Z projektem Steczkowska/Demarczyk wokalistka w asyście dziewięcioosobowej Royal Symphony Orchestra przemierza sale koncertowe w Polsce. W Warszawie miałem wrażenie, że większość widzów wpadła przede wszystkim posłuchać Steczkowskiej, a Demarczyk była tu tylko pretekstem. Koncert pokazał, że obie osobowości to dwa odrębne światy muzyczne, co gorsza, bez szans na jakiekolwiek porozumienie.
Steczkowska nawet nie próbuje wejść do świata Demarczyk. Ona przede wszystkim chce olśnić publiczność swoimi możliwościami wokalnymi. Repertuar Ewy Demarczyk to pełne dramatyzmu opowieści o miłości, skrywanych tęsknotach, zawiedzionych nadziejach. Każda z nich to perełka literacka, rozpisana na ludzkie namiętności. Steczkowska najwyraźniej nic z tego nie zrozumiała, a niektóre opowieści były dość dosadne. Po jednej z piosenek o zawiedzionej miłości otulona czarnym tiulem wokalistka padła martwa na scenę. Do niektórych utworów, np. „Pocałunków”, dopisane były wokalizy, które nie sprzyjały logice opowieści, ale pozwalały wyśpiewać się wykonawczyni.