Tut z lekkością gazeli wskoczył do lektyki, a Mane wychylił się raz jeszcze na zewnątrz, z całej siły trzasnął Habu hebanową laską w łysą głowę i kazał ruszać. Lektyka uniosła się nieco i ze zgrabną lekkością ruszyła do przodu.
– Tut. To dość banalnie – oblizał tłuste wargi Mane.
– Tak, dostojny panie.
–A dlaczego Tut?
– Znaleziono mnie w zakolu Nilu. W błocie. Ludzie myśleli, że jestem martwy, ale żyłem.
– Tut... nawet ładnie. Jesteś zgrabnym chłopcem...
Hebanowa laska powoli podniosła się do prawego ramienia Tuta i delikatnie sprawdziła jego krągłości.
– No dobrze. Wiesz, w jakim celu jedziemy do Meggido?
– Nie wiem, panie.
– Odebrać całkiem ważną przesyłkę.
– Co to za przesyłka, dostojny?
– Najważniejsza przesyłka świata.
– Czyli?
– Córka Tuszratty. Księżniczka Taduhepa.
– Czyżby?
– Tak. Ma zostać kolejną żoną faraona. Jeżdżę w sprawie tego ożenku już pięć lat. W samym Waszuganni, stolicy Hanigalbatu, byłem trzy razy. Raz mnie tam nawet uwięziono w pałacu. Trzymali mnie bez wina trzy miesiące. Wiesz, co to znaczy?
– Nie wiem. Nigdy dotąd nie byłem więziony i nie piję wina.
– Biedaku – z cieniem ironii szepnął Mane.
– Wino jest dla bogaczy, panie.
– No dobrze – kontynuował Mane. – Jego Wysokości ciągle brakuje kobiet. Najpierw woziłem listy do króla Kadaszmancharbe z Babilonu. Nasz pan chciał wziąć do swego haremu jego córkę. Kadaszmancharbe był jednak bezczelny. Najpierw domagał się okazania jego posłom babilońskiej księżniczki, którą wysłał przed laty do Teb jego ojciec Karaindasz. Pokazaliśmy im jakąś staruchę, ale nie mogli się w niej dopatrzyć księżniczki. Potem zażądał w zamian córki faraona, a kiedy otrzymał odpowiedź, że to bluźnierstwo, poprosił o zwykłą kobietę, byleby była ładna. Napisał, że nikt z jego poddanych nie domyśli się, że to nie córka faraona. Popatrz Tut... jak to jest. Dla tych azjatyckich idiotów posiadanie Egipcjanki w łożu to szczyt ambicji. Nasz pan poczuł się urażony i przerwał korespondencję z tym durniem z Babilonu. Nie dlatego, że Babilon jest nieważny. Jest ważny. Oczywiście. Nasz pan myślał jednak już o kimś innym. Jego boską uwagę zaprzątnęła inna kobieta, córka Tuszratty z Hanigalbatu.
Król wysłał Amenhotepowi jej podobiznę rytą w złocie i pan jej zapragnął.
Od tej pory wędruję do Hurytów co miesiąc i tylko wdzięczny jestem Amonowi, że to bliżej niż Babilon.
Chwała największemu z bogów!
– Chwała – przytaknął Tut.
– Tuszratta jest chciwy. Chce egipskiego złota. Szczęśliwie nasz pan ma go pod dostatkiem. Kiedy ostatnio byłem w Mitanni u Hurytów, przywiozłem dary. Dwie skrzynie złota, papirus i dwa wozy purpurowego płótna, piękne lustra ze szlifowanego kwarcu i parę królewskich sokołów. Czy uwierzysz, że ten sknera Tuszratta uznał te dary za podłe i zamknął mnie w lochu? Nasz pan wysłał drugie tyle i dopiero wtedy Tuszratta mnie wypuścił. Straciłem przynajmniej pół talenta na wadze. Co za koszmar...
Białe oczy wpatrywały się uważnie w twarz Manego.
– Tak, panie.
– Nasz pan nie ma cierpliwości. Wszystko przez te chore zęby. Ktoś rzucił na niego urok. Swoją drogą to dziwne! Jak można rzucić urok na kogoś, kto jest bogiem? Wyjaśnij mi... No i dowiedział się Amenhotep, że w Niniwie jest cudowny posąg bogini Szawuszki, który pomaga na ból zębów. Więc pomyślał, że księżniczka przybędzie wraz z posągiem. I rzeczywiście. Tuszratta miał wysłać posąg. Zobaczymy. Ślubne dary przybędą później...
Mane mówił coraz bardziej niezrozumiale. Z jego czoła zniknęły krople potu, a powieki stawały się coraz cięższe.
– ...No i spotkamy ich wszystkich w Megiddo... Córkę Tuszratty i posąg. Potem odstawimy do stolicy... I będzie dobrze... Wszystko będzie dobrze.
Zwaliste ciało Manego delikatnie zwiotczało i zaczęło lekko podrygiwać w rytm kroków niosących lektykę kulisów. Zdrożony królewski poseł zapadł w zasłużoną drzemkę. Po kilku chwilach z okolic utopionej w morzu poduszek głowy można było usłyszeć już tylko głośne chrapanie.
Tut nie śmiał budzić dyplomaty, mimo że ten ani słowem nie wyjaśnił, dlaczego właśnie jego wtajemnicza w tajny cel wyprawy. Po co? Czyżby bogowie właśnie Tutowi wyznaczyli jakąś specjalną rolę? Dlaczego właśnie jemu? Czyżby nie było godniejszych? Jest wszak zwykłym żołnierzem...
* * *
Święte miasto Megiddo. Odwieczny strażnik zielonej doliny Jezreel.
Prastara twierdza o cyklopowych murach na szczycie kananejskich wzgórz. Nikt nie wie, kiedy powstała, a lokalni książęta zwykli twierdzić, że istnieje od samego początku dziejów. Od dnia, gdy z chaosu wyłoniła się ziemia. Starsza może nawet od samego Egiptu. Ma swoją dynastię, swoje drużyny, swoje konie, ale ma też swojego patrona. To Amenhotep, władca świata, pan obu królestw. Dziś Kananejczycy z Megiddo są potulni i przyjacielscy. Ale nie zawsze tak było. W Egipcie po dziś dzień wspomina się zdradę książąt Megiddo, którzy wraz z władcami Kadesz i Hanigalbatu podnieśli bunt przeciw swoim panom. Pradziad więc Amenhotepa Totmes w dwudziestym drugim roku panowania wyruszył z armią, by pokonać buntowników.
Wygrał bitwę u stóp twierdzy, a potem – po ciężkim oblężeniu – przełamał kamienne mury i zmógł kananejskich książąt. Ich bezgłowe ciała zawisły na murach, a egipskie hufce wróciły do domu. W koszarach został jednak garnizon i setka żołnierzy. Mieli odtąd dbać o dobrą pamięć mieszkańców Megiddo, gdyby kiedykolwiek przyszła im do głów myśl o wolności.
– Cóż za podłe miejsce! – złościł się Mane. Gościł w najlepszej kwaterze Megiddo. Była to komnata księcia, dość obszerne kamienne pomieszczenie z wyłożonym kozimi skórami łożem, niewielką drewnianą skrzynią i prostym kamiennym nocnikiem. Wychodzące na centralny plac twierdzy okno było chwilowo odsłonięte, ale zwykle na noc zasłaniano je grubą wełnianą kotarą. Przy oknie stał kamienny dzban z zimną wodą i gliniana misa. Mane podszedł do okna i pociągnął łyk wina z bogato zdobionego pucharu.
– Nic się ta dziura nie zmienia. Trzeba było zostawić ją w ruinach po tym, jak ją zdobyto w czasach Totmesa, i budować nowe miasto. Bliżej Jerycha, gdzie rośnie dobra winorośl i gdzie ludzie są weselsi.
I śmierdzi tu tymi kozami. Kto tu przyniósł te skóry? – rozzłościł się nie na żarty. – Kozy, osły i ludzie. Jacy ludzie? Kozły, na Seta. Obrzydliwe kozły.
– Panie, ktoś do ciebie – usłyszał za sobą głos Habu.
– Na nikogo nie czekam.
– A jednak to ważne.
– Czyżby? Wprowadź – odburknął.
Odwrócił się. W progu stała otulona w czarną szatę postać.
– Kim jesteś?
– Znasz mnie, panie.
Powoli podniosła szatę, odsłaniając oblicze. Mane wzdrygnął się, jakby zobaczył ducha. Spod gęstej zasłony ciemnych włosów wyjrzały czarne świdrujące oczy. Policzki kobiety były pocięte poprzecznymi bruzdami, wargi pomalowane na czarno, a na jej wysokim czole widniał granatowy tatuaż z wężem. Kapłanka Isztar, pomyślał Mane.
– Czego chcesz? – zapytał Mane, lecz nie doczekał się natychmiastowej odpowiedzi.
Na korytarzu dały się słyszeć wezwania na ucztę. Ktoś chodził po cytadeli i poświstując glinianym gwizdkiem, wzywał obecnych na posiłek.
– Mów, kobieto! – wrzasnął zniecierpliwiony Mane.
Milczała.
Poczuł na czole krople potu.
– Mów, bo każę cię wygnać.
Wciąż milczała. Mane podszedł do łoża, podniósł swoją hebanową laskę i już miał uderzyć kobietę, kiedy z jej ust wydobyło się nieoczekiwane rzężenie.
– ...Słuchaj, pośle faraona, jeśli masz uszy... Lew Hanigalbatu chce pożreć to dziewczę. Nie będzie małżeństwa. A potem czarny ptak z północy nadleci, by spalić miasta Egiptu, spopielić urodzajne pola, wyciąć palmy i splugawić Per Hay...
Mane otworzył szeroko usta. Jego gałki oczne jakby wypychane od środka niemal wyskoczyły z orbit. Źrenice przez chwilę tańczyły, by w końcu skupić się na twarzy kobiety, która nie przestawała wyrzucać z siebie rozdygotanych konwulsyjnie słów.
– ...Upadnie dom Potężnego Byka. Umrą jego synowie. Złowieszczy wiatr rozwieje w pył grobowce kraju nad Nilem. Wielki ogień strawi wszystko co żywe... Musisz ją uchronić... Musisz uratować...
Na jej ustach pojawiła się piana. Chwiejąc się, przyklękła.
Mane ścisnął swoją hebanową laskę. Już miał dopaść kobiety, gdy rzężenie zamieniło się w charkot.
Upadła. Usta miała pokryte gęstą pianą. Jeszcze oddychała.
– Kto cię przysłał? – Mane pochylił się nad kapłanką.
Ona zaś chwyciła go szponiastymi rękami za głowę i przycisnęła do ust. Odskoczył jak oparzony. Zatoczył się, przewrócił, uderzając tyłem głowy w ostrą krawędź cedrowego łoża. Na jego łysej głowie pojawiła się krew. Zaskowyczał jak ranny pies, poderwał się, oparł dłońmi o łoże. Miał przed oczami krwawe plamy, ręce poplamione pianą z ust kapłanki, trząsł się jak trzcina i musiała minąć dobra chwila, nim nieco oprzytomniał.
– Panie, nic ci nie jest? – spytał Habu.
– Dlaczego, na Seta, przyprowadziłeś mi tę kobietę? – spytał, patrząc na nieruchome już ciało na podłodze.
– Powiedziała, że ma dla ciebie ważną informację.
– I ty uwierzyłeś?
Habu nie odezwał się.
– Policzymy się w Tebach, ty synu żebraka...
– Kto ją przysłał, panie?
– Nie wiem. Wysyczała, że jest wysłannikiem Synów Żmii.
– Kogo?
Mane nie zdążył powtórzyć, bo do komnaty wszedł sługa księcia, który wzywał na ucztę.
– Dostojny pośle, wysłańcu Byka Potężnego, pana prawdy Re, Amenhotepa, władcy Teb, który chyli karki Azjatów, zabija lwy Afryki ledwie swoim spojrzeniem... – kananejski książę, namiestnik Megiddo, recytował wyuczoną formułkę, podczas gdy Mane, wspierany przez Habu, siedział na niskim krześle z zieloną twarzą, ściśniętym żołądkiem, kroplami potu na łysej czaszce i zdrętwiałymi łydkami.
– Co za kozojebcy! – myślał w duchu. Recytują te formułki, jakby wierzyli, że kochają naszego pana jak ja. Nienawidzą go jak wszyscy Kananejczycy.
Nienawidzą nas wszystkich.
Chętnie by nas zobaczyli wbitych na pal. Obdartych ze skóry. Wypatroszonych jak dzikie zwierzęta. Ciągle się buntują. Ciągle spiskują. Jak nie z Tuszrattą, to z Habiru. Jak nie z Habiru, to z Hatti. Należałoby ich wszystkich ściąć. Wbić na pal. Obedrzeć ze skóry. I ta kobieta. Kto ją wpuścił do mojej komnaty? Jakby cytadela nie była strzeżona. Jakby można było do mnie wejść jak do portowego burdelu. Co za miejsce. Co za prowincja...
– ... I przepraszamy, panie, za Innuszti, kapłankę Isztar z naszej świątyni, która zakłóciła twój spokój. Nie wiemy, czego chciała ani jakie były jej intencje. Upadamy na kolana, byś nam wybaczył, nie ma bowiem w Megiddo ludzi, którzy bardziej są oddani panu naszemu Horusowi, Bykowi Potężnemu, panu prawdy Re, Amenhotepowi niż książę i jego rodzina.
– Ramuhotepie – wykrztusił Mane. – Co wiesz o księżniczce?
– Jej karawana jest już niedaleko. Idą z Waszuganni drugi tydzień. Jest z nią stado wielbłądów. Stu zbrojnych. Dziesięć bojowych rydwanów z Hanigalbatu. Jest też lektyka z posągiem, na który czeka nasz pan. Widziano ich o pół dnia drogi od Megiddo. Powinni dotrzeć jeszcze dziś wieczorem.
– Wezwij Tuta – wyszeptał wymęczony Mane do Habu. – Natychmiast!
Habu zniknął cicho jak cień. Służba wniosła tace z pieczoną koźliną, ryby z jeziora i ryby morskie polane gęsto owczym masłem, pieczone ptactwo, zasypane gęstą kaszą baranie udźce, lokalny przysmak – prażoną szarańczę, i masywne dzbany wina. Mane przyglądał się temu dobru z łakomstwem, ale i z udręką, bo wciąż czuł ucisk w żołądku. Sięgnął ręką po kielich wina i nagle znieruchomiał. Znowu te oczy. Przerażające, białe oczy, które zdawały się świdrować go do samego wnętrza.
– Tut? To ty?
– Ja, panie.
– Nie odchodź ode mnie. Potrzebuję twojego wsparcia.
– Jestem, panie.
– Jeszcze tylko chwila. Jeszcze jedna. Dziś przybędzie księżniczka. A jutro wracamy do Teb. Do domu.
– Tak będzie, panie.
Mane wziął do ręki półmisek i zaczął zagarniać palcami do ust porcję baraniny z kaszą. Jadł szybko i zachłannie. Tłusty sos spływał mu z ust na brzuch i na zabrudzoną już nieco szatę. Raz po raz popijał jedzenie chłodnym winem.
– Księżniczka zaraz tu będzie, a potem wracamy do Teb.
– Tak, panie.
Był tak skupiony na jedzeniu, że nie zauważył, że do sali wpadł nagle jak powiew pustynnego wiatru jakiś człowiek.
– Zdrada! – krzyczał w niebogłosy. – Zdrada! Taduhepa porwana. Poselstwo z Hanigalbatu rozbite!
Misa z koźliną i gęsto kraszoną kaszą wypadła posłowi faraona z rąk i potoczyła się po podłodze. Nie wierzył w to, co słyszy. Taduhepa porwana!