Miłość do Polski w pustyni i w stepie

Na trasie azjatyckiej podróży spotkałem profesor, która z Polski do Kirgistanu trafiła z przystankiem na szkołę muzyczną w Moskwie. Byłego handlarza dywanami, który umożliwia uzbeckim dzieciom z polskimi korzeniami naukę nad Wisłą. I Polaka ze smykałką do futbolu, który wymarzył sobie być księdzem w Kazachstanie.

Publikacja: 07.10.2022 10:00

Zasiadamy przed domem do stołu, który ugina się od mięs, warzyw, słodyczy i przetworów domowej robot

Zasiadamy przed domem do stołu, który ugina się od mięs, warzyw, słodyczy i przetworów domowej roboty. Salwy śmiechu, przyjacielskie uściski i poklepywania po plecach. Gospodyni wraz z innymi kobietami nakłada nam solidne porcje jedzenia. Kiedy w Nurze kościół zostanie wybudowany, jej dom straci swój charakter, z którego jest wyraźnie dumna

Foto: Karol Fryta

Centrum Biszkeku stanowi plac Ała-Too, zaprojektowany zgodnie z prawidłami socjalistycznej zabudowy. To olbrzymia przestrzeń, którą przecina kilka pasów ruchu. W najważniejszym miejscu stoi posąg Manasa, bohatera eposu narodowego Kirgizów, a przy tym najdłuższego na świecie, bo liczącego kilkaset tysięcy wersów. Tuż obok strzela w powietrze 45-metrowy maszt z flagą narodową, której strzegą żołnierze. Znalazło się tu też miejsce dla kolejnych monumentów. Jednym z nich jest posąg kobiety – Erkindik (wolność), trzymającej w dłoni tunduk, czyli okrągłą obręcz montowaną na szczycie jurty. Drugim jest kolejny symbol kirgiskiej tożsamości – to rzeźba najsłynniejszego pisarza tego narodu Czingiza Ajtmatowa.

Miłość przywiodła do Kirgizji

W tym szczególnym otoczeniu znajduje się budynek ministerstwa kultury, a w nim siedziba Domu Przyjaźni, gdzie obok przedstawicielstw kilkudziesięciu związków narodowych swoje miejsce ma Polskie Stowarzyszenie Kulturalno-Oświatowe „Odrodzenie”, którym zarządza od początku jego powstania prof. Zenona Ślązak-Biegalijew. – Przyjechałam do Kirgistanu w 1987 roku. Do głowy mi wówczas nie przyszło, że mogą tu żyć Polacy – wspomina. – W Kirgistanie mieszkał przede wszystkim człowiek sowiecki i tożsamość narodowa nie była ważna. Po upadku ZSRR Rosjanie zaczęli stąd wyjeżdżać i okazało się, że w kraju są ludzie, którzy deklarują polskie korzenie.

Prof. Ślązak-Biegalijew zaczęła organizować życie polonijne i poznawać tych, którzy przyznawali się do polskości. Nie było ich tak wielu, bo akurat do Kirgizji nikogo nie zsyłano. Trafiali tutaj przede wszystkim potomkowie tych, którym pozwolono po śmierci Stalina na przesiedlenie ze stepowego Kazachstanu. Do Kirgizji przyciągał ich lepszy klimat. – Znam pojedyncze przypadki rodzin, które przyjechały tutaj przed rewolucją 1917 roku – opowiada profesor. – Polacy osiedlali się w Kirgistanie również w latach 1941–1942, gdy formowała się na tych ziemiach armia generała Władysława Andersa.

Czytaj więcej

Tałant Dujszebajew. Życie warte dwie butelki wódki

Równie ciekawa jest historia samej profesor, W latach 80. XX wieku wzorowa uczennica kończy szkołę muzyczną w Łodzi i mimo przywiązania do domu rusza w wielki świat, za który uważano wówczas Moskwę. W stolicy ZSRR funkcjonują wówczas najlepsze szkoły muzyczne, w jednej z nich będzie uczyć się młoda Polka. Na miejscu okazuje się, że „wielki brat” nie jest taki homogeniczny. W Moskwie mieszkają nie tylko Rosjanie, ale też Turkmeni, Tadżycy, Ormianie, Kirgizi. Wśród nich jest młody Muratbek Biegalijew, kompozytor i przyszły twórca Kirgiskiego Konserwatorium Narodowego.

Profesor przywołuje wspomnienia: – Kiedy poznaliśmy się, nie przypadł mi do gustu, ale gdy usłyszałam jego muzykę, najpierw sonatę, potem kwartet, coś mnie poraziło...

Para zamieszkała w Kirgistanie. Szok kulturowy był ogromny, ale powoli Polka wsiąknęła w życie w Azji. Były pomysły na zamieszkanie na stałe w Europie, ale Muratbek miał życiową misję – chciał w tym zakątku świata chronić muzykę klasyczną. Dzięki przychylności Askara Akajewa, pierwszego prezydenta niepodległego Kirgistanu, udaje się otworzyć konserwatorium.

Z aktywności męża korzysta też pani profesor, bo wszyscy zastanawiają się, kim jest Polka, z którą przyjechał Muratbek. To otwiera kolejne drzwi, zgłaszają się ludzie z polskimi korzeniami i w 1998 roku powstaje PSKO Odrodzenie. Od 2002 roku do Kirgistanu zaczęli przyjeżdżać pierwsi nauczyciele języka, powiększała się biblioteka, powstał zespół taneczny Krakowianka, wokalny „Polonia”, wreszcie stowarzyszenie zaczyna wydawać gazetę Polonus. Z racji zamiłowań zawodowych profesor i jej męża stowarzyszenie organizuje również koncerty. Do repertuaru trafiają utwory polskich kompozytorów. – Zaczynaliśmy od podstaw, uczyliśmy języka, mówiliśmy o tym, czym jest wigilia Bożego Narodzenia, opowiadaliśmy o polskiej historii i kulturze – wylicza profesor. – Podczas ostatniego spisu powszechnego 750 osób deklarowało narodowość polską, ale na stałe jest z nami związanych około 100. Naszym zadaniem jest nie tylko integracja Polaków, ale i promocja polskiej kultury.

Kiedy pytam, czym jest dla niej Polska, wzrusza się. – To moje serce i dusza. Nie mogę bez niej żyć – odpowiada po namyśle. – Zorganizowałam w Kirgistanie wiele imprez i wydarzeń związanych z ojczyzną. Czuję, że muszę to robić, potrzebuję tego. I nie przestanę, nawet gdy w stowarzyszeniu zostanie pięć osób.

Uratowani od zapomnienia

Południe Kirgistanu jest bliższe kultury islamu niż północ kraju. W Dżalalabadzie, trzecim co do wielkości mieście kraju, hidżaby wypierane są przez bardziej restrykcyjne czarne nikaby, choć mijam kobiety, które je ożywiają, nosząc zasłonkę na twarz w jaśniejszym kolorze. Pośród islamu niczym na samotnej wyspie wiarę katolicką krzewią tu jezuici z parafii św. Matki Teresy z Kalkuty.

Do miasta przyciąga mnie szczególne miejsce, powstałe dzięki staraniom zakonników. To jedyny w Kirgistanie cmentarz żołnierzy polskich z 5. Wileńskiej Dywizji Piechoty, wchodzącej w skład Armii Andersa. Polacy stacjonowali w mieście i na okolicznych wzgórzach od stycznia do sierpnia 1942 roku, zanim ruszyli do Europy przez Uzbekistan i Turkmenistan oraz kraje Bliskiego Wschodu. Przebywało tu wówczas kilkanaście tysięcy żołnierzy, oficerów i cywilów, którzy dotarli do Dżalalabadu z łagrów oraz miejsc deportacji rozsianych po całym ZSRR. Wyczerpani niewolą, niedożywieni, w ciepłym i malarycznym klimacie południa Kirgizji masowo chorowali, dopadały ich epidemie żółtaczki i dyzenterii. Wielu z nich spoczęło w środkowoazjatyckiej ziemi. W sąsiednim Kazachstanie znajdują się cztery takie cmentarze, ale w Uzbekistanie już 17.

Czytaj więcej

Upadek ZSRR: Koniec imperium zła

Nekropolia w Dżalalabadzie zajmowała rozległy teren, ale w latach 80. zniknęła z mapy, a na jej miejscu wyrosły domy wybudowane przez Kurdów. – Dzięki archiwalnym zdjęciom udało się zlokalizować miejsce cmentarza i w ostatniej chwili ocalić od zapomnienia jego fragment – mówi ks. Rafał Bulowski z parafii w Dżalalabadzie. – Można by doszukiwać się większej liczby śladów polskich w mieście, bo nasi rodacy mieli rzekomo wybudować kaplicę w jednym z parków, ale nie ma nigdzie potwierdzenia dla tej informacji, a na budowę takiego obiektu było zbyt mało czasu.

Zrekonstruowana w 2010 roku nekropolia to niewielki cmentarzyk. Na okalającym murze powieszono pięć tablic z 96 nazwiskami, wśród których przeważają 30- i 40-latkowie, choć można znaleźć też nastolatków. W ziemi znajduje się osiem nagrobków poświęconych żołnierzom nieznanym.

Od armii carskiej do Armii Andersa

Polacy pojawili się na większą skalę w Azji Środkowej w latach 60. XIX wieku – byli wcielani do armii carskiej, która podbijała Turkiestan. Można to uznać za ponury żart, że zostali zmuszeni do tłumienia dążeń niepodległościowych innych narodów, walcząc w armii, która sama stłumiła ich wolność. Zdarzało się, że żołnierze po odbyciu służby zostawali w Turkiestanie, jeszcze inni docierali tu po zsyłce na Syberii.

Na podbite tereny Rosjanie ściągali Polaków także do pracy w administracji. Nieco później trafili tu przedsiębiorcy zwabieni bawełną, której potrzebowała włókiennicza Łódź. A za handlarzami przyjeżdżali prawnicy, notariusze, sędziowie, prokuratorzy, lekarze, nauczyciele, inżynierowie. Strumień Polaków płynął w tym kierunku aż do 1917 roku. Po wybuchu rewolucji październikowej otworzyła się furtka umożliwiająca powrót do Polski. Jednak wielu do wyjazdu zniechęciły przeszkody administracyjne, a część została, wierząc w sowiecką propagandę obiecującą budowę komunistycznego raju na ziemi. Paradoksalnie wielu Polaków, którzy urodzili się już w Turkiestanie, traktowało powrót do ziemi swoich ojców jako emigrację.

Ci, którzy zostali, mogli wkrótce żałować swej decyzji, bo w czasie wojny polsko-bolszewickiej lokalna prasa rozpisywała się o „krwiożerczych Polakach”, „polskich bandytach” i „panach”, którzy zmuszają jeńców Armii Czerwonej do pracy zamiast koni.

Kolejne fale Polaków przybywają do Azji Środkowej podczas I wojny światowej. To jeńcy, uchodźcy i deportowani. Z kolei czas II wojny światowej to ponowne deportacje ze wschodnich terenów Rzeczypospolitej, głównie do Kazachstanu. Wkrótce ludzie ci będą stanowić trzon Armii Andersa.

Wojsko Polskie opuściło Azję Środkową latem 1942 roku, ale część Polaków tam została. Szukali pracy w kiszłakach, osadach wiejskich, a wykształceni imali się prac, które wykonywali wcześniej w kraju. Niektórzy pracowali na roli (w kołchozach), w punktach zbioru bawełny, przy bydle i wielbłądach. Wielu przymierało głodem. W 1943 roku Michalina Huczyńska, żona porucznika mieszkająca w Kirgizji, pisze do władz: „Niżej podpisana uprasza o udzielenie pomocy w formie zapomogi odzieżowej i produktowej. Mój mąż i dwóch braci znajdują się w Armii Polskiej generała Andersa. Ja nie pracuję z powodu chorób chronicznych, mam chore nerki. Żyję w skrajnej nędzy, zupełnie bez wyjścia. Dziecko moje chude i wątłe, zupełnie nierozwinięte, chodzi do szkoły boso w mrozy i deszcze… Żyjemy w skrajnej nędzy. Mieszkanie i opał nie mam czem płacić. Żyje z łaski ludzi. Straszna panika mnie ogarnia przed tą zimą. Proszę mnie i dziecku udzielić płaszcze buty koca swetry i ciepłej bielizny, produktów i mydła”.

Chciałem być jak franciszkanie

Wschodnia część Uzbekistanu i Kotlina Fergańska to region uprzemysłowiony i obfitujący w bawełnę. Kiedy rozmawiamy o niej z franciszkaninem ks. Siergiejem Fedorowem, ten się ożywia: – Trzeba przestać już kojarzyć Uzbekistan z bawełną i niewolniczą pracą dzieci przy zbiorach. Tak bywało za prezydenta Karimowa, ale teraz plantacje ograniczono na rzecz sadów i ogrodów, a przy zbiorach mają pracować ci, którzy chcą.

Przechadzamy się po rozbudowanej posesji, w której znajduje się parafia. Ale tak naprawdę to kościół z kompleksem edukacyjno-wychowawczym. Wokół biegają dzieciaki, które mają do dyspozycji salę do ćwiczeń, salkę do nauki muzyki, stołówkę. Panuje tu wesoły rozgardiasz, świeccy członkowie administracji przywołują do porządku dzieci, które ustawiają się przed kranem. To czas mycia rąk, czas posiłku. Dla wielu z maluchów to ważna część dnia. Parafia znajduje się w dzielnicy Kirguli, biednej, zamieszkanej przez półświatek, w której często nie ma prądu. Dlatego miejsce i opiekujący się nim franciszkanie kojarzą się z oazą, do której można uciec, gdy w domu jest niespokojnie lub rodzice nie mają co włożyć do garnka.

– Po upadku ZSRR, kiedy w kraju panowały bieda i bezrobocie, nasz kościół organizował pomoc charytatywną. W stołówce karmiono do 40 osób dziennie, rozdawano ubrania, materiały szkolne, lekarstwa. Bez względu na wyznanie. Tak zostało do dziś – mówi ks. Siergiej.

Franciszkanin jest Rosjaninem i był ochrzczony w kościele prawosławnym, ale na tym w młodości skończyła się jego przygoda z wiarą, bo ZSRR lat 80. to nie było miejsce na rozwój duchowy. Po raz pierwszy ks. Siergiej zetknął się z Kościołem katolickim w 2000 roku. – Wyczytałem w gazecie, że w Taszkencie odbędzie się uroczyste poświęcenie i ponowne otwarcie kościoła. Zaciekawiło mnie to, bo rzeczony budynek często mijałem, ale traktowałem go raczej jako muzeum. Nie miałem pojęcia, że w Uzbekistanie są katolicy. Poszedłem na uroczystość i tak zaczął się mój kontakt z polskimi franciszkanami, którym papież powierzył misję odbudowy Kościoła katolickiego w Uzbekistanie.

Siergiej zżył się z zakonnikami, co m.in. doprowadziło go do świadomego nawrócenia. Z czasem zrodziło się w nim pragnienie, by zostać kapłanem i tak jak franciszkanie pomagać innym. Najlepszym do tego miejscem było seminarium w Polsce, gdzie poznał historię, kulturę i język. – Proces formacji trwał osiem lat, święcenia przyjąłem w Taszkencie, ale potem wyjechałem na dwuletnie studia do Rzymu dotyczące islamu, bo w takim otoczeniu przyszło mi pracować – wspomina ksiądz. – Następnie wróciłem do Polski, pracowałem w Centrum św. Maksymiliana w Harmężach, trzy lata studiowałem w Lublinie teologię fundamentalną i w 2016 roku wróciłem do Uzbekistanu. Po 15 latach pobytu w Polsce mogę powiedzieć, że to dla mnie druga ojczyzna. Polska dała mi wykształcenie, wiarę, poznałem jej kulturę, a wpływ na najważniejszą decyzję w moim życiu mieli właśnie Polacy.

Potajemne spowiedzi

Pod koniec XIX wieku w Turkiestanie mieszkało kilkanaście tysięcy katolików, głównie Polaków, którzy zabiegali o to, aby w regionie powstała parafia rzymskokatolicka. Udało się to w 1899 r., kiedy w Azji Środkowej zarejestrowano diecezję, a trzy lata później przysłano ks. Justyna Bonawenturę Pranajtisa. Dzięki niemu powstały kaplice i kościoły na terenie dzisiejszego Turkmenistanu i Uzbekistanu. Jednak jego przyjazd władze ograniczyły zakazami. Liturgia mogła odbywać się tylko po łacinie, a kazania w języku rosyjskim. Do dziś pozostał nieformalny nakaz odprawiania mszy w języku Puszkina, bo przyjęło się, że uzbecki jest zarezerwowany dla islamu.

W 1905 roku Polacy wybudowali kościół w Ferganie, ale bolszewicy po rewolucji przejęli budynek. Pozostali katolicy z regionu spotykali się po domach w ciszy, kryjąc się przed czujnym okiem bolszewickiej władzy. Do Fergany docierał z Tadżykistanu ks. Józef Świdnicki, który potajemnie spowiadał wiernych. Wreszcie w 1987 roku władze zgodziły się na rejestrację wspólnoty katolickiej w Ferganie. Ta wykupiła budynek mieszkalny, a potem kolejne i tak powstała parafia, w której służy dziś Siergiej.

Po upadku ZSRR Kościół katolicki w Uzbekistanie mógł swobodnie się rozwijać, ale po kilkudziesięciu latach ateizacji franciszkanie musieli praktycznie zaczynać od zera. Wiarę katolicką przyjmowali niewierzący, prawosławni, parę osób nawet porzuciło islam. – Nikomu nie narzucamy wiary. Wiele dzieci, które tu przychodzą, nie jest ochrzczonych. To często był warunek stawiany przez rodziców, że dzieci mogą nas odwiedzać, ale mamy ich nie nakłaniać do wiary – tłumaczy o. Siergiej. – Znaczna część naszych podopiecznych to członkowie rodzin muzułmańskich, ale takich, w życiu których islam nie odgrywa znaczącej roli.

W 2021 roku władze Fergany podjęły decyzję, aby przekazać historyczny budynek kościoła pod opiekę franciszkanów. Wkrótce obiekt wybudowany przez Polaków po niemal wieku znów zacznie pełnić swoją funkcję.

Z ziemi uzbeckiej do Polski

W Taszkencie, stolicy Uzbekistanu, żar leje się z nieba. Termometry pokazują 40 stopni w cieniu i dla nienawykłych do takich warunków to zabójcza temperatura. Dlatego z podziwem patrzę na Olega Skuridina, prezesa głównej organizacji polonijnej w Uzbekistanie – Świetlica Polska, który wydaje się rześki i nieprzejęty ukropem. Oleg wygląda na atletę, ale to absolwent prawa i filozofii, kiedyś wykładowca w Kijowskim Instytucie Inżynierów Lotnictwa Cywilnego. Po upadku ZSRR imał się różnych zajęć, bo w nowej rzeczywistości nie nostryfikował prawniczego dyplomu. Handlował dywanami, izraelskimi kosmetykami, aluminium i maszynami. 12 lat temu został prezesem Świetlicy Polskiej i trzeba przyznać, że ma co robić, bo Polonia w kraju jest liczna. W samym Taszkencie są aż cztery organizacje, największe z nich już zdążyły się poróżnić.

Tu wciąż dużo się dzieje. Naszą rozmowę przerywa telefon. Uzbecka firma poszukuje pracownika z językiem polskim. O to będzie trudno, bo ci, którzy znają go w zadowalającym stopniu, na ogół wyjeżdżają do Polski na studia i nie wracają. Przykładów daleko nie trzeba szukać. Przez pierwszą część spotkania jest z nami mężczyzna, którego 13-letnia córka chce wyjechać nad Wisłę. – Zna polski, angielski, niemiecki, rosyjski. Jest zdeterminowana – zapewnia. – Oczywiście, mamy korzenie polskie, jedno z naszych dzieci już uczy się w Polsce. Nie martwimy się, że córka jest młoda. Była w Warszawie, zwiedziła kraj i zna język. Poradzi sobie.

Stowarzyszenie współpracuje z dwoma liceami w Polsce: warszawskim Kolegium św. Stanisława Kostki i placówką w Lublinie. Przez ostatnie kilkanaście lat wyjechała w ten sposób grubo ponad 100 dzieci. – Ten schemat działa – zapewnia Oleg. – Sam wysłałem w ten sposób córkę, która skończyła w Polsce szkołę średnią, a później Uniwersytet Wrocławski, i już tam została.

W Polsce od pięciu lat mieszka też 23-letnia Farangis, która przez trzy lata przychodziła na zajęcia z języka polskiego do Świetlicy Polskiej i brała udział w życiu kulturalnym stowarzyszenia. Tańczyła w zespole, poznawała kulturę kraju przodków – jej prababcia od strony matki była Polką. I choć nie ma dokumentów potwierdzających ten fakt, to przetrwały relacje rodzinne. Polskie korzenie, aktywne uczestnictwo w zajęciach, wreszcie ukończenie rocznego kursu językowego nad Wisłą umożliwiły Farangis zdobycie Karty Polaka i wyjazd na stałe do Warszawy na studia. – Polska ma dla mnie bardzo duże znaczenie głównie ze względu na mojego partnera Polaka, jego rodzinę i przyjaciół, których tu mam – mówi dziewczyna. – Właśnie przyjechałam z Uzbekistanu po czteromiesięcznej przerwie i czuję tęsknotę do Polski, choć chciałabym pomieszkać także w innych miejscach na świecie, bo jestem ciekawa, jak żyje się ludziom gdzieś indziej. W Polsce chcę mieć swoją bezpieczną przystań, ale w tym momencie nie czuję jeszcze, że chcę osiąść w jednym miejscu i wić w nim swoje gniazdo.

Miał być piłkarzem, został księdzem

W Kazachstanie o Polaków nietrudno, bo bolszewicy szczególnie upodobali sobie ten region jako miejsce deportacji. W kraju działa wiele organizacji polonijnych, jest polska ambasada i konsulat. Z Warszawy można dolecieć LOT-em do stolicy kraju Astany (to jedyne bezpośrednie połączenie z Polski do krajów Azji Środkowej). Dlatego bez problemu Polonia organizuje mi spotkanie w Nurze, niewielkiej wsi położonej kilkadziesiąt kilometrów na północ od Ałmatów.

Przyjeżdżam bezpośrednio na mszę, która odbędzie się w domu jednej z mieszkanek wsi. Jest przy tym małe zamieszanie, bo wizytę w tym dniu składa francuska telewizja katolicka. Przyjechały również dwie siostry z Mozambiku i Kolumbii ze Zgromadzenia Misjonarzy Matki Bożej Pocieszenia.

W głównej izbie panuje ścisk. Dorośli, młodzież, dzieci. Pod oknem stoi zaimprowizowany ołtarzyk. Ks. Szymon Grzywiński rozpoczyna nabożeństwo. Wszyscy są skupieni, żarliwie odmawiają modlitwy. Kiedy zebrani intonują po polsku pieśń „Cóż Ci Jezu damy”, robi się przejmująco. – Msza w Nurze wygląda jak kilkadziesiąt lat temu, gdy w latach 60. przebywał tu ks. Władysław Bukowiński. Wśród obecnych są ludzie, których wówczas ochrzcił – mówi jego dzisiejszy następca. – W seminarium przeczytałem wspomnienia „duszpasterza Kazachstanu” i powiedziałem sobie, że jeśli zostanę księdzem, to chciałbym pełnić posługę właśnie w Kazachstanie. Nie sądziłem, że to życzenie kiedyś się spełni.

Ks. Grzywiński pochodzi z Lipna pod Włocławkiem. Droga do stanu duchownego wiodła go przez piłkarskie boisko, bo od zawsze marzył, żeby zostać piłkarzem. Smykałka do futbolu została mu do dziś, po mszy rozmawiamy, wymieniając podania sflaczałą piłką. – Wszędzie, gdzie pełnię posługę, staram się, żeby społeczność wybudowała też boisko – deklaruje duchowny.

Posługę w Kazachstanie pełni od sześciu lat. Najpierw był wikarym w Kapszagaju, potem dostał pod opiekę siedem wsi i niewielkich miasteczek w diecezji Ałmaty. Większość mieszkańców na tym terenie to muzułmańscy Kazachowie, choć Nura wyróżnia się na tym tle, bo mieszka w niej wielu potomków Polaków. Po mszy rozmawiam z kilkoma kobietami. Ich ojcowie i dziadowie trafili do Nury w 1936 roku podczas stalinowski represji. – Część z naszych rodzin pochodziła z dzisiejszej Białorusi i Ukrainy. Wszyscy musieli wyjechać z niewielkim dobytkiem. Każdy brał, co mógł. Na miejscu ktoś dostał cielaka, inny barana, jeszcze inny worek mąki – relacjonuje pani Antonina. Reszta kobiet przytakuje z powagą.

Tu się urodziłam i tu umrę

Uciekając przed represjami komunistycznej władzy, ks. Bukowiński odprawiał msze w domach: „Całe moje duszpasterstwo dokonuje się w cudzych domach, lecz w żadnym wypadku nie w jednym domu, chyba dopiero po pół roku, a nigdy zaraz następnym razem […]. Nie każdy dom nadaje się do pracy duszpasterskiej. Najlepiej nadaje się domek jednorodzinny, położony na uboczu. Nie jest pożądane sąsiedztwo kina, szkoły lub klubu, a jeszcze mniej milicji. Trzeba zwracać uwagę na to, żeby byli spokojni sąsiedzi” – pisze w swoich wspomnieniach.

Po kilkudziesięciu latach takie realia posługi odejdą w niepamięć. Kilka lat temu diecezja kupiła dom, w którym zamierzała urządzić kościół. Koszty remontu okazały się jednak zbyt duże, więc biskup wyraził zgodę na rozbiórkę i wkrótce powstanie świątynia z prawdziwego zdarzenia. Budowa przeciąga się, bo przez inflację ceny materiałów poszybowały w górę. Ale w Nurze wszyscy są pewni, że już niedługo będą modlić się w nowym miejscu. – Kościół budujemy dla Polaków, Kazachów, Rosjan, słowem: dla wszystkich, również prawosławnych – zapewnia ks. Grzywiński. – Wiemy, że będzie również przydatny społeczności muzułmańskiej, bo gdy odbywają się wesela czy pogrzeby, to muzułmanie przychodzą tłumnie. Chcą dowiedzieć się, co chrześcijanie mają do powiedzenia o miłości, życiu wiecznym i przemijaniu.

Po mszy zasiadamy przed domem do stołu, który ugina się od mięs, warzyw, słodyczy i przetworów domowej roboty. Salwy śmiechu, przyjacielskie uściski i poklepywania po plecach. Gospodyni wraz z innymi kobietami nakłada księdzu i mnie solidne porcje jedzenia. Kiedy kościół zostanie wybudowany, jej dom straci swój charakter, z którego jest wyraźnie dumna. – Wychowałam się w tym domu z ośmiorgiem rodzeństwa, w nim obchodziliśmy z rodzicami katolickie święta, zachowywaliśmy post czy spotykaliśmy się na odmawianiu różańca – wspomina. – Tutaj rodzice mówili po polsku i dzięki niemu czuję się Polką. Ten dom to miejsce mojego urodzenia i pewnie też w nim umrę.

Centrum Biszkeku stanowi plac Ała-Too, zaprojektowany zgodnie z prawidłami socjalistycznej zabudowy. To olbrzymia przestrzeń, którą przecina kilka pasów ruchu. W najważniejszym miejscu stoi posąg Manasa, bohatera eposu narodowego Kirgizów, a przy tym najdłuższego na świecie, bo liczącego kilkaset tysięcy wersów. Tuż obok strzela w powietrze 45-metrowy maszt z flagą narodową, której strzegą żołnierze. Znalazło się tu też miejsce dla kolejnych monumentów. Jednym z nich jest posąg kobiety – Erkindik (wolność), trzymającej w dłoni tunduk, czyli okrągłą obręcz montowaną na szczycie jurty. Drugim jest kolejny symbol kirgiskiej tożsamości – to rzeźba najsłynniejszego pisarza tego narodu Czingiza Ajtmatowa.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą