Jednocześnie potrzebują wsparcia – to są właściwie nastolatki, które znalazły się na wojnie. „Jurek” znajduje je w osobie Jana Żabińskiego „Franciszka”, dyrektora warszawskiego zoo, którego ciepło wspomina jako wychowawcę, autorytet.
Mówi o nim, że był dla niego „konfesjonałem”. Mógł z nim pogadać i, na przykład, poskarżyć się, że tak zwane cygara używane do niszczenia niemieckich aut są nieskuteczne i chyba niepotrzebnie konspiratorzy narażają życie, ładując je do baków.
„Jurek”, by znaleźć się w konspiracji, zawyżył swój wiek. Jednocześnie, wyjaśniając, dlaczego odmówił dołączenia do Egzekutywy, a więc oddziału wykonującego wyroki Polskiego Państwa Podziemnego, podkreśla, że był na to za młody. Potrzeba autorytetów, by się w tym wszystkim odnaleźć, na pewno była duża. Uczestnicy i uczestniczki konspiracji bardzo często już po wojnie utrzymywali kontakt ze swoim przełożonymi, którzy się dla nich liczyli.
Filmy, by wrócić do początku naszej rozmowy, mogą kształtować wrażenie, że wypowiedzenie słów „W imieniu Polskiego Państwa Podziemnego” i to, co następuje zaraz potem, trwa chwilę, jest dla zdeterminowanego konspiratora prostym, oczywistym zadaniem. Tym, co szczególnie zatrzymuje mnie w książce, są towarzyszące takim chwilom emocje, wątpliwości.
Z relacji Wojciecha Świątkowskiego „Korczaka”, który opisuje zamach na Wilhelma Koppego, wysokiej rangi funkcjonariusza niemieckiego, można odczytać, że strzelając do Niemca, odgrywającego tak złowrogą rolę w aparacie represji, uczestnicy konspiracji nie mieli żadnych wyrzutów sumienia. Ale kiedy nasi rozmówcy opowiadają o wyrokach na Polakach – konfidentach, zdrajcach – ton ich wypowiedzi jest inny. Wykonujący wyroki musieli zaufać tym, którzy je orzekali; mieli niekiedy dylematy, czasami musieli strzelać do kogoś, kogo znali. Znane są nawet przypadki, kiedy konspirator, jak „Stasinek”, Stanisław Sosabowski, syn generała, prosił o ponowne zbadanie wydanego już wyroku i jego zasadności. To są takie momenty, w których wyczerpuje się przygodowa formuła opowieści o konspiracji. Wartością historii mówionej jest także to, że z pewnymi wydarzeniami musimy sami mierzyć się interpretacyjnie, bo nie wszystko jest przez naszych rozmówców wprost nazwane, wypowiedziane czy ocenione.
W powszechnej wyobraźni wszyscy konspirowali. A to kolejny mit, który zamieszczone w książce relacje obalają.
Sami uczestnicy konspiracji łapali się na takim wyobrażeniu. W relacji „Zosi” wybrzmiało, że podziemie wcale nie mogło być pewne reakcji ulicy – jedną ze zmiennych w szacowaniu ryzyka był okupant, inną to, czy ktoś spośród osób niezaangażowanych w konspirację pod wpływem strachu nie zachowa się w sposób, który pokrzyżuje plany, a nawet stworzy dodatkowe zagrożenie.
„Odznaczenia? – to nie dla mnie. I na swoją przeszłość w konspiracji też patrzę krytycznie” – mówi „Jurek”. Skąd ta gorzka puenta?
Myślę, że Jerzy Chlistunoff miał świadomość, że to, o czym opowiada, i sposób, w jaki to robi, może kształtować atrakcyjne wyobrażenie o okupacyjnej przeszłości. W tych słowach dał jednak jasno do zrozumienia, że to nie była zabawa, a brutalna rzeczywistość. Zresztą kiedy opowiadał mi o powstaniu – książka go nie obejmuje – wspominał o napełniającym go goryczą wydarzeniu, napisał nawet o tym opowiadanie: zapamiętał pewnego kaprala, który na ich kwaterze, gdzie mieli znaleźć chwilę wytchnienia, schodząc ze swojego stanowiska na Brackiej, wykąpał się w wannie napełnionej zdobytą z trudem wodą pitną, po czym się ulotnił, nawet tej wody nie spuszczając. Bywało więc, że w trakcie powstania niektórzy markowali walkę, a łatwo możemy sobie wyobrazić, że po wojnie opowiadali zupełnie inną historię.
Jednocześnie dla „Jurka” konspiracja to był bardzo ważny okres w życiu. W pewnym momencie został ostatnim żyjącym żołnierzem Kolegium C Kedywu Okręgu Warszawa – Kolegium, którego istnienie kwestionują niektórzy historycy, bo brakuje informacji o nim w zachowanych dokumentach. W ostatnich latach życia, o czym pan Jerzy mówił mi pełen goryczy, budził się rano, myśląc, że kiedy odejdzie, pamięć o jego oddziale przeminie. Jego misją było zapobiec temu, bo, jak powtarzał, przecież jako żołnierz wiedział, w jakim oddziale służył. Bardzo ważne było też dla niego przywracanie imion i nazwisk kolegom z konspiracji.
Dlaczego książka kończy się na dniu wybuchu powstania? Ono unosi się nad opowieściami pana rozmówców, musiało więc rzutować na ich ogólną ocenę przeszłości.
Gdybyśmy połączyli konspirację przed 1 sierpnia 1944 roku z opowieścią o powstaniu, ten pierwszy temat zostałby prawdopodobnie zdominowany. Dlatego zależało mi na tym, by te historie rozdzielić. Ponadto, powstanie było jawną walką, a konspiracja miała inną specyfikę. Zarazem to, co wydarzyło się 1 sierpnia, było naturalną konsekwencją obecności w podziemiu.
Moi bohaterowie mierzyli się też z pytaniem o sens powstania. Jednocześnie ci, którzy udzielali sobie krytycznych odpowiedzi, nie mieli wątpliwości, że ono musiało wybuchnąć.
Jerzy Sienkiewicz w trakcie naszych rozmów, nie tylko tych nagrywanych, czasami przybierał maskę cynika, krytycznie oceniał też samą decyzję podjętą przez dowódców, potrafił mówić o tym w sposób dosadny (celnie też obnażał obszary mojej własnej niewiedzy). Jednocześnie przez 63 dni powstania był cały czas na linii. Symboliczne było dla mnie, gdy zadzwoniłem do niego wieczorem 1 sierpnia 2014 r., by zapytać, czy mogę go odwiedzić następnego dnia, i dowiedziałem się, że odszedł nad ranem. Nie mogłem uwierzyć, że to był czysty przypadek. To coś, co nie poddaje się łatwemu opisowi, nie boję się tego powiedzieć – metafizyka.
„Samo by wybuchło” – mówi„Alika” o nastroju w przededniu 1 sierpnia, co moim zdaniem opisuje to pokolenie.
Żegnając się wtedy z mamą, poprosiła, by podlewała jej pomidory, bo niedługo pobiją Niemców i wróci do domu. Do plecaka zabrała sukienkę wizytową, by mieć w czym świętować zwycięstwo…
Dlaczego przygotował pan tę książkę?
Chciałem pokazać znaną historię, ale z trochę mniej znanej perspektywy. Czuję też pewne zobowiązanie, by nagrane i zdeponowane w naszym Archiwum Historii Mówionej opowieści pokazywać szerszej publiczności w innej postaci niż ta źródłowa, która oczywiście sama w sobie jest bardzo cenna, bo żaden tekst nie zastąpi dźwięków i obrazów. W przeszłości znacznie więcej nagrywałem, teraz coraz częściej mogę pracować z nagraniami: podobnie jak w tej książce – nie tylko tymi, które sam zrealizowałem. Nagrywanie jednak stale mi towarzyszy i od lat bardzo wzbogaca moje spojrzenie na świat, zarazem przynosząc bezcenne dla mnie znajomości.
W wysłuchiwanych opowieściach bardzo ważne jest dla mnie to, że często burzą one nasze wcześniejsze wyobrażenia o przeszłości; i uzupełniają obraz przeszłości o cenne, czasami też błahe szczegóły. Mam nadzieję, że czytelnicy będą mieli podobne doświadczenia przy lekturze tej książki, ale także innych, przygotowanych na podstawie historii mówionych z naszego archiwum.
Dominik Czapigo
Redaktor kwartalnika „Karta”, w przeszłości koordynator programu „Historia Mówiona” w Ośrodku KARTA, autor wydanej w 2015 r. książki „Berlingowcy. Żołnierze tragiczni”; właśnie ukazała się opublikowana przez Wydawnictwo Ośrodka KARTA i DSH książka pod jego redakcją „Konspiracja warszawska 1939–1944. Historie mówione”.