Reklama
Rozwiń

Novak Djoković. Opowieść o zwyczajnym szaleństwie

Novak Djoković rok temu zaczął przegrywać z własnym ciałem, choć zawsze traktował je niczym świątynię. Serbski szarlatan tenisa nigdy nie stracił jednak nadziei, że może oszukać czas i dziś jest wśród kandydatów do wygrania Wimbledonu.

Publikacja: 04.07.2025 09:01

Novak Djoković. Opowieść o zwyczajnym szaleństwie

Foto: EPA/PETER KLAUNZER/pap

Ma 38 lat. To wiek, w którym ostatnie mecze grał Rafael Nadal. Roger Federer, żegnając się z tenisem, był dwa lata starszy. Dzwon bije także dla Djokovicia, jego zegar ostatnio wręcz przyspieszył. Ubiegłoroczny Roland Garros przegrał z powodu kontuzji kolana, wycofał się z turnieju przed ćwierćfinałem. Problemy zdrowotne zatrzymały go także w półfinale ostatniego Australian Open. Serb umiał w Melbourne pokonać Carlosa Alcaraza, ale podczas meczu z Alexandrem Zverevem, baterie w jego silniku wyczerpały się po secie. Adrenaliny i koktajlu z leków przeciwbólowych – biegał po korcie z naderwanym ścięgnem podkolanowym – wystarczyło na 81 minut. Najwyraźniej podlega takim samym prawom biologii, jak zwykli śmiertelnicy, choć próbuje temu zaprzeczać.

Wrócił na kort szybko, grywał w tym roku wyjątkowo często. Wimbledon to dla niego dziewiąty turniej w sezonie. Djoković przed wylotem do Londynu przegrał siedem z 26 meczów, w tym dwukrotnie trzy z rzędu. Taka seria przytrafiła mu się po raz pierwszy od 2018 roku. Pokonują go ci, dla których był i jest idolem. Matteo Arnaldi po zwycięstwie nad Serbem w Madrycie pytany po meczu o taktykę wypalił: – Chciałem po prostu nie narobić w gacie.

To był ten sam turniej, podczas którego zobaczyliśmy, jak sfrustrowany Serb krzyczy podczas treningu w ręcznik: „Pieprzyć sport, pieprzyć tenis, pieprzyć to wszystko!”, przypominając, że choć przeżył w karierze etap „pokoju i miłości”, to zawsze miał w sobie burzę. Wiosna rozczarowań skłoniła go też do refleksji. – Miewałem w ciągu ostatnich dwóch lat udane turnieje, ale większość czasu to zmaganie – mówił w marcu. – Nastała nowa rzeczywistość, której muszę stawić czoło. Próbować wygrać jeden-dwa mecze. Taki jest cykl życia i kariery – dodawał miesiąc później. Innym razem, a te wszystkie wypowiedzi dzielą tygodnie, czasem dni, oznajmił jednak: – Wciąż chcę wygrywać i pisać historię tenisa. Uwielbiam wychodzić na kort.

Czytaj więcej

Coco Gauff rakietą może zmieniać świat

Najpierw była kromka chleba

Trudno nie wierzyć, że może jeszcze ten raz zdoła prześcignąć czas, skoro 38-letnie ciało traktuje niczym świątynię. To, że organizm jest motorem, który potrzebuje najlepszej jakości benzyny, zrozumiał gdzieś w okolicach 2010 roku, gdy poznał Igora Cetojevicia. Bośniacki Serb, który uczył się w Belgradzie chińskiej medycyny, a później zdobył dyplom Instytutu Magnetologii w New Delhi, go uwiódł. Tenisista pozwolił mu zająć się nie tylko ciałem, ale również duszą.

Wszystko zaczęło się od kromki chleba. Djoković poznał jej wagę już podczas pierwszego spotkania z Cetojeviciem. Bośniak nacisnął jego prawe ramię i poprosił, żeby stawił opór. Potem położył mu na żołądku kromkę chleba i powtórzył ćwiczenie. Tenisista uznał, że jest mu znacznie trudniej, jakby gluten go osłabiał. Później nic już nie było takie samo. Serb zrozumiał, że przez lata lał diesla do ferrari. Gdy po dwóch tygodniach diety zjadł bajgla, poczuł się podobno tak ciężko, jak po całonocnym romansie ze szklanką whisky. Wysoką nietolerancję na gluten potwierdziły późniejsze badania oraz testy krwi. Wykazały również, że Djoković powinien unikać nabiału i pomidorów. Syn właścicieli pizzerii musiał pogodzić się z tym, że już nigdy nie zje margherity.

Zawsze miał otwarty umysł. W młodości dużo czytał, do czego inspirowała go pierwsza trenerka, Jelena Gencić, i to nie tylko biografie sportowców czy Nikoli Tesli (nazwał po nim swojego psa), ale także chociażby reportaże o ludziach, którzy przeżyli doświadczenia na granicy śmierci. Cetojević pomógł mu poszerzyć granice. Wykładał, że jako ludzie jesteśmy czymś więcej niż zbiorem elementów fizycznych, bo matematycznie dowiedziono, że istniejemy w 11 wymiarach; wszystko jest połączone i każdy organizm wymaga holistycznego podejścia.

To on zdiagnozował u Djokovicia bezsenność, która miała być przyczyną problemów z oddychaniem. Tenisista wcześniej długo się miotał, szukając rozwiązania. Przeszedł operację przegrody, pracował nad oddechem ze śpiewakiem operowym. Dopiero Cetojević wyjaśniał, że jego ciało nie może zaznać spokoju, bo nocą próbuje pozbyć się rzeczy, które są dla niego złe. – Wiecie, co jest kluczowe dla sportowca? Dobry odpoczynek, odmładzanie się nocą. Novak nie zawsze był w stanie to robić – wyjaśniał. Serb porzucił więc gluten, nabiał oraz przetworzony cukier i ograniczył jedzenie czerwonego mięsa (eksperymentował też z dietą wegańską i wegetariańską). Wkrótce poczuł się znacznie silniejszy, wytrzymalszy i bardziej gibki.

Nauczył się, że dzień najlepiej zacząć od wody z cytryną. Następnie – jak pisze dziennikarz tenisowy Mark Hodgkinson na łamach książki „Searching for Novak” – jest czas na sok z selera i smoothie z alg oraz zielonych owoców. Przed treningiem w jadłospisie Djokovicia dominują owoce oraz dania lekkostrawne na bazie komosy ryżowej, dzikiego ryżu czy słodkich ziemniaków. Ponad połowę posiłków je na surowo. Lubi wiśnie oraz ocet jabłkowy, podobno podczas lunchu liczy liście sałaty i marchewki na talerzu. Alkoholu nie pije, chyba że to włoskie wino, które uważa za coś więcej.

Dba o nawodnienie i każdego ranka sprawdza przejrzystość moczu. Właściciel dwóch restauracji oraz producent „Game Changer”, czyli dokumentu o sile diety roślinnej, przykazania dietetyczne spisał w książce „Serve to win”. Wyjaśnia na jej łamach nie tylko tajniki diety, ale również stylu życia. To Cetojević przekonał go, że jedzenie przed telewizorem może prowadzić do alergii pokarmowych, bo każda ma podłoże emocjonalne. Dziś spożywa więc posiłki w ciszy i skupieniu, z dala od niebieskiego światła. Tego samego nie mogą powiedzieć ci, którzy chcieliby poznać smak sukcesu w jego restauracji. Ekrany z fragmentami najważniejszych meczów Serba są tam wszechobecne, ale to przecież wyłącznie dobre emocje, więc nie mogą być szkodliwe.

Ręce, które leczą

Guru towarzyszących mu na różnych etapach kariery ten alchemik tenisa miał więcej. Nazywany „bośniackim Indianą Jonesem” biznesmen i archeolog Semir Osmanagić przekonał Djokovicia chociażby, że odkryta przez niego w okolicach Visoko (30 km na północ od Sarajewa) „Dolina Piramid” to raj na ziemi. Nazwa odnosi się raczej do kształtu formacji niż funkcji, bo mowa nie o grobach, lecz „wzmacniaczach energii”, gdzie w dodatku można wydobyć uwielbianą przez tenisistę wodę. Ta zaś ma niezwykłe właściwości, skoro działają na nią wibracje zupełnie innej częstotliwości.

Kompleks złożony z Piramidy Słońca, Księżyca i Smoka Djoković pierwszy raz odwiedził w 2020 roku, a później wielokrotnie tam wracał, aby korzystać z rzekomo wyższej niż gdziekolwiek koncentracji negatywnych jonów, które wzmacniają odporność. Nie przeszkadzają mu krytyczni wobec Osmanagicia geolodzy, wedle których w Visoko mamy do czynienia nie z piramidami zdolnymi do wysyłania wiązek energetycznych z prędkością wyższą od prędkości światła, lecz naturalnymi formacjami skalnymi, a odkryte fragmenty budowli pochodzą ze znacznie późniejszego okresu, niż epoka lodowcowa, i mogą być częścią kompleksu grzebalnego z młodszej epoki kamienia. Djoković wciąż wierzy w ich moc. Ścieżki newage’owe od lat nie są mu obce.

Żarko Ilić, a więc farmaceuta z wykształcenia, przekonał go do reiki, czyli japońskiej sztuki uzdrawiania energią, którą można przekierować do organizmu pacjenta poprzez dłonie. Były tenisista i właściciel akademii tenisowej Pepe Imaz uwiódł z kolei Djokovicia filozofią miłości i transformacyjną siłą uścisków na tyle, że zaczął jeździć z nim na turnieje, przez co ze współpracy z tenisistą miał zrezygnować Boris Becker. To był czas, gdy Serb otwarcie nazywał telepatię oraz telekinezę „darem od wyższego porządku”.

Imaz dołączył do jego sztabu w 2016 roku, gdy Serb wygrał Roland Garros. Odszedł w kwietniu 2018 roku, razem z Radkiem Stepankiem i Andre Agassim. Djoković potrzebował zmian, bo w ciągu tych niespełna dwóch lat z Imazem w sztabie nie wygrał żadnego wielkoszlemowego turnieju. Przeprosił się więc z Marianem Vajdą i zaakceptował jego zasady gry. – Powiedziałem, że nie lubię, gdy ludzie spoza zespołu wywierają na niego wpływ. Tenis nie może opierać się na filozofii. To sport, gdzie człowiek występuje przeciw drugiemu. Kiedy widzisz przeciwnika, musisz skupić się na tym, gdzie uderzyć piłkę, a nie myśleć o Buddzie – wyjaśnia, a tenisista najwyraźniej go posłuchał.

Czytaj więcej

Rafael Nadal. Nikt tak pięknie nie cierpiał

Ukrzyżowany w bananowej republice

Djoković należy do Serbskiego Kościoła Ortodoksyjnego, co nie przeszkadza mu odwiedzać buddyjskiej świątyni na Wimbledonie. Nie jest też tajemnicą, że ma wyjątkową relację z pewnym drzewem z Ogrodu Botanicznego w Melbourne, które uważa za starego przyjaciela i widuje się z nim od niemal 15 lat. Każdy dzień zaczyna od medytacji i modlitwy dziękczynnej nie tylko za rodzinę oraz bliskich, lecz również „możliwość kontynuowania ewolucji jako wielowymiarowy byt”.

Umysł nie mniej elastyczny niż ścięgna potrafił go zaprowadzić w niebezpieczne rejony. Trudno inaczej opisać czas, gdy inspirowany przez handlującego suplementami Chervina Jefarieha przekonywał, że siłą modlitwy można oczyszczać wodę z toksyn. Ciało uważał za świątynię do tego stopnia, że przez lata sprzeciwiał się jakimkolwiek chirurgicznym ingerencjom. Kiedy miał problemy z łokciem, wolał zmienić technikę serwisu, niż przejść operację. Unikał zabiegu przez dwa lata, aż wreszcie w 2018 roku lekarze oraz pracujący z nim wówczas Agassi przekonali Djokovicia, że łokieć nie uleczy się sam. Serb po zabiegu płakał podobno przez trzy dni. Nie mógł sobie wybaczyć, poczucie winy zostało z nim na długo.

Cztery lata później jego upór doprowadził do farsy. Djoković odmówił szczepienia na koronawirusa – później podtrzymywał, że nie chodzi o samą szczepionkę, lecz podanie do organizmu środka, który nie został kompleksowo przebadany – i wsiadł do samolotu przekonany, że do przekroczenia granicy wystarczy mu pozwolenie władz stanu Victoria. Miał być ozdrowieńcem, choć dzień po pozytywnym wyniku testu brał udział w sesji dla „L’Equipe”. Inne zdanie, niż władze stanowe, miał na temat Djokovicia australijski minister ds. imigracji Alex Hawke. Tenisista został zatrzymany na lotnisku – także dlatego, że nakłamał w dokumentach, pisząc, że w ciągu 14 dni nie podróżował do krajów trzecich, choć trenował w Hiszpanii. Był przesłuchiwany nocą, z przerwami, przez osiem godzin. Wreszcie jego wiza została anulowana i trafił do aresztu imigracyjnego.

Spędził kilka dni w dziewięciometrowym pokoju z zablokowanym oknem, gdzie nie mógł nawet zamknąć drzwi na klucz. Dostawał paczki z bezglutenową żywnością, choć inni rezydenci musieli zadowalać się kurczakiem z ryżem i kilkoma liśćmi sałaty. Władze chciały zrobić z niego przykład. Nie mogły przecież pozwolić na udział w turnieju zawodnika bez szczepienia, skoro taki wymóg obejmował kibiców, a 71 proc. uczestników ankiety „The Herald Sun” i „The Age” uznało, że nie zgadza się na jego występ w Australian Open.

Ojciec tenisisty apelował o pomoc do królowej Elżbiety i mówił o „ukrzyżowaniu” oraz „bananowej republice”, a serbski prezydent Aleksandar Vučić oskarżał Australijczyków o „nękanie”. Djoković wkrótce opuścił Australię. Przyznał później BBC, że jego doświadczenie było niczym w porównaniu z tym, co przeżywali inni zatrzymani. – Ja byłem tam przez kilka dni, a inni od lat – opowiadał. Mógł też wyjść na konsultacje z prawnikiem, dostał laptopa oraz przyrządy do ćwiczeń.

– Są wciąż we mnie ślady tamtej traumy – przyznał niedawno gazecie „The Herald Sun”. – Zastanawiam się, czy osoba, która mnie sprawdza na lotnisku, ponownie mnie zatrzyma, czy będę mógł pójść dalej. Nie chowam jednak żadnej urazy. Rok później poleciałem przecież do Australii i wygrałem.

Nie godzi się na przemijanie

Jest wierny przekonaniom, skoro ścieżka, którą pokazał mu Cetojević, prowadziła do sukcesów. Djoković, zanim go poznał, uchodził przecież za tenisistę kruchego, jakby jego organizm nie nadążał za tenisowymi umiejętnościami. Wycofywał się z turniejów przez problemy z żołądkiem bądź jelitami, skurcze albo zawroty głowy. Nie był w stanie dokończyć ćwierćfinału Roland Garros (2006), półfinału Wimbledonu (2007) ani ćwierćfinału Australian Open (2009). Andy Roddick kpił, że chyba jednocześnie ma przeziębienie, skurcze oraz choruje na ptasią grypę i SARS.

Djoković jeszcze w 2010 roku, już z Cetojeviciem w sztabie, awansował do finału US Open i zdobył z Serbią Puchar Davisa. Kontrowersyjny lekarz jako członek sztabu jeździł z nim na turnieje przez rok. Misję uznał za ukończoną, gdy Djoković wygrał Wimbledon. Podobno do dziś dostaje maile i listy z podziękowaniami od fanów tenisisty. Tamte zmiany Djoković kapitalizuje do dziś. Przed ubiegłorocznym Wimbledonem zastanawialiśmy się wręcz, czy nie odkrył kamienia filozoficznego, a Carlos Alcaraz nazywał go „nadczłowiekiem”. Serb awansował wówczas do finału (ostatecznie przegrał z Hiszpanem), choć kilka tygodni wcześniej doznał podczas Roland Garros kontuzji kolana, która miała go wyeliminować z londyńskiego turnieju.

Djoković nie godzi się na przemijanie, a wydawało się, że wchodzi już w smugę cienia. Jeszcze w 2023 roku – gdy wygrał Australian Open, Roland Garros, US Open oraz ATP Masters – sprawiał wrażenie niepokonanego. Zapowiedział, że w kolejnym sezonie zostanie pierwszym od 55 lat tenisistą, który zdobędzie Wielkiego Szlema, ale na początku 2024 roku znów zaczął na korcie przypominać człowieka. Zastanawialiśmy się nie tylko nad jego formą sportową, lecz pytaliśmy, czy w Serbie po prostu nie wypalił się ogień.

Djoković w podcaście Nicka Kyrgiosa zapewnił, że wciąż jest w nim ten czteroletni Novak, który pokochał tenis, ale sąsiaduje on z Novakiem-ojcem, dla którego istnieje życie poza sportem. – Jedna część mnie chce dalej grać. Jest też jednak ta druga, która widzi, że przez 20 lat zrobiłem w tenisie więcej, niż mogłem marzyć. Pojawiają się więc poranki, kiedy jestem zdemotywowany i chciałbym normalnego życia z dziećmi i żoną – wyjaśniał, a te zaniki pasji widywaliśmy na korcie. Wygrał pięć meczów w Indian Wells, Monte Carlo i Rzymie. Brakowało mu rytmu, więc przed Roland Garros zgłosił się jeszcze do turnieju w Genewie, gdzie w trakcie przegranego meczu z Tomasem Machacem wymiotował. – Nie czułem żadnej przyjemności, tylko cierpienie – mówił.

Serb rozstał się z Goranem Ivaniševiciem, który był jego trenerem od 2019 roku. Wygrali razem dziewięć turniejów wielkoszlemowych. Najpierw towarzyszył mu Nenad Zimonjić, ale już na Roland Garros zabrał Borisa Bosnjakovicia. – Mam dużo nadziei, ale niewiele oczekiwań. Wiele rzeczy się wydarzyło w dwóch ostatnich miesiącach, ale nie chcę otwierać puszki Pandory – mówił, a później wygrywał, aż zatrzymała go łąkotka. Choć ufał raczej czuciu oraz wierze, ustąpił przed argumentami szkiełka i oka. Przeszedł operację. Wrócił na kort po 27 dniach i awansował do finału Wimbledonu.

Czytaj więcej

Przez Trumpa mury będą jeszcze wyższe

Nagrodę odebrał kilka tygodni później w Paryżu, zdobywając olimpijskie złoto. Dolał wówczas do baku tyle paliwa, że dziś mówi już o kolejnych igrzyskach, tych w Los Angeles. Niedawno – w wieku 37 lat i 301 dni – został najstarszym w dziejach tenisa finalistą turnieju należącego do istniejącego od 1990 roku cyklu Masters (przegrał z Jakubem Mensikiem). Minęło kilka tygodni i dzięki zwycięstwu nad Hubertem Hurkaczem w Genewie odniósł swoje setne zwycięstwo w imprezie ATP. Federer ma takie triumfy 103, a Jimmy Connors – 109.

Jest najbardziej utytułowanym mężczyzną w dziejach rywalizacji wielkoszlemowej (24 wygranych turniejów), ale taki sam dorobek ma jeszcze wśród kobiet Margaret Court. Aby dogonić marzenie, sprzymierzył się z Murrayem. Pracę w roli trenera zaproponował Brytyjczykowi, gdy ten schodził z pola golfowego. – Nie mógłbym wpaść na nic gorszego – miał powiedzieć przyjacielowi na 17. dołku, a jednak nie odmówił. Połączenie wody z ogniem stało się faktem w listopadzie. Kolejne tygodnie pokazały, że rodzi się między nimi chemia. Paliwa wystarczyło na sześć miesięcy i cztery turnieje. Roland Garros Djoković zaczął z Vemicem, który towarzyszy mu też na tegorocznym Wimbledonie.

Rywalizacja w tourze jest dziś dla Djokovicia innym wyzwaniem niż w czasach, gdy najpierw próbował doścignąć, a później zaczął wyprzedzać Federera i Nadala. Teraz zderza się z nową generacją, którą ucieleśniają Jannik Sinner oraz Carlos Alcaraz. Trudno uciec od wrażenia, że gdy Włoch bądź Hiszpan grają na swoim najwyższym poziomie, to nawet najlepszy tenis Djokovicia już nie wystarcza. Zobaczyliśmy to podczas Roland Garros, gdzie w półfinale odbił się od Sinnera. Nie zdobył seta, ale nakarmił nadzieję, że – mimo czwartej z rzędu porażki z Włochem – wciąż jest blisko. Półfinały Australian Open oraz Roland Garros potwierdzają przecież, że w pozornym szaleństwie, które uprawia, jest metoda i póki trzyma rakietę, zawsze przed turniejem Wielkiego Szlema będziemy wymieniali jego nazwisko wśród kandydatów do zwycięstwa.

Nie inaczej było przed Wimbledonem, dzięki któremu pokochał przecież tenis. To właśnie londyński turniej był pierwszym, który obejrzał z rodzicami w telewizji. Widział, jak Pete Sampras w 1993 roku odnosi tam swoje pierwsze zwycięstwo. Sam kleił sobie z plastiku i papieru podobne trofeum. Wreszcie, w 2011 roku, podniósł to prawdziwe, a później cieszył się nim jeszcze sześć razy. Dziś sam mówi, że jeśli gdzieś miałby jeszcze odnieść wielkoszlemowy triumf, to właśnie w Londynie ma największe szanse, a my nie mamy powodów, żeby mu nie wierzyć.

Ma 38 lat. To wiek, w którym ostatnie mecze grał Rafael Nadal. Roger Federer, żegnając się z tenisem, był dwa lata starszy. Dzwon bije także dla Djokovicia, jego zegar ostatnio wręcz przyspieszył. Ubiegłoroczny Roland Garros przegrał z powodu kontuzji kolana, wycofał się z turnieju przed ćwierćfinałem. Problemy zdrowotne zatrzymały go także w półfinale ostatniego Australian Open. Serb umiał w Melbourne pokonać Carlosa Alcaraza, ale podczas meczu z Alexandrem Zverevem, baterie w jego silniku wyczerpały się po secie. Adrenaliny i koktajlu z leków przeciwbólowych – biegał po korcie z naderwanym ścięgnem podkolanowym – wystarczyło na 81 minut. Najwyraźniej podlega takim samym prawom biologii, jak zwykli śmiertelnicy, choć próbuje temu zaprzeczać.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
„Brzydka siostra”: Uroda wykuta młotkiem
Plus Minus
„Super Boss Monster”: Kto wybudował te wszystkie lochy
Plus Minus
„W głowie zabójcy”: Po nitce do kłębka
Plus Minus
„Trinity. Historia bomby, która zmieniła losy świata”: Droga do bomby A
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Marek Węcowski: Strzemiona Indiany Jonesa