Czyżby? – chciałoby się go spytać. Brak wiedzy czy pamięci? Pomijając przypomniany przez Marka Magierowskiego na łamach „Rzeczpospolitej" drobiazg, czyli fakt, że oba zbrodnicze totalitaryzmy XX wieku były na wskroś ateistyczne i przyniosły niespotykaną w historii liczbę ofiar, warto przypomnieć o całym drzewie genealogicznym zabójców politycznych spod znaku narodnictwa czy anarchizmu, którzy szerzyli postrach w Europie przełomu wieków XIX i XX i w większości byli zatwardziałymi ateistami. Co więcej, tak zwana propaganda czynem, którą sprowadzano najczęściej do aktu terrorystycznego, stała się oficjalną doktryną lewicowego anarchizmu już na zjeździe w 1880 roku. Zjazd uznał ją za jedynie skuteczną i ogłosił jako cel działania ruchu „całkowite zniszczenie obecnych instytucji przy użyciu siły".
Deklarację potwierdził zresztą kolejny kongres anarchistów w Londynie w 1881 roku, który rekomendował, by na łamach partyjnej prasy zaczęły się pojawiać materiały praktycznie wspierające gotowych do dokonania „czynu indywidualnego", czyli instrukcje budowy bomb, informacje o możliwości zakupu środków chemicznych etc. Efekt? Liczne i głośne zabójstwa koronowanych głów czy po prostu zwykłych przeciwników politycznych i światopoglądowy spazm, który doprowadził do pierwszej wojny światowej, czyli końca koncertu XIX-wiecznych monarchii.
To jednak nie był koniec lewicowego, a więc zwykle ateistycznego, terroryzmu. Jako śmiertelnie niebezpieczny został niemal całkowicie zwalczony przez niedawnych towarzyszy z partii Hitlera i Stalina w latach 20. i 30., ale odrodził się bardzo szybko po drugiej wojnie w nudnej kapitalistycznej Europie, która znów została uznana za niesprawiedliwy, a więc nadający się wyłącznie do zniszczenia, stary, zmurszały świat. Do podkładania bomb zabrali się, wspierani tym razem dzielnie przez Moskwę, „późni wnukowie" dawnych anarchistów z palestyńskiego Czarnego Września, włoskich Czerwonych Brygad, Irlandzkiej Armii Republikańskiej czy niemieckiej Frakcji Czerwonej Armii. Europa znów przeżywała spazm politycznych morderstw i tu akurat dziwi mnie słaba pamięć Wolinskiego, który był niemal rówieśnikiem tamtych zamachowców, a wydarzenia roku 1968, matka wszystkich zachodnich radykalizmów, miały również w jego biografii pewne znaczenie. Potrzeba było nie tylko wielkiego wysiłku zachodnich demokracji, ale przede wszystkim kryzysu, a potem rozpadu Związku Sowieckiego, by tę falę zbrodni zakończyć. Dziś w istocie jest już przeszłością, a zastąpił ją terror fundamentalistów islamskich.
Po co ten wykład z historii naszego kontynentu? Nie tylko po to, by wykazać słabą pamięć zamordowanego rysownika. Raczej po to, by dowieść, że morderczy radykalizm jest wolny od koniecznej determinanty religijnej. To nie religia ani ateizm, lecz skrajnie rozumiana polityka skłania do terroru. Terror to radykalne narzędzie zmiany świata wymyślane przez tych, którzy są aktywni w sferze polityki, nie w sferze ducha.
Tak zresztą zwykle było w historii: im bardziej radykalne poglądy i potrzeba narzucania ich innym, tym większa gotowość do stosowania terroru. Co ciekawe, terroryzm indywidualny zaczyna się wtedy, gdy kończy się terroryzm państwowy. Aleksandrowi, Czyngis-chanowi, Tamerlanowi czy – bardziej współcześnie – Leninowi, Hitlerowi i Stalinowi nie był potrzebny, bo uzurpowali sobie prawo do mordowania całych narodów. Ale zarówno ich przeciwnicy polityczni, jak i wrogowie demokracji liberalnych sięgali po terror indywidualny jako po zwykłe i skuteczne narzędzie polityki.