Na serial „1670” często patrzymy w kategoriach polaryzacji politycznej. W recenzjach można przeczytać, że celem produkcji jest wyśmianie „pisowskiego” i/lub „neoliberalnego” typu Polaka – reprezentowanego przez głównego bohatera, Jana Pawła Adamczewskiego, oraz jego syna, księdza Jakuba – i postawienie za wzór typu „lewicowo-oświeconego”, symbolizowanego przede wszystkim przez Anielę. Sama, mając wewnętrznie zróżnicowane poglądy polityczne, obawiałam się zaszczucia łopatologicznym, polaryzującym przekazem. Jednak po obejrzeniu serialu stwierdzam, że jego treść pozwala dostrzec innego rodzaju przekaz. I niekoniecznie należy traktować serial jako młot na jedną połowę naszych rodaków, a pean na cześć drugiej połowy, lecz raczej powinno się dostrzec w każdej postaci cząstkę siebie.
Każdy może też utożsamić się ze swoistą pomysłowością bohaterów – czy będzie to pomocnik kowala Maciej stosujący ciekawy fortel, aby wygonić współlokatora z pokoju (a raczej stodoły), czy też rozczulająca troska Jana Pawła o swoje zdrowie w postaci naiwnego zakupu kilkudziesięciu opakowań „suplementu strawy z Góry Kalwarii”. Wyśmiana zdaje się być nie tylko stosowana przez Jana Pawła „motywacja” włościan, ale także podobny paternalizm, w jaki popada jego córka Aniela (w innych scenach ze słusznym zapałem orędująca za równością), gdy w ramach swego aktywizmu klimatycznego niczym przedszkolanka chwali chłopów za wrzucenie odpadów do właściwych pojemników albo kiedy nachodzi wiejskie kobiety, by nie paliły w piecu zdechłymi szczurami.
Jednak paradoksalną wzajemną bliskość różnorodnych postaci – a nie ich polaryzację na obóz „narodowo-konserwatywny” i „lewicowo-liberalny” – najlepiej widać w wątkach z turbopatriotą i szlachcicem bez ziemi Bogdanem. Choćby w scenie, gdzie ten bohater noszący husarskie skrzydła i zawsze gotowy bronić Polski przed Tatarami, Szwedami i Niemcami (który ma, jak się zdaje, stanowić metaforę ultraprawicowej, nieugiętej wobec UE sekcji prawicowej strony polaryzacji) z apetytem częstuje się grzybkami halucynogennymi od aktorów z teatru obwoźnego, w domyśle symbolizujących liberalną bohemę artystyczną. Przekroczony zostaje wtedy podział na Polskę „oświeconą” i „sarmacką”: gdy świadomi skutków działania substancji artyści mówią Bogdanowi, żeby wziął tylko jednego grzybka, ten z właściwą sobie dumą odpowiada: „ty nie będziesz szlachcicowi, obrońcy naszych granic, mówił, co mu wolno, a co nie”.
Przedawkowanie specyfiku skutkuje urojeniem Bogdana, że jest sułtanem Imperium Osmańskiego. Na swego królewskiego doradcę Bogdan zatrudnia Izaaka, skromnego i uroczo dzielącego włos na czworo żydowskiego właściciela karczmy. Wątek zgody ponad podziałami, w której jednak każdy zachowuje własną indywidualność, pojawia się też w odniesieniu do akcji ratowania Bogdana, gdy w końcu faktycznie zostaje on porwany przez trzech Tatarów. Łączą wtedy siły „ekofeministyczna” Aniela, jej „sarmacko-patriarchalny” ojciec Jan Paweł oraz jego kolega, apolityczny sybaryta Władysław, który myślał, że chodzi tylko o zaproszenie do konsumpcji tatara…
Jak na reprezentację „romantycznego wymachiwania szabelką” tudzież środowisk typu Suwerenna Polska i kluby „Gazety Polskiej”, Bogdan jest postacią niegroźną. Gdy śledczy badający sprawę pewnego zabójstwa pyta go, czy to tutaj znajduje się wieś Adamczycha, Bogdan, wręcz kokietując swoim patriotyzmem, odpowiada: „Jak pyta Polak, to tak – jak Niemiec, to nie… – jak Litwin, też tak”. Pojmany przez Tatarów Bogdan pozwala sobie na stwierdzenie, że nie tylko „podróże kształcą”, ale i… porwania, i nawet w tym smutnym położeniu stara się znaleźć jakąś radość. Nie miesza się do organizacji „marszu innowierców” (oczywistej alegorii współczesnych marszów LGBT) – interesuje go tylko jego polityczna obsesja, jaką jest obrona Polski przed najazdem obcych wojsk. Zresztą w pewnym momencie to właśnie odnalezienie porwanego Bogdana staje się postawionym przez Jana Pawła warunkiem organizacji w Adamczysze „marszu równości”.