W zasadzie każda rozmowa na temat niedawnych protestów pod hasłem „Tourists go home” wygląda tak samo. Wszyscy, którzy zwiedzali Barcelonę czy Wenecję albo odpoczywali na Majorce, zgadzają się, że nie da się tam wytrzymać. Ba, uważają, że ograniczenie turystyki w takich miejscach jest absolutnie niezbędne. Tyle że nikt nie uważa, że to dotyczy właśnie jego. Oczywiście, inni łażą jeden za drugim jak barany po najbardziej oklepanych miejscach. Dają się naciągać. Utrudniają życie miejscowym. Jedzą w kiepskich turystycznych knajpach. W przeciwieństwie do moich rozmówców. Oni bywają tam, gdzie stołują się miejscowi, i są z nimi za pan brat. Nie przepłacają. Nie snują się po placach św. Marka czy innych Ramblach. A jeśli już, to tylko wtedy, kiedy nie ma tam prawie nikogo.
Czytaj więcej
Teoretycznie szkoła ma służyć edukacji. Ale nie we współczesnej Polsce. U nas szkoła jest po to, żeby uczniowie dobrze się w niej czuli! A jak nie lubią lektur, to nie zmuszajmy ich do niepotrzebnego wysiłku.
Chyba każdy z nas zna to uczucie osaczenia, kiedy na krakowskim Rynku Głównym, rzymskich Schodach Hiszpańskich albo w paryskim Luwrze próbuje przedrzeć się przez tłum turystów i nie jest w stanie. Po latach jeżdżenia w popularne miejsca doprowadziło mnie to do decyzji, aby z nich na dobre zrezygnować. Teraz podróżuję po krajach czy miastach nieco zapomnianych, gdzie jest znacznie mniej ludzi niż w polskich kurortach, nie wspominając o Barcelonach czy Paryżach. Może dzieje się tak dlatego, że warunki na tych wyjazdach nie są szczególnie luksusowe. Nie mogę jednak powiedzieć, że udało mi się zupełnie uciec od tłumów. Nawet w tym sezonie wakacyjnym zdarzyło mi się odwiedzić Taorminę, jedno z najładniejszych miast Sycylii. To kurort znany od XIX wieku, który dziś jest straszliwie zadeptany (m.in. za sprawą popularnego serialu „Biały Lotos”). Tyle że ja przyjmuję do wiadomości, że uczestniczę w masowej turystyce. I bynajmniej nie twierdzę, że chadzam jakimiś nieprzetartymi ścieżkami. Cóż, w dobie tanich linii lotniczych, social mediów i aplikacji oferujących noclegi nie ma już takich ścieżek. Wszystkie zostały dawno przetarte przez tysiące ludzi.
Wszystko to prowadzi do ciekawych paradoksów, zwłaszcza w obrębie klasy średniej. Jednym z nich jest przekonanie uczestnika masowej turystyki, że akurat on jako jedyny chadza swoimi własnymi ścieżkami.
Prawie 100 lat temu José Ortega y Gasset opisał w swoim „Buncie mas” narodziny społeczeństwa masowego. Czyli takiego, jakie znamy dziś. Ortega y Gasset dowodził, że dzięki liberalnej demokracji zbuntowane masy odrzuciły przywództwo elit i zaczęły obnosić się ze swoją przeciętnością. Zapewne diagnoza hiszpańskiego intelektualisty była prawdziwa na początku XX wieku, ale dziś jest już nieaktualna. A decydującą rolę odegrała w tym procesie kultura masowa. Zwłaszcza amerykańska, która skolonizowała świat i sprawiła, że częściej oglądamy filmy rozgrywające się w Nowym Jorku niż w naszym własnym kraju. Magnaci medialni już dawno doszli do wniosku, że aby jak najwięcej zarobić na masowym odbiorcy, należy przekonać go o jego wyjątkowości. Polecam przyjrzeć się pod tym kątem kinu, internetowi czy telewizji. Pełno tam poświęconych tej kwestii dialogów czy obrazów. Jesteście wyjątkowi, bo masowo wspieracie jakąś inicjatywę. Jesteście wyjątkowi, bo słuchacie popularnego zespołu. Ba, z byle powodu stajecie się bohaterami. Podczas gdy kiedyś to pojęcie było zarezerwowane wyłącznie dla niezwykłych aktów odwagi, dziś herosem można zostać, wykonując swoje obowiązki (np. może nim zostać strażak, który gasi pożar).