Na przestrzeni wieków jest to chyba jeden z najczęściej stawianych chrześcijanom zarzutów. Dziennikarz sportowy nazwałby to „niskim współczynnikiem skuteczności trafień” naszych modlitw. Kiedy umarł Benedykt XVI, pewien bardzo wybitny politolog podzielił się spostrzeżeniem, że przecież tyle ludzi na całym świecie modliło się o jego zdrowie. A on nic, tylko umarł. Dla tego przenikliwego posłańca racjonalizmu był to jeszcze jeden (który to już z kolei?) dowód na nieistnienie Pana Boga albo też – co z naszej perspektywy wychodzi w sumie na jedno i to samo – na Jego absolutną obojętność wobec naszych modłów i błagań. Argument ten występuje również w aforystycznej postaci: „Skoro Bóg jest, to dlaczego Go nie ma?”. Dlaczego mimo tylu próśb i błagań, odmówionych litanii i wysłanych w Niebo aktów strzelistych, jest tyle chorób, wojen i cierpienia? Może dlatego, że istnieje zło większe niż każde z wyżej wymienionych.
Obojętność. Cielęce zadowolenie. Konstans rozproszenia. Jeżeli wszystko, co istnieje, jest dobre, to absolutnym złem jest zanurzenie w tym, co istnieje tylko pozornie. To, co Bóg mówi Adamowi i Ewie na odchodne z Raju, nie jest przekleństwem, wymierzeniem kary – przeciwnie. Jej bóle porodowe i jego cieknący z czoła podczas pracy pot – to było lekarstwo. Substancja, która, składając się po części z trucizny, ratuje od śmierci. Bo tą jest dopiero obojętność. Odrętwienie ciała, nieczułość ducha. Przekleństwem, czymś najbardziej okrutnym, co mogliby usłyszeć na odchodnym z Raju, byłyby słowa: „idźcie do świata, w którym będzie wam tak dobrze, że aż zapomnicie, skąd naprawdę jesteście. Idźcie, a ja nie sprawię, że będziecie tęsknić, nie wyposażę was na drogę w żaden brak. Idźcie i nie wracajcie”.
Czytaj więcej
Dusza jest tym, co w nas najszersze, a nie najgłębiej ukryte. Jest krajobrazem, a nie tajemną kom...
I to dlatego się modlimy. Nie po to, żeby odzyskać naruszony chorobą, stratą czy niebezpieczeństwem cielęcy spokój. Robimy to, żeby, jak tonący, uchwycić się rzeczywistości, która wyłoniła się na moment z piany pozorów. Modlimy się za umierających, nie dlatego – choćby i serce wołało co innego – żeby cudownie ozdrowieli. A przynajmniej nie tylko dlatego. Na stole leży wtedy dużo trudniejszy, ale też większy cud. Rzeczy zostają nareszcie przedstawione we właściwym świetle. Zatrzęsła się ziemia, ale zamiast chaosu ukazuje się właściwa hierarchia spraw.
Modlitwa za ciężko chorych i umierających – to jak wskoczenie na moment na grzbiet konia, na którym Walkiria zanosi właśnie jednego z wojowników do Walhalli. To jak być pasażerem na gapę na drodze łączącej ziemię z Niebem. To jak zanurzyć się na moment w tamtej, doświadczanej właśnie przez kogoś bardzo nam bliskiego, największej intensywności istnienia. To nie podanie, które może być tak lub inaczej rozpatrzone, przyjęte albo odrzucone. To być może największy z prezentów, najlepsza rzecz, jaką od tej lub od tego, za którego się właśnie modlimy, możemy dostać. Przez moment razem z nim lub z nią oddychać tamtym, ostrym i świeżym powietrzem. Widzieć wyraźnie, już nie jak w zwierciadle.