Teheran–Warszawa, wspólna sprawa!” – napisał w mediach społecznościowych Grzegorz Braun po izraelskim ataku na Iran.
Zastrzeżmy: osobiście tak do starcia Tel Awiw–Teheran, jak i szerzej do konfliktu izraelsko-muzułmańskiego mam stosunek chłodno-neutralny. Nawiasem odnotujmy, że nie zawsze tak było. Kiedyś dawno temu wraz ze sporą częścią polskiej prawicy miewałem złudzenia dotyczące możliwości osiągnięcia z państwem żydowskim historycznego porozumienia, przechodzącego w sojusz strategiczny. Ale jego postawa wobec Polski po znowelizowaniu u nas ustawy o IPN (2018) i później, w związku z wygaszeniem przez Sejm dzikiej reprywatyzacji, wyleczyły mnie z tych fantazji, skłaniając do przyjęcia postawy zimnego i pozbawionego sentymentów egzekwowania polskiego interesu na zasadzie ekwiwalentności. Przy czym zarówno od Izraela, jak i od jego wrogów.
Dlaczego o tym wspominam? Dlatego że Braunowi naszkicowana wyżej postawa jest najwyraźniej obca. On, odwrotnie, chce całkowitej polskiej solidarności z jedną ze stron tamtejszego konfliktu. Dodajmy, że nic nie wskazuje na to, aby przy tym miał w głowie jakąś ekwiwalentność świadczeń. Chce po prostu pełnej i bezwarunkowej solidarności z wrogami Izraela. Za nic.
Postawa ta może dziwić, zważywszy, iż Braun wielokrotnie i ogromnie emocjonalnie podkreślał, że na przykład wojna tocząca się w Ukrainie, czyli bezpośrednio za naszą granicą, przez agresywny rosyjski imperializm, który wielokrotnie w historii zagrażał Polsce – nie jest naszą wojną. Nie jest mi też znana jakakolwiek jego wypowiedź, z której dałoby się wyprowadzić wniosek, że – z jakichkolwiek powodów, w tym ze względu na interes narodowy – życzyłby sobie, aby w tym starciu Kijów obronił swoją polityczną podmiotowość. Szczerze mówiąc, wielokrotnie wydawało się, iż rozkład jego życzeń jest odwrotny.
Teheranowi natomiast jego zdaniem Polak winien życzyć zwycięstwa – i to bezwarunkowo.