Nie targały nią rozterki i skrupuły, tylko – jak w Rosji w roku 1917 – parła ostro do przodu. Nie zadawała pytania, które niegdyś postawił Poncjusz Piłat, a po dwóch tysiącleciach powtórzyli postmoderniści: cóż to jest prawda? Przeświadczona o słuszności swoich racji, działała z determinacją, żeby na gruzach starego porządku zbudować nowy, wspaniały świat.
Nic z tego nie wyszło. Niemniej trzeba przyznać, że lewicowi rewolucjoniści należeli jeszcze do cywilizacji, w ramach której wartością jest poszukiwanie pewników i gotowość do umierania za wyznawaną przez siebie wiarę. Jako piewcy racjonalizmu i krytycznej refleksji chcieli „dobrym dzikusom" nieść kaganek oświaty i nawracać ich na swój światopogląd. Nie zniżali się do równoprawnego traktowania europejskiego oświecenia i pogańskich guseł. Gardzili takim burżuazyjnym przesądem jak tolerancja, którą nie kto inny jak Gilbert Keith Chesterton – błyskotliwy apologeta chrześcijaństwa, a nie jakiś komunista – określił mianem cnoty cechującej ludzi pozbawionych jakichkolwiek przekonań.
Tolerancją gardzi też celebryta współczesnego marksizmu Slavoj Žižek. W swoim szkicu „Prawdziwa hollywoodzka lewica" trafnie zauważył, że prawdziwa wolność nie jest swobodą wyboru między ciastkiem truskawkowym a ciastkiem czekoladowym, lecz polega na podjęciu dramatycznej decyzji w sytuacji być albo nie być. Tak jest wtedy, kiedy ojczyzna znajdzie się w niebezpieczeństwie – wyjaśnia słoweński myśliciel. I dodaje, że ten, kto spieszy jej na ratunek, ryzykuje życie, ale w zamian zachowuje godność.