Jeśli globalizacja to synonim współpracy, wojna siłą rzeczy stanowi jej zaprzeczenie. Nic dziwnego, że już w marcu, miesiąc po napaści Rosji na Ukrainę, Larry Fink, prezes największej na świecie firmy inwestycyjnej BlackRock, napisał w liście do akcjonariuszy, że wydarzenie to wyznacza koniec globalizacji. Od tego czasu dowodów na to, że świat wkracza w epokę deglobalizacji – albo też fragmentacji – rzeczywiście przybyło. Podczas styczniowego forum ekonomicznego w Davos Kristalina Georgiewa, dyrektor zarządzająca Międzynarodowego Funduszu Walutowego, alarmowała, że „widać widmo nowej zimnej wojny, która może doprowadzić do rozpadu świata na rywalizujące ze sobą bloki gospodarcze”. Przypomniała przy tym, że to właśnie koniec poprzedniej zimnej wojny, na przełomie lat 80. i 90. XX wieku, wyznaczył początek globalizacji, która zdefiniowała kolejnych kilka dekad. I choć zjawisko to od początku miało sporo krytyków, nie ma wątpliwości, że przyczyniło się do znaczącego wzrostu dobrobytu. Teraz, jak ostrzegała Georgiewa, ta „dywidenda z pokoju i kooperacji” może zostać roztrwoniona. Czy tak się stanie? Wagę tego pytania trudno przecenić w Polsce, która – choć nie zawsze to sobie uświadamiamy – należy do największych beneficjentów globalizacji.