła, że wróci do O  Paraiso, idąc okrężną drogą. Nie bała się, świadoma, że podąża za nią Judasz.

Oto mój szósty opiekun, pomyślała. Pierwsza była Elin, potem Forsman, Berta, Lundmark i  Ana Dolores, a  teraz on, olbrzym, który nie ma odwagi spojrzeć mi w  oczy.

Tamtego popołudnia Hanna długo spacerowała po mieście. I  po raz pierwszy odniosła wrażenie, że widzi je bardzo wyraźnie. Dotychczas zawsze jej się zdawało, że ulice zalewa ostre światło, teraz wreszcie zaczęła poznawać miejsce, które miała ujrzeć tylko przelotnie, w  przerwie na załadunek prowiantu i  wody na statek kapitana Svartmana przed wypłynięciem „Lovisy" w  dalszą drogę do Australii.

W  tym mieście Hanna zeszła na ląd i  wciąż tu jest. Otaczająca ją od tamtego dnia ciemność powoli się rozwiała i  Hanna otworzyła oczy na świat, w  którym się znalazła.

Nagle sobie przypomniała, że jest niedziela. Był początek października, ale tutaj pory roku pozamieniały się miejscami. Tu nie następował czas ciemności i  chłodu. Wręcz przeciwnie, zdawało się, że długie lato nadeszło tego roku wyjątkowo wcześnie. Senhor Vaz często rozmawiał o  tym z  klientami. Słońce pali tu tak, jak w  domu palił mróz, stwierdziła Hanna w  myślach. Może moja skóra jest odporna na promienie słońca właśnie dlatego, że zahartował ją chłód?

W  pewnej chwili Hanna dotarła do końca ślepej uliczki i pagórka, na którym kończono nową katedrę. Ostre światło odbijało się od śnieżnobiałych ścian kamiennej budowli. Hanna musiała zmrużyć oczy, by to, co widziała wokół, nie rozmyło się w  słonecznej mgle. Nigdzie nie było ludzi, okolica sprawiała wrażenie wymarłej. Oprócz niej był tu tylko wielki czarny mężczyzna, zastygający w  bezruchu za każdym razem, gdy na niego spoglądała.

Ruszyła pod górę, do katedry. Drzwi były otwarte na oścież. Hanna przystanęła w  cieniu wysokiej wieży. Wygląda jak beza, pomyślała, patrząc na biały kamień. Albo tort, jaki widziałam raz u  Forsmana, kiedy jedno z  jego dzieci miało urodziny.

Wciąż stojąc w  cieniu wieży, Hanna wyjęła chustkę i  otarła twarz. Judasz tkwił bez ruchu w  wielkiej plamie słońca. Hanna dała mu znak, by skrył się w  cieniu, ale mężczyzna nie ruszył się z  miejsca. Po twarzy ściekał mu pot.

Nagle z  ciemnego wnętrza katedry przypłynął śpiew. To dzieci, pomyślała Hanna. Słyszę dziecięcy chór. Jakiś odbijający się echem dorosły głos przerwał na chwilę śpiew dzieci, ale za moment zaśpiewały ten sam fragment od początku. W  katedrze odbywała się próba. Hanna ostrożnie weszła do środka, niepewna, czy ma prawo tu przebywać. Nie wiedziała, czy w  tej świątyni mieszka ten sam Bóg, do którego modliła się w  kościele w  rodzinnych stronach, a  potem w  Sundsvall. Zatrzymała się, by odczekać, aż jej wzrok przywyknie do ciemności, tak silnie kontrastującej z  ostrym światłem na zewnątrz.

Wreszcie je zobaczyła. Dzieci. Ubrane na biało i  przepasane czerwonymi tasiemkami, chłopcy i  dziewczynki, wszyscy czarni. Naprzeciwko nich plecami do Hanny stał niski biały mężczyzna o  bujnej czuprynie. Jego dłonie miękko poruszały się w  powietrzu, jak skrzydła. Nikt nie zauważył Hanny, więc stała w  miejscu i  słuchała. Dzieci musiały rozpoczynać pieśń kilka razy, nim dyrygent był wreszcie zadowolony.

Ubrane na biało dzieci śpiewały psalm. Był tak piękny, że Hanna odczuwała niemal fizyczny ból. Słuchając go ze łzami w  oczach, doszła do wniosku, że jeszcze nigdy nie słyszała niczego równie pięknego. Dzieci niepostrzeżenie wymieniały się głosami, psalm był rytmiczny i  brzmiał potężnie. Dzieci nie odrywały wzroku od niskiego mężczyzny o  miękkich dłoniach. Żadne z  nich nie wyglądało na wystraszone.

Dopiero tutaj Hanna uświadomiła sobie, że po raz pierwszy nie widzi wokół siebie nikogo, kto się boi. Nie było tu niczego, co gdzie indziej ją przerażało.

W  ciemnym wnętrzu katedry nikt nikogo nie okłamywał. Obowiązywała tu wyłącznie prawda rozbrzmiewającej pieśni, podążającej za energicznym ruchem białych dłoni, przywodzących na myśl skrzydła.

Nagle Hanna spostrzegła, że jedno z  dzieci wpatruje się w  nią. Dziewczynka utkwiła w  niej wzrok i  straciła kontakt z  dyrygentem, choć nie przestawała śpiewać.

Przez krótką chwilę Hanna dostrzegła w  niej siebie samą, zupełnie jakby nagle znalazła się w  ciele dziecka o  ciemnej skórze i  brązowych oczach.

Patrzyły na siebie aż do końca psalmu. Wówczas dyrygent się odwrócił i  też ją zauważył. Hanna zadrżała i  znów przyszło jej na myśl, że pewnie nie ma prawa przebywać w  tym miejscu. Ale mężczyzna ukłonił się jej z  uśmiechem, powiedział parę słów, których Hanna nie zrozumiała, a  potem kontynuował próbę.

Hanna zapragnęła dołączyć do chóru, stanąć w  rzędzie obok dzieci i  stać się częścią ich pieśni. Nie ruszyła się jednak z  miejsca i  przysłuchiwała się próbie jeszcze długą chwilę. Bardzo żałowała, że nie ma w  sobie odwagi, by się przyłączyć.

Dopiero gdy próba dobiegła końca, dzieci się rozbiegły, a  dyrygent spakował nuty i  batutę do skórzanej teczki, Hanna wyszła z  katedry na plac tonący w  ostrym słonecznym świetle.

* * *

Judasz stał tam, gdzie go zostawiła.

–?Dlaczego nie schroniłeś się w  cieniu? – spytała go Hanna, nie ukrywając poirytowania. Jego zachowanie zepsuło dobry nastrój, w  jaki wprawiła ją wizyta w  katedrze.

Nie odpowiedział, bo nie rozumiał, o  co go spytała. Otarł pot z  czoła, a  potem zwiesił z  powrotem rękę i  stał dalej, jak na baczność.

Wrócili do O  Paraiso. Na ulicy przed wejściem do hotelu senhor Vaz przechadzał się nerwowo tam i  z  powrotem. Osłaniał się przed słońcem parasolką. Carlos wdrapał się na szyld i  rzucał w  wałęsającego się po ulicy psa kawałkami dachówek. Na widok Hanny senhor Vaz zaczął krzyczeć na czarnego olbrzyma. Hanna nie rozumiała ani słowa, bo senhor Vaz wyrzucał z  siebie frazy z  zawrotną prędkością, domyśliła się jednak, że właściciel hotelu martwił się, że coś się jej stało.

Czarny mężczyzna wciąż się nie odzywał. Hanna odniosła wrażenie, że wcale się nie przejął złością senhora Vaza. Judasz nadal milczał, mimo że właściciel przybytku zdawał się coraz bardziej podenerwowany.

Hanna zaobserwowała coś jeszcze, z  czego wcześniej nie zdawała sobie sprawy.

Nawet jeśli Judasz się bał, senhor Vaz wyglądał na równie wystraszonego. Czarny mężczyzna był wprawdzie zdany na łaskę niskiego, krzyczącego na niego Portugalczyka, ale nie dzielił tego losu sam. Nie mógł się sprzeciwić białemu właścicielowi, bo zostałby za to uwięziony albo wychłostany. Hanna uświadomiła sobie nagle, że senhor Vaz również odczuwa lęk. Był to lęk innego rodzaju, ale równie silny. I  czyż nie zaobserwowała tego wcześniej również u  Any Dolores? Pielęgniarka pomiatała czarnymi służącymi i  prostytutkami, rozkazywała im bez przerwy i  nigdy nie miała dla żadnej z  nich dobrego słowa, nawet gdy sumiennie wypełniały jej polecenia. W  jej zachowaniu dało się jednak wyczuć nieopuszczającą jej ani na chwilę obawę, wręcz strach.

Napad złości u  senhora Vaza ustał równie szybko, jak się rozpoczął. Właściciel O  Paraiso odesłał Judasza zniecierpliwionym gestem. Olbrzym odszedł na bok i  kucnął pod ścianą hotelu. Vaz podał Hannie ramię i  zaprowadził ją do najchłodniejszego pokoju w  budynku, salonu z  widokiem na morze.

Tam opadł ciężko na krzesło, złapał się za serce, jakby miał za sobą ogromny wysiłek, a  potem już w  spokojnych i  powolnych słowach wytłumaczył jej, że nie powinna odbywać długich spacerów w  upale. Opowiedział jej o  rozlicznych znajomych, którzy doznali udaru, zwłaszcza po wizycie w  miejscach, gdzie promienie słoneczne odbijają się od białych kamieni lub piasku na miejskich plażach. Przede wszystkim jednak ostrzegał ją przed zbyt częstym pokazywaniem się czarnym.

Hanna nie rozumiała, co senhor Vaz chce jej przez to powiedzieć.

–?Czyżby ich wzrok był niebezpieczny? – spytała.

Mężczyzna pokręcił głową z  irytacją, jakby odbyta chwilę temu awantura wyczerpała w  nim całą cierpliwość.

–?Biała kobieta nie powinna spacerować sama – powiedział. – Po prostu tak jest.

–?Byłam w  katedrze i  słuchałam chóru czarnych dzieci.

–?Śpiewają bardzo pięknie. Mają wrodzony talent, dzięki któremu z  łatwością trafiają w  odpowiednie dźwięki, nawet bez ćwiczenia. Mimo to spacery białej kobiety powinny być krótkie. I  najlepiej jeśli nie odbywają się w  największym upale.

Hanna miała ochotę dowiedzieć się więcej o  wielkim zagrożeniu, jakie czyha na nią na ulicach, ale senhor Vaz uniósł dłoń na znak, że nie ma już siły wyjaśniać. Siedział z  białym kapeluszem na kolanach i  z  opartą o  nogę laską z  czarnego drewna o  nazwie pau preto. Odpłynął gdzieś myślami.

Po paru chwilach Hanna podniosła się z  krzesła i  wyszła z  pokoju. Senhor Vaz zdążył już wtedy usnąć z  półotwartymi ustami i  drżącą powieką i  ciężko chrapał.

Wyjrzała na ulicę, ale Judasza tam nie było. Była ciekawa, gdzie mieszka ten czarny olbrzym, czy ma żonę, może nawet dzieci.

Jednak najbardziej chciała wiedzieć, co ten człowiek myśli.

Tego wieczoru zjadła kolację w  swoim pokoju. Jedzenie przyniosła jej służąca, której imienia Hanna nie znała. Również ta dziewczyna poruszała się bezszelestnie, tak jak Laurinda. Hanna była ciekawa, czy ciche ruchy biorą się ze strachu. Z  panującego w  tym świecie lęku, który z  każdym dniem stawał się dla niej bardziej widoczny.

Zjadła posiłek składający się z  ryżu i  gotowanych warzyw, których smaku nie rozpoznawała, oraz udka kurczaka. Jedzenie mocno przyprawiono nieznanymi przyprawami. Smakowało jej jednak i  wkrótce poczuła się syta. Wypiła ciepłą herbatę do połowy, a  resztę zostawiła sobie na później, na wieczór i  noc.

Robiła tak, słuchając jednej z  ostatnich rad Lundmarka, udzielonych tuż przed jego nagłą chorobą i  śmiercią. Powiedział jej, żeby nigdy nie piła nieprzegotowanej wody.

Hanna postąpiła tak, jak polecił jej mąż. Teraz, gdy przestała krwawić i  zagoiły się w  niej rany po utracie ich nienarodzonego dziecka, brzuch nie przysparzał jej już żadnych problemów.

Teraz nosiła w  nim tylko pustkę.

* * *

Postawiła tacę na podłodze za drzwiami i  zamknęła się od środka na klucz. Zdjęła ubranie i  naga położyła się na łóżku. Okno było otwarte, ale zasłoną nie poruszał nawet najlżejszy podmuch wiatru. Czuła, że jest coś grzesznego w  tym, że leży na łóżku bez ubrania. To grzech, bo obok mnie nie ma mężczyzny, który mnie pożąda, pomyślała. Mężczyzny, któremu pozwoliłabym się dotknąć. Sięgnęła po kołdrę, żeby się okryć, ale po chwili zrezygnowała. Przecież nikt nie mógł jej zobaczyć. A  jeśli gdzieś tam jest wszystkowidzący Bóg, z  pewnością nie ma nic przeciwko temu, żeby człowiek leżał nago w  tak wielkim upale.

Tej nocy Hanna długo nie mogła usnąć. Rozmyślała o  strachu, jaki dostrzegła w  oczach senhora Vaza. Nie widziała podobnego lęku w  oczach swoich rodziców. Wprawdzie malowała się w  nich surowość, ale kiedy wypełniało się ich polecenia, nigdy nie odczuwało się strachu. Tutaj wszystko wyglądało inaczej. Tu wszyscy się czegoś bali, choć biali ludzie starali się to ukryć czy to pod maską spokoju i  opanowania, czy dzięki odegranemu napadowi złości.

Dlaczego się nie boję? – zastanowiła się Hanna. Czy nie odczuwam lęku, bo nie mam się czego bać? Czy jestem w  tym całkiem osamotniona?

Nie potrafiła sobie poradzić z  samotnością. Wyrosła we wspólnocie z  innymi i  teraz zyskała pewność, że nie przeżyje w  świecie, w  którym się znalazła.

Tego wieczoru żałowała, że uciekła z  pokładu „Lovisy". Gdyby kontynuowała podróż do Australii, być może opuściłoby ją poczucie osamotnienia. Tam była przecież częścią załogi. Tutaj czuła się jak owad trzepoczący się wściekle w  szklanym naczyniu, które ktoś postawił do góry dnem.

Po chwili poczuła się trochę lepiej i  znowu doszła do wniosku, że tamtej nocy podjęła słuszną decyzję. Gdyby popłynęła w  dalszy rejs, kto wie, może wyskoczyłaby za burtę z  rozpaczy. Na pokładzie statku towarzyszyłby jej duch zmarłego Lundmarka, który prędzej czy później doprowadziłby ją do szaleństwa.

Właśnie zasypiała, wciąż leżąc nago na łóżku, gdy nagle usłyszała krople deszczu uderzające o  blaszany dach. Bębnienie stopniowo się wzmagało, potem przeszło w  gęsty szum, aż wreszcie rozległ się huk tropikalnej ulewy. Hanna podeszła do okna i  odchyliła zasłonę. Deszcz przepędził komary, więc nareszcie mogła wpuścić do pokoju świeże powietrze.

Na zewnątrz panowała ciemność. Nigdzie nie płonęły ogniska. Ulewa zagłuszyła wszelkie odgłosy, nawet z  dołu nie dochodziły śmiechy i  dźwięki gramofonu.

Hanna wystawiła rękę i  pozwoliła, żeby wielkie krople chłostały jej skórę.

Muszę wrócić do domu, pomyślała. Nie wytrzymam tu długo, w  tym czającym się wszędzie strachu i  samotności, która zaczyna mnie dusić.

Stała przy oknie, aż ustał krótki, lecz bardzo intensywny deszcz. Potem zasunęła zasłonę i  wróciła do łóżka, ale wciąż leżała na nim nago, nie okrywszy się kołdrą.

Nazajutrz i  każdego następnego dnia szła do portu, żeby sprawdzić, czy nie przypłynął jakiś szwedzki statek. Zawsze towarzyszył jej Judasz, tak samo cichy i  podążający parę kroków za nią.

Był październik 1905 roku. Hanna bez przerwy czekała.

—przełożyła Ewa Wojciechowska

Henning Mankell – szwedzki klasyk powieści kryminalnej. Jeden z najpopularniejszych europejskich pisarzy, sprzedaż jego książek przekroczyła 20 milionów egzemplarzy. Sławę i popularność przyniósł mu cykl o komisarzu Kurcie Wallanderze z Ystad. Pięć lat temu pisarz ogłosił, że przestaje o nim pisać. Od tego czasu wydał kilka dobrze przyjętych powieści obyczajowych i sensacyjnych. Kilka miesięcy temu Mankell ujawnił, że cierpi na raka i zamierza pisać dziennik swojej choroby. „Wspomnienia brudnego anioła", z których pochodzi powyższy fragment, to opowieść o domu publicznym prowadzonym przez Szwedkę w stolicy Mozambiku na początku XX wieku. Polski przekład książki ukazuje się właśnie nakładem wydawnictwa W.A.B.

Senhor Vaz był niski i niezbyt muskularny, jednak wściekłość dodała mu tyle sił, że złapał Prinsloo za kołnierz rozpiętej koszuli, bez trudu wywlókł go z  pokoju i  zepchnął ze schodów. Krzyki Hanny obudziły wszystkie dziewczyny w  hotelu. Wiele z  nich się nie lubiło, między niektórymi dochodziło nawet czasem do bójek, jednak w  obliczu zagrożenia wszystkie się jednoczyły.

Teraz wyległy na schody, po których z  hukiem staczał się Fredrik Prinsloo. Za nim szedł senhor Vaz, potem Judasz, a na końcu człapał Carlos żujący chustkę poturbowanego klienta.

Pozostało jeszcze 97% artykułu
Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„Tysiąc ciosów”: Tysiąc schematów frajdy
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne