Odkąd 40 lat temu wziął pióro do ręki, nieprzerwanie trzaskają u niego strzały, gałązki i drzwiczki jeepów, a kolejne pokolenia czytelników to właśnie od niego się uczą, jak wyglądała – przynajmniej na zachodnich frontach – wojna ich ojców, dziadów, praszczurów.
Zabawnie i niesprawiedliwie układają się losy pamięci zbiorowej: zmagania czołgów i piechoty na porośniętych dębami i winnicami pagórkach nad Mozą, które toczyły się w grudniu 1944 r., u Polaków przegrywają nie tylko z Powstaniem Warszawskim i Monte Cassino, ale pewnie i ze Stalingradem, Iwo Jimą czy Tobrukiem. Nie nasza to już była wojna tak naprawdę: stygła Warszawa, w Milanówku powstańcze wdowy piły wódkę, znikąd nadziei. O Ardenach pamiętają uważni czytelnicy Kurta Vonneguta (właśnie tam wziętego do niemieckiej niewoli) oraz (mam nadzieję, że jest ich mniej) modnego nad Wisłą przez dwoma dekadami literata Whartona. Ale dla Amerykanów to największa pod względem ilości użytych sił bitwa w całej historii USA i najkrwawsza danina, jaką spłacili w tamtej wojnie: co najmniej 70 tys. poległych, 40 tys. rannych. To stąd te echa w książkach i filmach: Beevor musiał się zmierzyć z legionem konkurentów.
Generałowie Dwight Eisenhower, Omar Bradley i George S. Patton musieli się zaś zmierzyć z desperackim pomysłem Hitlera, by odsunąć katastrofę militarną na Zachodzie i dotrwać w ten sposób do rozłamu w obozie aliantów. Było o co grać i było jak grać: po opanowaniu Francji zachodnie linie zaopatrzeniowe rozciągnięte były wbrew wszelkim regułom sztuki wojennej (przewiezienie na front litra paliwa dla czołgów wymagało zużycia pięciu litrów benzyny w konwoju!), szwankowały wywiad oraz współpraca Brytyjczyków, Kanadyjczyków i Amerykanów, Niemcy mieli zaś za plecami mityczny Ren – i ojczyznę.
Operacja „Herbstnebel" („Jesienna mgła") rozpoczęła się 16 grudnia 1944 r. i chociaż od pierwszych godzin widać było, że nie bardzo jest czym grać – paliwo dla 5. Armii Pancernej gen. Hasso von Manteuffla, który miał zagonem wziąć Brukselę, dowożono furmankami i drezynami ręcznymi! – to element zaskoczenia działa zawsze: przez pierwsze dwie doby jankesi szli do niewoli tysiącami. A potem – no cóż, potem do roboty zabrał się Patton.
W tych ciągnących się przez pięć tygodni zmaganiach czołgistów i fizylierów (lotnictwo ze względu na mgły było do końca grudnia niemal wyeliminowane z walki) nie brakowało ani forteli w stylu Zagłoby (komandosi SS Otto Skorzennego przebrani za Amerykanów napędzili stracha samemu Eisenhowerowi!), ani typowych dla nadludzi zbrodni (żołnierze von Lüttwitza i Piepera masowo rozstrzeliwali jeńców). Reszta to setki pojedynków staczanych przez wyczerpane oddziały, zajmujące przy użyciu granatów zaczepnych i bazook zamki pamiętające wojnę stuletnią i sławę Księstwa Burgundii.