Reklama

Jan Maciejewski: Ostatni monolog

O śmierci trzeba myśleć jak o premierze swojego dzieła. Tak się jej bać i tak do niej przygotowywać.

Publikacja: 25.07.2025 14:00

Jan Maciejewski

Jan Maciejewski

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Na przestrzeni wieków jest to chyba jeden z najczęściej stawianych chrześcijanom zarzutów. Dziennikarz sportowy nazwałby to „niskim współczynnikiem skuteczności trafień” naszych modlitw. Kiedy umarł Benedykt XVI, pewien bardzo wybitny politolog podzielił się spostrzeżeniem, że przecież tyle ludzi na całym świecie modliło się o jego zdrowie. A on nic, tylko umarł. Dla tego przenikliwego posłańca racjonalizmu był to jeszcze jeden (który to już z kolei?) dowód na nieistnienie Pana Boga albo też – co z naszej perspektywy wychodzi w sumie na jedno i to samo – na Jego absolutną obojętność wobec naszych modłów i błagań. Argument ten występuje również w aforystycznej postaci: „Skoro Bóg jest, to dlaczego Go nie ma?”. Dlaczego mimo tylu próśb i błagań, odmówionych litanii i wysłanych w Niebo aktów strzelistych, jest tyle chorób, wojen i cierpienia? Może dlatego, że istnieje zło większe niż każde z wyżej wymienionych.

Obojętność. Cielęce zadowolenie. Konstans rozproszenia. Jeżeli wszystko, co istnieje, jest dobre, to absolutnym złem jest zanurzenie w tym, co istnieje tylko pozornie. To, co Bóg mówi Adamowi i Ewie na odchodne z Raju, nie jest przekleństwem, wymierzeniem kary – przeciwnie. Jej bóle porodowe i jego cieknący z czoła podczas pracy pot – to było lekarstwo. Substancja, która, składając się po części z trucizny, ratuje od śmierci. Bo tą jest dopiero obojętność. Odrętwienie ciała, nieczułość ducha. Przekleństwem, czymś najbardziej okrutnym, co mogliby usłyszeć na odchodnym z Raju, byłyby słowa: „idźcie do świata, w którym będzie wam tak dobrze, że aż zapomnicie, skąd naprawdę jesteście. Idźcie, a ja nie sprawię, że będziecie tęsknić, nie wyposażę was na drogę w żaden brak. Idźcie i nie wracajcie”.

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: Czym jest dusza? Nie tym, co najgłębiej ukryte

I to dlatego się modlimy. Nie po to, żeby odzyskać naruszony chorobą, stratą czy niebezpieczeństwem cielęcy spokój. Robimy to, żeby, jak tonący, uchwycić się rzeczywistości, która wyłoniła się na moment z piany pozorów. Modlimy się za umierających, nie dlatego – choćby i serce wołało co innego – żeby cudownie ozdrowieli. A przynajmniej nie tylko dlatego. Na stole leży wtedy dużo trudniejszy, ale też większy cud. Rzeczy zostają nareszcie przedstawione we właściwym świetle. Zatrzęsła się ziemia, ale zamiast chaosu ukazuje się właściwa hierarchia spraw.

Modlitwa za ciężko chorych i umierających – to jak wskoczenie na moment na grzbiet konia, na którym Walkiria zanosi właśnie jednego z wojowników do Walhalli. To jak być pasażerem na gapę na drodze łączącej ziemię z Niebem. To jak zanurzyć się na moment w tamtej, doświadczanej właśnie przez kogoś bardzo nam bliskiego, największej intensywności istnienia. To nie podanie, które może być tak lub inaczej rozpatrzone, przyjęte albo odrzucone. To być może największy z prezentów, najlepsza rzecz, jaką od tej lub od tego, za którego się właśnie modlimy, możemy dostać. Przez moment razem z nim lub z nią oddychać tamtym, ostrym i świeżym powietrzem. Widzieć wyraźnie, już nie jak w zwierciadle.

Reklama
Reklama

Czytaj więcej

Jan Maciejewski: A poza tym, Sokrates chodził boso

Jak strasznie trudne, beznadziejne w swojej obojętności byłoby życie, raz na jakiś czas, nieprzeplatane takimi modlitwami. Kiedy wszystkie sprawy tego świata, ambicje i rachunki, kariery i stłuczki, zostają odesłane tam, gdzie ich miejsce. I cała scena pozostaje pusta już tylko dla zepchniętego wcześniej w głęboki cień aktora. Dla duszy – tego, co w nas najbardziej rzeczywiste. Wygłasza ona teraz swój monolog, a my możemy jej słuchać lub nie. I tym jest modlitwa za umierających lub jej brak. Zajęciem miejsca na widowni, wpatrywaniem się w scenę, na której samemu trzeba będzie też kiedyś stanąć.

Jedynym prawdziwym dziełem jest zbawienie. Wszystko inne to mniej lub bardziej udane, materialne odpryski. Mają się do tego właściwego jak trociny do mebla, zużyta paleta do gotowego obrazu. I to się wtedy dopiero okazuje – czy będzie o czym mówić do tych, którzy przyszli posłuchać? Wszystkie tremy tego świata nijak się mają do tej jednej. I tak chyba tylko warto myśleć o śmierci – swojej i każdej innej – jak o premierze. Tak się jej bać i tak do niej przygotowywać.

Na przestrzeni wieków jest to chyba jeden z najczęściej stawianych chrześcijanom zarzutów. Dziennikarz sportowy nazwałby to „niskim współczynnikiem skuteczności trafień” naszych modlitw. Kiedy umarł Benedykt XVI, pewien bardzo wybitny politolog podzielił się spostrzeżeniem, że przecież tyle ludzi na całym świecie modliło się o jego zdrowie. A on nic, tylko umarł. Dla tego przenikliwego posłańca racjonalizmu był to jeszcze jeden (który to już z kolei?) dowód na nieistnienie Pana Boga albo też – co z naszej perspektywy wychodzi w sumie na jedno i to samo – na Jego absolutną obojętność wobec naszych modłów i błagań. Argument ten występuje również w aforystycznej postaci: „Skoro Bóg jest, to dlaczego Go nie ma?”. Dlaczego mimo tylu próśb i błagań, odmówionych litanii i wysłanych w Niebo aktów strzelistych, jest tyle chorób, wojen i cierpienia? Może dlatego, że istnieje zło większe niż każde z wyżej wymienionych.

2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Plus Minus
„Poranek dnia zagłady”: Komus unicestwiony
Plus Minus
„Tony Hawk’s Pro Skater 3+4”: Dla tych, co tęsknią za deskorolką
Plus Minus
„Gry rodzinne. Jak myślenie systemowe może uratować ciebie, twoją rodzinę i świat”: Rodzina jak wielki zderzacz relacji
Plus Minus
„Ze mną przez świat”: Mogło zostać w szufladzie
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Marcin Mortka: Całkowicie oddany metalowi
Reklama
Reklama