Gabriela Muskała: Popełniamy błędy

#MeToo? Cieszy mnie, że zmieniają się relacje na planie, że ludzie starają się nie przekraczać granic. Hamują też agresję, chamstwo. Ograniczają niestosowne teksty - mówi Gabriela Muskała, reżyserka, scenarzystka, aktorka.

Publikacja: 13.12.2024 15:12

Gabriela Muskała: Popełniamy błędy

Foto: SEBASTIAN SZWAJKOWSKI/RADIO ŁÓDŹ

Plus Minus: W „Błaznach” znany reżyser mówi studentom: „Aktorstwo to nie zabawa. To brutalna walka”. Tak jest naprawdę?

W czasach, gdy ja studiowałam, często słyszeliśmy podobne uwagi. Przychodziliśmy do szkół teatralnych z głowami pełnymi marzeń, ale wśród profesorów panowało przekonanie, że nie wolno zamykać nas pod kloszem, głaskać po głowach i chwalić. Że trzeba nas przygotować do walki, jaką będziemy musieli stoczyć poza murami uczelni, po ukończeniu studiów. Bzdura. Dziś już wiadomo, że za tymi hasłami kryło się często przyzwolenie na przemoc, mobbing, który zdarzał się w szkołach, ale też w innych instytucjach teatralnych i filmowych. Wszędzie, gdzie jest układ zależności między profesorem i studentem, reżyserem i aktorem, dyrektorem i jego pracownikiem. Dziś ci, którzy mają władzę, coraz rzadziej pozwalają sobie na przekraczanie czyichś granic. Nie tylko z obawy przed konsekwencjami. Także dlatego, że wolą pracować, tworzyć inaczej. Więcej w nas wszystkich uważności i empatii. Studenci dostali też prawo do tego, by te granice stawiać, by powiedzieć „nie”. Wiedzą, że profesorom należy się szacunek, ale on nie daje im prawa do upokarzania innych.

„Błaznów” zrobiła pani ze swoimi uczniami z wydziału aktorskiego łódzkiej filmówki. I jest w tym filmie ich wrażliwość.

Cieszę się, że to widać. Poznałam ich, gdy byli na drugim roku. Razem z wydziałami scenariopisarskim i reżyserskim robiliśmy sceny z reportaży. Potem dostałam propozycję, by nakręcić z nimi dyplom. Mieliśmy dużo czasu na próby, improwizacje, na przygotowanie się. Dla nich wszystkich, poza Sebastianem Delą, to był filmowy debiut. Widziałam, jak pięknie budowali swoje role. Potem powiedzieli mi, że dałam im pamiątkę na całe życie. A ich marzeniem jest, by w przyszłości też mieć tyle czasu na tworzenie postaci, na budowanie w sobie przestrzeni dla granych bohaterów.

Czytaj więcej

Francis Ford Coppola - ojciec chrzestny sukcesów i katastrof. Jak ocenić „Megalopolis”?

Ale studia aktorskie, wbrew pozorom, nie zawsze są cieplarnią.

Wiele zależy od wykładowców i opiekunów poszczególnych lat. Obserwowałam rocznik, któremu opiekun powiedział: „Pomagajcie sobie nawzajem. Będziecie kiedyś brali udział w castingach do tej samej roli i to jest zdrowa konkurencja. Raz wygra jeden, raz drugi. W życiu nie walczcie ze sobą, wspierajcie się!”. Ci studenci naprawdę świetnie funkcjonowali w grupie. Obserwowałam z kolei tych, którym powiedziano: „Nie ufajcie sobie, w tym zawodzie ufność to słabość. Nie otwierajcie się na siebie – walczcie, by was potem wasz zawód nie zjadł”.  Wszystkie sceny z mojego filmu pochodzą z opowieści studentów. Także i ta, w której dwie dziewczyny stoją naprzeciwko siebie, prawie nagie, obrzucając się okrutnymi uwagami i wyzwiskami. Bo pan profesor dla dobra sztuki postanowił ich przyjaźń zamienić we wrogość. Tymczasem odpowiedzialność nauczyciela w artystycznej szkole jest ogromna, bo ma on do czynienia z czystą wrażliwością i bezgraniczną ufnością.

Innym problemem jest chyba na studiach aktorskich rozpoznanie talentu. Pani też przeszła dość wyboistą drogę do zawodu.

Dwa razy nie dostałam się do szkoły teatralnej w Krakowie. Oblewała mnie m.in. Anna Polony. W końcu dostałam się do łódzkiej filmówki, a kilka lat po dyplomie na planie Teatru Telewizji ponownie spotkałam panią Annę Polony – zresztą wspaniałą artystkę, którą bardzo cenię i szanuję. Obserwowała moją scenę z Michałem Żebrowskim i bardzo mnie pochwaliła. Spytała, którą szkołę skończyłam. Odpowiedziałam, że łódzką, a przedtem dwa razy nie dostałam się do innej. „Bo to są idioci! – wybuchła. – Nie potrafią rozpoznać prawdziwych talentów. A dokąd zdawałaś?”. Wahałam się przez chwilę, ale postawiłam na szczerość: „Do Krakowa. I to pani mnie nie przyjęła”. Pani Ania na chwilę zamilkła, po czym westchnęła: „No tak, popełniamy błędy”. Nie noszę w sobie żalu o te niezdane egzaminy. Może wtedy byłam tak przerażona, że mogłam wykrzesać z siebie 5 procent swoich możliwości? W tym samym czasie dostawałam nagrody za monodramy na festiwalach teatrów jednego aktora i to mi dawało siłę, żeby walczyć o siebie dalej. Gdyby nie te sukcesy na festiwalach amatorskich, pewnie po dwóch egzaminacyjnych porażkach uwierzyłabym, że się do tego zawodu nie nadaję. Potem zresztą bardzo dobrze mi było w Łodzi. Już na trzecim roku studiów zadebiutowałam w teatrze w głównej roli w „Ani z Zielonego Wzgórza”. Dostałam nagrodę za najlepszy sceniczny debiut i posypały się kolejne role, a na studiach przeszłam na indywidualny tryb nauczania.

Reżyserzy przy pierwszym filmie lubią otaczać się fachowcami z dużym doświadczeniem. Tymczasem ekipa „Błaznów” to w większości debiutanci.

Paradoksalnie, to właśnie stało się siłą filmu. Bo debiutant wkłada w pracę całego siebie. Czyste spojrzenie, uczciwość, energię… Debiutant ma skrzydła u ramion. Ja sama, operator, scenografka, montażyści, producentka wykonawcza, aktorzy, nawet mój partner Zbyszek Zamachowski, który zadebiutował w tym filmie jako autor muzyki – wszyscy robiliśmy coś po raz pierwszy, z pasją i miłością.

Minęły dwa lata. Co się dzieje z pani studentami?

Świetnie sobie radzą. Pamiętam swoją własną grupę studencką i wiele innych. Najczęściej szkołę kończy dwadzieścia kilka osób, a w zawodzie odnajduje się cztery, pięć. Z tego roku wszyscy pracują. Ktoś ma angaż w Teatrze Narodowym, inni grają w filmach, jeszcze inni są w mniejszych teatrach. Moje pokolenie było uczone przez profesorów: „Siedź w kącie, a znajdą cię”. Ale ja w takim układzie nie umiałam żyć: muszę mieć poczucie niezależności, sprawczości. I to zawsze powtarzałam studentom. Dziś jestem z nich dumna. Janek Łuć napisał i wyreżyserował monodram z Sebastianem Delą. Magda Dwurzyńska pisze wiersze, gra w teatrze w Gorzowie. Justynka Litwic jest w Teatrze Ludowym i występuje w serialach. Szymon Kukla założył agencję aktorską. Daniel Stanko został stewardem, ale nie porzucił aktorstwa.

W zawodzie aktorskim wiele się zmieniło. Kiedy pani wychodziła ze szkoły, było trochę teatrów, powstawało kilkanaście filmów rocznie, działał Teatr Telewizji. Dziś są agencje aktorskie, streaming, stacje telewizyjne, które produkują seriale. Jest lżej?

Na pewno jest więcej możliwości „zaczepienia się”. Ale też każdego roku ze szkół wychodzi coraz więcej aktorów. Dyplomy dają nie tylko wydziały teatralne, ale również prywatne kursy. Każdy rok przynosi około 200 świeżo upieczonych aktorów. Mam wrażenie, że oni są dużo dojrzalsi ode mnie, gdy 30 lat temu, w 1994 roku, kończyłam wydział aktorski. Bardziej przedsiębiorczy, mają świadomość rynku. Ale łatwo nie jest.

Mówimy o trudnym początku, ale potem też płaci się czasem za ten zawód wysoką cenę.

O tym są „Błazny”. Dla mnie najważniejsza jest w tym filmie opowieść o budowaniu roli przez bohatera, którego gra Sebastian Dela. Na początku jest on kolesiem, który ma zamożnych rodziców, pali blanty i chce się jako aktor miło prześlizgnąć przez życie. Ale pod wpływem pewnych zdarzeń zaczyna sztukę traktować coraz bardziej poważnie. Szuka prawdy o Kainie, którego ma zagrać. Próbuje dotknąć potencjału „zabójcy” w sobie. Ludzie często myślą, że aktorstwo to same przyjemności. Kiedyś, jak grałam moją pierwszą rolę, wspomnianą Anię z Zielonego Wzgórza, usłyszałam: „Pani to ma taki fajny zawód. Potańczy pani, pośpiewa, porobi miny i do kasy”. Ludzie często nie mają pojęcia, że my, grając postaci niosące w sobie traumę, połamanie, ból – naprawdę nie myślimy o zupie pomidorowej.

Pamiętam anegdotę o Dustinie Hoffmanie, który potwornie cierpiał na planie „Maratończyka”. A starszy od niego Laurence Olivier spytał go: „Kolego, a nie dałoby się tego po prostu zagrać?”.

To piękna historia, w której też jest prawda. Najważniejszy jest efekt końcowy, czy aktor wciągnie widza w swój świat, czy nie. Jeśli potrafi myśleć: „po południu pójdę na spacer”, a jednocześnie grać faceta, któremu właśnie zamordowano żonę, to zazdroszczę niebywałej techniki. Ja tak nie potrafię i podejrzewam, że nie umie tego większość aktorów.

Agata Kulesza opowiadała mi, że kiedy wracała ze zdjęć do „Róży” Wojciecha Smarzowskiego, w domu stawała przy oknie i godzinami patrzyła, jak pada śnieg.

Miałam to samo, kiedy grałam w „Fudze” czy teraz w teatrze, w sztuce „Jak być kochaną”, gdzie jestem kobietą, która przeżyła wojnę, niespełnioną miłość, gwałt. Wracasz potem do domu i przeżywasz taki moment, kiedy już nie jesteś postacią, ale jeszcze nie jesteś sobą. Przez chwilę czujesz się pustym naczyniem. Pozbyłaś się już bohaterki, którą grałaś, ale jeszcze nie wróciło twoje „ja”. Są takie momenty po trudnym spektaklu w teatrze albo po ciężkich zdjęciach, że naprawdę zostaje gapienie się przez okno czy w ścianę.

Niektórzy idą w takiej identyfikacji z bohaterem bardzo daleko. Daniel Day-Lewis przed „Ostatnim Mohikaninem” spędził miesiąc w lasach Karoliny Północnej, przy „Mojej lewej stopie” ani na chwilę nie schodził z wózka inwalidzkiego, przy „Gangach Nowego Jorku” nabawił się zapalenia płuc, bo w czasie mrozów odmawiał noszenia grubego płaszcza.

Doskonale to rozumiem i podziwiam go. Ale też powoli dojrzewam, żeby bardziej się dystansować, dbać o siebie. Stopienie się z postacią jest świetne, jednak niesie niebezpieczeństwo wyniszczenia własnej psychiki. Coraz częściej zapala się we mnie czerwona lampka, żeby na scenie czy przed kamerą mocniej włączać technikę.

Ostatnio zadebiutowała pani jako reżyserka, ale wcześniej z siostrą Moniką Muskałą pisałyście sztuki teatralne, ma pani też na koncie scenariusz „Fugi”, którą nakręciła Agnieszka Smoczyńska. I w tych pani własnych tekstach wciąż pojawiał się temat pamięci, tożsamości.

To przyszło razem z chorobą babci, która miała alzheimera. Mieszkałam z nią przez cały okres liceum. Obserwowałam, jak odpływa w swój świat, jak szatkuje jej się pamięć o własnym życiu. Babcia dużo mówiła. W jej monologach była czysta poezja – straszna, śmieszna, bolesna i absurdalna. Po latach z siostrą napisałyśmy nasz debiut dramaturgiczny „Podróż do Buenos Aires. Work in regress”. Zagrałam w nim. Byłam wtedy wciąż obsadzana w rolach dziewczynek – po Ani była Dorotka w „Czarodzieju z Oz”, uczennica w „Lekcji” Ionesco i inne. Ale miałam w sobie przekorę: pokażę wam, że mogę być starą kobietą stojącą nad grobem. Mając trzydzieści kilka lat, a wyglądając na dwadzieścia. Reżyser powiedział mi: „Gabrysia, nie jesteś swoją babcią. Nie malujemy ci zmarszczek, nie wkładasz siwej peruki. Grasz metaforę starości. Opowiadamy o przemijaniu, które dosięga każdego”. To było fascynujące przeżycie, gram ten monodram do dziś.

W inny sposób wróciła pani do opowieści o pamięci w „Fudze”.

Temat pamięci i tożsamości rozwijałyśmy z siostrą w naszych kolejnych sztukach. Za każdym razem brak pamięci miał inny wymiar. W „Cichej nocy” czy „Daily Soup” było to, co bliscy często wypierają z pamięci. Trupy upychane w szafie przez kolejne pokolenia. Ale kiedyś zobaczyłam kobietę, która straciła pamięć w wyniku fugi dysocjacyjnej i dowiedziałam się, że można w jednym momencie wykasować cały twardy dysk w głowie, zapominając swoje imię i że ta twarz w lustrze to moja twarz. Zacząć życie od zera. Ale wraz z „Fugą” wyczerpał się w moich poszukiwaniach temat tożsamości i pamięci.

To co teraz?

No właśnie „Błazny”. I aktorstwo. Dzisiaj dla mnie temat do zgłębiania najważniejszy. To, poza domem, całe moje życie. Moja miłość, mój zawód. W tym roku powstało kilka filmów o aktorach, może i dlatego, że pojawił się temat przemocowości w tym zawodzie. Mnie jednak najbardziej interesuje sama esencja aktorstwa jako zawodu, filozofii i życia.

Czytaj więcej

Juliette Binoche: Brawo dla młodych i brawo dla kobiet!

To specyficzne zajęcie. Można być zwyczajną ekspedientką w sklepie, dobrym lekarzem, nauczycielem. Zawód aktorski narzuca, że musisz zaistnieć. „Wszyscy mówicie o aktorstwie, a marzycie o okładce w »TeleTygodniu«” – mówi ktoś w „Błaznach” do studentów. Łatwej być szeregowym pracownikiem korporacji niż szeregowym aktorem.

Każdy aktor ma w tym zawodzie inną drogę, ale też inne oczekiwania. Są ludzie, którzy zdają na wydział aktorski, żeby grać w teatrach, filmach, tworzyć wielowymiarowe role. Są tacy, dla których ważna jest sława. Ja odmówiłam wielu ról, które mogły mi przynieść popularność, bo nie spełniały moich oczekiwań artystycznych. Rozpoznawalność przyszła do mnie z dobrymi rolami. Ale nigdy nie była dla mnie najważniejsza.

Jednak wielu ludzi chce błyszczeć.

Szanuję taką potrzebę, byle aktor nie prześlizgiwał się przez zawód. Jeśli chce być gwiazdą, a gra pięknie, na 100 procent, to dlaczego nie? Ścianki, media społecznościowe? OK. Zwłaszcza teraz, kiedy w produkcjach komercyjnych nie reżyser, a nawet czasem nie producent decydują o obsadzie, lecz dystrybutor i ludzie, którzy podliczają, kto ma więcej obserwujących na Instagramie.

Dzisiaj wielu aktorów, zwłaszcza młodych, cieszy się, gdy dostaje rolę w operze mydlanej.

Na początku ważne są wszystkie propozycje, byle nie gasła czerwona lampka czujności w głowie. Zależy co jest priorytetem. Jeśli dostatnie życie i rzemiosło, a nie spalanie własnych emocji, to soap opera spełnia nasze oczekiwania. „Boli mnie dzisiaj głowa”. „Napijesz się herbaty?”. Może to nie wymaga finezyjnego aktorstwa, ale daje zabezpieczenie finansowe i pozwala żyć na dobrym poziomie. Szanuję to i nie oceniam. Ale doskonale rozumiem Martę Nieradkiewicz, która zaczęła swoją karierę od dwóch lat w telenoweli, po czym zrezygnowała. Zaryzykowała, bo ważniejsza była dla niej może niepewna, za to twórczo uskrzydlająca droga artystyczna. Ale są też aktorzy, którzy grają wielkie role w filmach, teatrach, po czym na długo wiążą się z telenowelą. Ci z kolei ryzykują, że po iluś latach nie przyciągną już może zainteresowania reżyserów robiących ambitne kino.

Nastąpiła też inna zmiana: kiedyś do aktora dzwonił reżyser i przysyłał mu scenariusz. Dziś to aktorzy często wysyłają reżyserowi self-tape’y.

Najczęściej tak funkcjonują młodzi artyści. Ale też wiem, że Marcin Dorociński mocno zapracował na karierę, którą dzisiaj robi w zachodnim kinie, w Stanach. Tam jest to naturalne. Ja w życiu nagrałam zaledwie kilka self-tape’ów. Do roli w „Osiedlu” czy w „Królestwie kobiet”. Potem zostałam zaproszona na castingi, oba zresztą szczęśliwie wygrałam. Natomiast za absolutnie normalne uważam, że moi studenci i studentki przygotowują takich self-tape’ów dużo.

A skoro mówimy o zmianach: czuje się w Polsce #MeToo?

Tak. Ale też jest coraz więcej zabezpieczeń. Widzę to podczas przygotowań do pracy w serialu dla platformy streamingowej. Tam są już obowiązkowe zoomy, podczas których ekspert opowiada o zasadach relacji na planie. Mówi, co jest przemocowością i przekroczeniem granicy. Aktorzy muszą uczestniczyć w takim kursie. W pracy też czuje się zmiany. Kiedyś na planie „Błaznów” operator Piotr Żurawski podszedł do Magdy Dwurzyńskiej i chciał jej twarz ustawić precyzyjnie do dużego zbliżenia w kadrze, ale najpierw spytał: „Czy mogę cię dotknąć?”. Cieszy mnie, że zmieniają się relacje na planie, że ludzie starają się nie przekraczać granic. Hamują też agresję, chamstwo. Ograniczają niestosowne teksty.

Zmienił się też chyba sposób kręcenia scen erotycznych.

Dziś nikogo nie dziwi, że na planie jest koordynator do spraw intymnych. Przy „Błaznach” ustalaliśmy teoretycznie, jaki będzie układ ciał, jak będzie to sfilmowane. Ale w czasie ujęć siedziałam już przy monitorze w innym pomieszczeniu, a koordynatorka przekazywała aktorom moje uwagi. Aktorzy byli nadzy, ale oczywiście „odziani” w różne transparentne zasłaniacze części intymnych. Patrząc na to, pomyślałam, że przez całe lata grałam sporo scen seksu i nikt nie dbał o mój i moich partnerów komfort psychiczny. Jeszcze pięć lat wcześniej, kiedy kręciliśmy „Fugę”, z Łukaszem Simlatem graliśmy scenę seksu, nie mając żadnego zabezpieczenia fizycznego, a wokół nas, tuż obok mojej nagiej pupy, kręciła się ekipa.

Będzie pani dalej reżyserować?

Tak, choć nie wyobrażam sobie, że mogłabym zrealizować czyjś scenariusz. Interesują mnie tematy, które wypływają z moich zainteresowań i pytań, które sama sobie zadaję.

O czym chce pani teraz opowiadać?

Dalej o aktorstwie. To pojemny temat, myślę o tryptyku. Na razie jednak mam potrzebę powrotu do grania. Dla „Błaznów” zrezygnowałam z kilku ciekawych ról. Teraz na jakiś czas chcę zanurzyć się w mój pierwszy zawód.

Pani ojciec był lekarzem, namawiał panią na studiowanie medycyny. Nigdy nie przeżyła pani w życiu momentu zawahania: „Że też go nie posłuchałam…”.

Tata rzeczywiście był przerażony, że chcę zostać aktorką. Uspokoił się dopiero wtedy, gdy zobaczył mnie na scenie w monodramie. Czy żałowałam swojej decyzji? Nigdy.

A skąd się właściwie wzięło to pani aktorstwo?

Nie wiem, w mojej rodzinie nie było tradycji artystycznych. Dziadek był mistrzem pozłotniczym i odnawiał wiele zabytków Krakowa, m.in. ołtarz Wita Stwosza. Wujek był tłumaczem esperanto, poetą, geniuszem matematycznym, ale jednocześnie schizofrenikiem. Potrafił przez pięć godzin opowiadać mi kadr po kadrze „Wszystko na sprzedaż” Andrzeja Wajdy, bo w swojej chorobie miał niebywałą pamięć do szczegółów. Oglądałam filmy jego oczami. Poza tym jako dziecko miałam cechę, która mi się do dzisiaj w aktorstwie bardzo przydaje. Kochałam bajkę o Barbapapie. To była historia rodziny bezkształtnych stworów, takich chmurek, które dostosowywały się kształtem do miejsc, w jakich się znajdowały. Raz były domem, raz drzewem, raz zwierzęciem. Ja tak samo dostosowywałam się do innych ludzi. Ten brak asertywności, brak stania po swojej stronie przydał mi się potem w zawodzie, choć niekoniecznie w życiu. Od lat pracuję nad sobą i powoli to zmieniam

Czyli nigdy nie żałowała pani, że została aktorką.

Nie. Ale z wiekiem ja – Gabriela Muskała, zaczynam być dla siebie ważniejsza od postaci, które gram. Zaczynam doceniać to, że jako kobieta, jako człowiek, mam swoje życie. I ono też jest ciekawe. Lubię po prostu wyjść do sklepu po marchewkę, żeby ugotować zupę, lubię posiedzieć z książką, podlać kwiaty… Ta zwykłość życia jest arcyciekawa.

Czytaj więcej

Zobacz: to się dzieje naprawdę

A może ta marchewka, to zwyczajne życie, też jest sposobem na zbieranie doświadczeń? Meryl Streep powiedziała mi w wywiadzie, że kiedy tylko mogła, sama odbierała dzieci ze szkoły, że sama prasuje mężowi koszule, że lubi łazić po ulicach, rozglądać się, gadać z ludźmi. I wciąż wszystko bacznie obserwuje. Bo aktorstwo to także uważność na świat i drugiego człowieka.

Zgadzam się. Ja też patrzę, słucham. Mówimy tym samym językiem, ale każdy z nas ma inny rytm, stawia inne akcenty, inaczej formułuje zdania, ma swoje powiedzenia. Uwielbiam obserwować ludzi. Widzę ich tiki, gestykulację, czasem zagubienie, czasem pewność siebie. I myślę, że kiedyś to wróci do mnie w jakiejś postaci na scenie czy przed kamerą. Ze zdziwieniem patrzę, jak koleżanki i koledzy w scenariuszach sprawdzają, ile mają kwestii. To jest naprawdę najmniej ważne. Ja lubię to, co się pojawia między słowami. Im więcej „mówimy”, słuchając tylko i patrząc, tym głębsze i bogatsze są nasze postacie.

Jakaś rola się pani marzy?

Pamiętam, jak na studiach mój ówczesny dziekan, Jan Machulski, ocenił: „Ty to zawsze będziesz grała Julie i Ofelie”. Natychmiast pojawiła się we mnie przekora. I bunt. Na trzecim roku, na zajęciach „sceny z Szekspira”, zagrałam Lady Makbet. Po egzaminie Machulski przyszedł za kulisy i powiedział: „Gabrysiu, gratuluję i odwołuję wszystko”. Dziś szukam ról, które mnie zaskoczą, ale nie mam marzenia o tej konkretnej. Choć… może jednak mam. Właśnie chodzi mi po głowie nowy scenariusz, z bardzo ciekawą postacią do zagrania.

Gabriela Muskała

Aktorka, scenarzystka, dramatopisarka i reżyserka. Urodziła się w Kłodzku w 1969 r., jest honorową obywatelką tego miasta. Absolwentka i wykładowczyni łódzkiej Szkoły Filmowej. Grała w teatrach łódzkich i warszawskich. Od 2019 r. związana z Teatrem Narodowym w Warszawie. Laureatka wielu presiżowych nagród i wyróżnień, w tym czterech teatralnych Złotych Masek, filmowego Orła, głównej nagrody na FPFF w Gdyni czy Srebrnego Medalu Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Uznanie i popularność przyniosły jej m.in. role w filmach: „Fuga” w reż. Agnieszki Smoczyńskiej (Muskała jest też autorką scenariusza), „7 uczuć” Marka Koterskiego, „Moje córki krowy” Kingi Dębskiej, „Wymyk” i „Cała zima bez ognia” (nagrodzonej na Festiwalu w Wenecji) Grega Zglińskiego. Oraz w serialach „Londyńczycy”, „Głęboka woda”, „Królestwo kobiet” czy ostatnio „Skazana”. Jest współautorką kilku cenionych i wystawianych w Polsce oraz za granicą sztuk teatralnych, m.in „Podróż do Buenos Aires” czy „Daily Soup”. Do kin wszedł właśnie jej reżyserski debiut filmowy pt. „Błazny”, do którego również napisała scenariusz.

Plus Minus: W „Błaznach” znany reżyser mówi studentom: „Aktorstwo to nie zabawa. To brutalna walka”. Tak jest naprawdę?

W czasach, gdy ja studiowałam, często słyszeliśmy podobne uwagi. Przychodziliśmy do szkół teatralnych z głowami pełnymi marzeń, ale wśród profesorów panowało przekonanie, że nie wolno zamykać nas pod kloszem, głaskać po głowach i chwalić. Że trzeba nas przygotować do walki, jaką będziemy musieli stoczyć poza murami uczelni, po ukończeniu studiów. Bzdura. Dziś już wiadomo, że za tymi hasłami kryło się często przyzwolenie na przemoc, mobbing, który zdarzał się w szkołach, ale też w innych instytucjach teatralnych i filmowych. Wszędzie, gdzie jest układ zależności między profesorem i studentem, reżyserem i aktorem, dyrektorem i jego pracownikiem. Dziś ci, którzy mają władzę, coraz rzadziej pozwalają sobie na przekraczanie czyichś granic. Nie tylko z obawy przed konsekwencjami. Także dlatego, że wolą pracować, tworzyć inaczej. Więcej w nas wszystkich uważności i empatii. Studenci dostali też prawo do tego, by te granice stawiać, by powiedzieć „nie”. Wiedzą, że profesorom należy się szacunek, ale on nie daje im prawa do upokarzania innych.

Pozostało jeszcze 95% artykułu
Plus Minus
„The Outrun”: Wiatr gwiżdże w butelce
Materiał Promocyjny
Suzuki e VITARA jest w pełni elektryczna
Plus Minus
„Star Wars: The Deckbuilding Game – Clone Wars”: Rozbuduj talię Klonów
Plus Minus
„Polska na odwyku”: Winko i wóda
Materiał Promocyjny
Kluczowe funkcje Małej Księgowości, dla których warto ją wybrać
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Michał Gulczyński: Celebracja życia
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego