Ciało zapomina tylko o bólu

Odurzenie opium przypomina śnienie na jawie. Jesteś świadom wszystkiego, nawet jeśli zapadłeś w głęboki sen.

Aktualizacja: 05.06.2015 20:54 Publikacja: 05.06.2015 17:24

lic. CC BY-SA 3.0

lic. CC BY-SA 3.0

Foto: Wikimedia Commons

Plus Minus: Bombaj jest miastem, które polski czytelnik kojarzy chyba przede wszystkim z powieściami Salmana Rushdiego. W „Narkopolis” pisze pan, że „miasto się zmieniło i każdy ma religię wypisaną na twarzy”. Co takiego zmieniło się od lat 50.?

Jeet Tahyil: Myślę, że prawdziwa zmiana, jaka zaszła w Bombaju, wcale nie jest tą najbardziej oczywistą: zjawisko galopującej urbanizacji jest znane w każdej indyjskiej metropolii, a nawet w mniejszych miastach. Bardziej gruntowna wydaje mi się przemiana, która zaszła w samej wrażliwości Bombaju. Miasto popada z jednej skrajności w drugą: z kosmopolityzmu w zaściankowość, z przesadnej tolerancji w bigoterię, z faworyzowania obcokrajowców w kompletne zamknięcie się na nich. Ta transformacja ma wiele wspólnego z aktualnie rządzącą miastem radykalnie nacjonalistyczną partią hinduską, która sama nazywa siebie Armią Śiwadziego (od założyciela  Imperium Marathów, który wyzwolił Indie spod władzy islamistów – przyp. K.C.), choć jej działalność nie ma nic wspólnego z wyzwoleniem, owocuje raczej zamknięciem na świat. Ci, którzy znali i kochali ten dawny Bombaj, nie mogą postrzegać tej przemiany w przychylnym świetle.

W nagrodzonym Pulitzerem reportażu „Zawsze piękne” Katherine Boo przedstawia Bombaj jako miasto rosnących nierówności. Słusznie?

„Zawsze piękne” to udana książka. Katherine Boo jest reporterką, która zawsze przygląda się społecznościom z marginesu – nieważne, czy pisze o południu Stanów Zjednoczonych, czy o slumsach Bombaju. Jej reportaże oparte są na wnikliwych analizach i nie inaczej jest z „Zawsze pięknymi”. Rosnące nierówności społeczne to jeden z większych problemów Indii, Bombaju dotyczą one w największym stopniu. Ale trzeba powiedzieć, że Bombaj swe soki i poczucie celowości czerpie właśnie z krańcowo odmiennych losów swoich mieszkańców, więc w te nierówności są mu w pewnym sensie niezbędne.

„Narkopolis” zaczyna pan od mniej życzliwych Bombajowi słów, nazywając go „miastem, które wymazuje własną historię, zmienia swoje imię”. Dlaczego nigdy nie nazywa pan swego miasta Mumbajem?

Mumbaj to nazwa nadana miastu przez nacjonalistów z Shiv Seny, którzy uważali, że Bombaj brzmi zbyt angielsko. Pragnęli stać się właścicielami miasta, pragnęli zawładnąć tym, w jaki sposób się je postrzega. Cóż, ja pragnę tego samego. Pisząc o Bombaju, ogłaszam, iż posiadam prawo własności do mojego ukochanego miasta.

Zostawmy na chwilę Bombaj. Jakby pan opisał współczesne Indie? Czy mają one coś wspólnego z krajem sportretowanym w oscarowym filmie Danny’ego Boyle’a „Slumdog, milioner z ulicy”?

Kiedy spytał pan o współczesne Indie, pomyślałem w pierwszej chwili, że słowo „współczesne” nie do końca tu pasuje, a już na pewno nie pasuje do Indii określenie „nowoczesne”. Indie są równie zacofane, pogrążone w przemocy i rządzone przez kasty, co zawsze. Moja druga myśl była zaś taka: jaki „Slumdog, milioner”? A raczej: co to za pomysł, że chłopak ze slumsów zostaje bogaczem?!

Czy pana powieść przyjęto w Indiach raczej chłodno właśnie dlatego, że zamiast „milionera z ulicy” przedstawia pan prawdziwe Indie, które mają niewiele wspólnego z tym, czym pana rodacy chcieliby się chwalić?

Myślę, że w dużej mierze ma pan rację. Moja książka ukazała się, gdy Indie wpadły akurat w fazę triumfalizmu. Było to dla większości z nas, Hindusów, coś bezprecedensowego. Frazę „Cudowne Indie” można było znaleźć dosłownie wszędzie. „Narkopolis” przedstawia bardziej ponury obraz narodu, który wydaje mi się bliższy rzeczywistości, mimo że ma w sobie wiele z fantasmagorii. Moi rodacy nie byli zachwyceni. Ale wynika to też z tego, że „Narkopolis” jest fikcją literacką, a przynajmniej u nas nie ma wielkiego powieściowego rynku.

A czy wydaje się panu, że Indie po upadku kolonialnych rządów sobie poradziły? Czy może wolność nie była dla pańskiej ojczyzny błogosławieństwem?

Wolność, czy raczej niepodległość wiązała się z przewlekłą walką, która zostawiła krwawe rany. Wciąż się z nich leczymy. Rządy Brytyjczyków niewątpliwie były despotyczne i brutalne, zostawili nam też w spadku niesprawną, paraliżującą biurokrację, ale dzięki nim mamy dobre drogi i koleje, solidne sądownictwo i system prawny, język angielski, no i porządny system edukacyjny. To wcale nie tak mało. Wolność zawsze jest błogosławieństwem, jakby na to nie spojrzeć. A każde błogosławieństwo to zarazem przekleństwo.

Czy czuje się pan spadkobiercą Thomasa de Quinceya i Williama Burroughsa, dwóch pisarzy, którzy próbowali przełożyć narkotyczne doświadczenia na język literatury?

Narkotyki nie są w „Narkopolis” najważniejsze. Tworzą raczej szkielet dla opowieści, w której na pierwszy plan wybijają się Bóg, śmierć, szaleństwo i seks. Odurzenie jest gdzieś na marginesie. Tak naprawdę to ukryta opowieść o miłości. Za każdym razem, gdy ktoś sprowadza tę powieść do narkotyków, czuję się trochę rozczarowany.

Mimo to zostańmy przy nich jeszcze chwilę. Wspaniałe poetyckie zdanie otwierające „Narkopolis” ciągnie się przez osiem stron. Czy chciał pan w ten sposób pokazać, jak funkcjonuje umysł pod wpływem opium?

Chciałem za pomocą tego zdania rozwinąć kłębek z opowieściami, które pójdą w różnym kierunku, meandrując i pogrążając się w dygresjach. Odurzenie opium przypomina śnienie na jawie. Jesteś świadom wszystkiego, nawet jeśli zapadłeś w głęboki sen. Ale za pomocą tego zdania chciałem przede wszystkim zaprezentować główne tematy powieści, zasugerować czytelnikowi, czego może się spodziewać. Wiedziałem, że znajdą się tacy, którzy przez ten początek nie przebrną, ale postanowiłem zaryzykować.

Powiedział pan w jednym z wywiadów, że przez narkotyki stracił pan dwadzieścia lat. Żałuje pan tego czasu? Czy może sądzi pan, że bez tego nie byłby pan w stanie pisać?

Mówi się, że żal jest dla amatorów. Cóż, w takim razie jestem zupełnym amatorem.

A jak to było z pańskim nałogiem? Jak pan z niego wyszedł? Trudno było rzucić opium i heroinę?

Pewnie nie wyszedłbym z niego nigdy, gdyby nie to, że zdiagnozowano u mnie wirusowe zapalenie wątroby typu C. Dzięki temu poszedłem na odwyk. A wcześniej – cóż, radziłem sobie całkiem dobrze. Wbrew pozorom wielu heroinistów jest w stanie latami doskonale funkcjonować w społeczeństwie, co chyba z tego wszystkiego jest najgorsze, bo niełatwo o bardziej zgubny nałóg. A czy walka z nałogiem była trudna? Każdy uzależniony wie, że jedyną pewną drogą walki z nałogiem jest śmierć. To nie jest coś, co kończy się  przykładowo po roku czy dwóch jednoznacznym sukcesem. Trzeźwość wymaga bezustannej czujności, może dlatego wydaje się taka nudna. A przecież ciało nigdy nie zapomina przyjemności związanej z ćpaniem heroiny. Ciało zapomina tylko o bólu, którego heroina mu dostarczyła.

W jakim stopniu pana osobiste doświadczenia zadecydowały o kształcie „Narkopolis”?

Dzięki własnym wspomnieniom udało mi się odzwierciedlić sporo szczegółów z tamtych lat, choć z oczywistych względów wielu rzeczy nie pamiętam w takim stopniu, w jakim chciałbym pamiętać. „Narkopolis” jest więc dziełem wyobraźni.

A czy dziełem wyobraźni jest też Pathar Maar, który przewija się przez „Narkopolis” i – być może, bo to nie do końca jasne – zabija niektórych bohaterów. Czy był on kimś w rodzaju miejskiej legendy Bombaju?

Nie, nie, naprawdę istniał gość, który zabijał tych, którzy zasypiali na ulicy. Wykorzystywał w tym celu kamień. Nigdy go nie złapano, co tłumaczy się najczęściej w ten sposób, że wyjechał z Bombaju i kontynuował swoją ponurą karierę gdzieś indziej.

Zaskoczyło mnie, gdy wspomniał pan, że inspiracją dla „Narkopolis” byli „Bracia Karamazow”. Czego nauczył pana Dostojewski?

Dostojewski nauczył mnie przede wszystkim jednego: odwagi. I za to jestem mu najbardziej wdzięczny.

Jeszcze pytanie o Salmana Rushdiego, a może raczej o wpływ, jaki indyjska literatura wywarła na literaturę angielską. Czy zgodziłby się pan, że bez indyjskich pisarzy takich jak Rushdie, Adiga, Anita i Kiran Desai literatura angielska byłaby dziś niemożliwa?

Myślę, że lista pisarzy, którą pan wymienił, jest o wiele za krótka. Bez trudu mógłbym dorzucić kilkadziesiąt nazwisk. Wspomniałem, że Indie sporo Brytyjczykom zawdzięczają, ale Brytyjczycy mają wobec nas dług chyba nawet większy, bo to w dużej mierze dzięki indyjskim pisarzom, choć nie tylko, literatura angielska i anglojęzyczna jest dziś najlepsza na świecie.

***

Jeet Thayil jest uznanym indyjskim poetą, a także muzykiem. Jego prozatorski debiut będący hołdem dla Bombaju, „Narkopolis”, nominowano do Bookera, najbardziej prestiżowej angielskiej nagrody literackiej. Thayil odwiedzi Warszawę 14 czerwca przy okazji Big Book Festival.

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał