Fobie i obsesje Marii Peszek

Lęki, nadzieje, autorytety i odrazy Marii Peszek w fascynujący sposób pokrywają się z „światooglądem" „Gazety Wyborczej", „Newsweeka" i „Wysokich Obcasów". Kto tu kogo wyśpiewał?

Aktualizacja: 14.05.2016 11:23 Publikacja: 12.05.2016 14:00

Fobie i obsesje Marii Peszek

Foto: Fotorzepa

Powiedzieć o piosenkarzu, że „śpiewa własnym głosem", to niezamierzenie niezgrabny związek frazeologiczny, ale w przypadku Marii Peszek to określenie w czasach jej pierwszej płyty i spektaklu („Miasto mania", 2005) nasuwało się samo. Przekorna wobec stereotypu tlenionej seksbomby z mikrofonem, czupurna, energetyczna, obdarzona niesamowitym słuchem językowym była zjawiskiem.

Jedna z jej ówczesnych wyliczanek („korelacja, cumulus, pilśniowy, Jokohama, Alabama, hamulec, pilates, kanalia, obibok, azaliż, bzik") wydaje się nawiązaniem (a może hołdem?) dla świetnego wiersza Piotra Bratkowskiego „Najpiękniejsze słowa języka polskiego" – i świadczy o wsłuchiwaniu się w tę polszczyznę: uważnym, zachłannym, tuwimowskim. Język kontroluje do dziś doskonale, nawet w drobiazgach: kiedy chce wzruszyć słuchacza, o swoim partnerze mówi per „mój ukochany", kiedy zagrać na nosie mieszczaństwu – „konkubent".

A te pozornie częstochowskie rymy, które rozłamują słowo jak skorupkę orzecha, żeby wydobyć jego urodę! Te kalambury! Ta oczywista dla uważnego słuchacza erudycja i wiedza, czasem zbyt natrętnie podkreślana („Znasz teorię czasów bocznych Bruno Schulza?", „Wracam do »Jądra ciemności« i »Władcy much«"), ale bezsporna – wiele z tym było radości.

Im więcej jednak było utworów, koncertów i wywiadów – a porozmawiać chcieli z nią wszyscy – tym więcej było też opowieści o sobie – jako artystce, jako kobiecie, jako kimś niezmiernie skomplikowanym. Pytanie: „ile Peszek w Peszek", nie miałoby sensu: 100 procent co najmniej, może 120? Jak ująłby to w swoim fachowym języku przychylny krytyk, „ważny okazał się motyw autokreacji i autoprezentacji". Z latami coraz ważniejszy.

Za mocno czuję

Oczywiście wywiadów udzielają wszyscy albo prawie wszyscy. Prawie wszyscy, w ślad za Dodą, mieli okres nadużywania określenia „totalny" („byłam na fali totalnej popularności płyty"), „zaje...isty" i rozmaitych wariantów słowa „wp...olić" (naliczyłem – w wywiadach – siedem). To nic, to mija. Ale kolejne utwory, wywiady i teksty były więc, jeszcze przed „Jezus Maria Peszek" (2011), uznanym przez wielu krytyków za szczyt odwagi w mówieniu o sobie – mocno, ujmijmy to w ten sposób, autotematyczne.

I mniejsza o jednozdaniowe deklaracje, niezamierzenie w swojej podniosłości humorystyczne („»maria Awaria« jest manifestem niepodległości mojego sumienia") – idzie raczej o tę gotowość do opowiedzenia o swoim życiu, poglądach i łóżku każdemu, kto chce i nie chce.

„Jestem inna" – mówi o sobie artystka Ale dlaczego inna? Niższa niż przeciętna? Krótko ostrzyżona? Odważna? Owszem, wszystkim swym cechom – wyglądowi, osobowości, dynamice – poświęca Maria Peszek wiele uwagi, ale rozstrzygające jest podkreślanie własnej nadwrażliwości. „Za dużo myślę/ Za bardzo chcę/ Za mocno czuję/ Za gęsto śnię".

A jaka jeszcze jest Maria Peszek? Spróbujmy zrekonstruować, co sądzi o sobie artystka. Jest odrębna, odważna w swojej odrębności („Bycie obok głównego nurtu to coś, czego nie lubimy w Polsce. Ja jestem tego najlepszym przykładem") i dumna z niej („tę swoją inność nosisz/ jak Jedi świetlny miecz"). Tak ogromnie osamotniona w tym doświadczeniu („Słowa jak pociski/ sama przeciw wszystkim"). Taka szlachetna („I jak pieprzona święta/ ty wolisz być, niż mieć"). I taka przy tym, psiakość, dziwna („Łazisz tam, gdzie wstęp wzbroniony/ i dziwną słabość masz/ do niebezpiecznych myśli/ I niestrzeżonych plaż").

„Bo wiesz, ja jestem inna niż wszystkie, skomplikowana. Ty tego nie zrozumiesz". Jak grzeje serce pamięć, że podobne frazy można było usłyszeć wiele wiosen temu od kokietujących kolegów licealistek! Niezapomniane dziewczyny, eksperymentujące z makijażem, glanami i czytaniem „trudnych" poetów, a przynajmniej trzymaniem ich tomiku tak, żeby było widać okładkę. To dobrze wiedzieć, że Maria Peszek może i chce stać się głosem takich nastolatek. Jej ambicje sięgają jednak dalej: zakwitające dziewczęta przed laty nie czytały klasyczek trzeciej fali feminizmu.

Tymczasem Maria Peszek, oprócz tego, że skromna i wykształcona („Kiedyś pisałam również do »Elle«, ale prezes ze mnie zrezygnował. Powiedział, że to jest trop intelligent. Pewnie miał rację"), jest również bywała w myśli feministycznej, nieostentacyjnie, ale niewątpliwie. „Kiedy kobieta krzyczy albo wyraża bunt czy gniew, to zawsze jest źle widziane. Kobiecy krzyk to histeria. Histeryczka to po prostu wariatka. Dlaczego mamy się wyrzekać prawa, żeby sobie powrzeszczeć? Wrzask może być fantastyczny. Dlatego sporo na tej płycie wrzeszczę" – deklarowała.

Pochwała krzyku? Rewaloryzacja wulgaryzmów? Ale czy nie o tym piszą filozofki pokroju Ingi Muscio, czy nie o tym pisała Elisabeth Wurtzel w książce „Bitch: In Praise of Difficult Women" („Suka. Pochwała skomplikowanych kobiet"), podkreślając wagę „odzyskiwania" słów dotąd uważanych za poniżające, wagi swobodnej ekspresji i odrzucenia konwencji stworzonych przez patriarchalną kulturę? Czy podobne założenie nie stoi u podstaw ironicznych „Marszów szmat"? „»Suka« jest cudowna.. I bardzo bym chciała być też kur...iszonem" – rozmarza się nasza artystka w jednej z rozmów.

Falliczne fascynacje

Mniejsza o krzyki, mniejsza, psiakrew, o wulgaryzmy. To przecież tylko ułamek całościowej strategii prezentacyjnej: Maria Peszek cieszy się sławą tej, która jako pierwsza w polskiej muzyce popularnej na taką skalę – walcząc, rzecz jasna, z zakłamaniem i obłudą – opowiedziała o seksualności, zmysłowości, pożądaniu. A oprócz tego – dokonała niezwykłego coming outu: opowiedziała w wywiadach i w piosenkach o swoim doświadczeniu załamania nerwowego i depresji.

Zacznijmy od seksu, to zawsze milej, zwłaszcza że motyw ten pojawił się jako pierwszy. „Nie wiem, szukam/ w różne drzwi pukam/ Puk puk, fuck fuck/ fuck you, how do you do?" – naszeptywała, by w chwilę potem wyznawać „Pod lód/ ciągnie mnie twój arktyczny wzwód", „Miły mój, ty zawsze przy mnie stój", „A ja dla własnej wygody/ zapuszczam swe ogrody/ i kolekcjonuję wzwody/ ja, metr pięćdziesiąt dwa".

Co jeszcze było wśród tych najbardziej osłuchanych fraz, poza zbyt już wydumanym dla rymu Mietkiem, który ma „przecudnej urody napletek"? A: „Lubię twoje to/ I lubię też tamto/ Kiedy tamto wstaje/ Ja się staję/ Nimfomańką./ Otwieram usta/ Otwieram okno/ Na Ciebie czekam/ Mi mokro".

Zgrabne to jest językowo (sama fraza „Mi mokro" mogłaby uczynić z artystki, gdyby nie brzydziła się komercją, twarz kampanii lubrykantów), pocieszne i tak cudownie lekkie w porównaniu z topornym porno, które usłyszeć można na pierwszym z brzegu krążku disco polo. Ale Maria Peszek, która disco polo nie słucha, przekonana jest o swojej rewolucyjnej robocie. „Seksualność – deklaruje z ogromną powagą w jednym z wywiadów – to jest taka rzecz, która dotyczy każdej żywej istoty, a jest nieobecna w publicznej mowie".

Niezłe. W świecie, w którym popkultura przesycona jest pozbawioną radości zmysłowością, w którym dziesięciolatki oglądają na swoich smartfonach hardcore porno (co powoduje spustoszenie w ich dojrzewaniu do seksualności), w którym rozsądne feministki jednym głosem z rozsądnymi konserwatystami mówią o uprzedmiotowieniu kobiet błyskających biustem „na wabia" w byle reklamie dachówek czy kserokopiarek – Maria Peszek ubolewa nad brakiem miejsca dla seksualności.

Bo też może nie o zmysłowość jako taką jej chodzi, a przynajmniej nie przede wszystkim? Idzie o zmysłowość w Tym Kraju, gdzie „Mówienie o przyjemnościach sprawia nam kłopot. Po części dlatego, że w naszą kulturę tak silnie wpisana jest religia".

Chyba w tym rzecz: trudno oprzeć się wrażeniu, że z marzeń o penetracjach wszelkiego rodzaju najsilniejsza wydaje się jednak u Peszek potrzeba wsadzenia komuś palca w oko. Kiedy na dowód swych rozczulających fallicznych fascynacji błaga „miły mój, ty zawsze przy mnie stój" – to oczywiście ten zajmujący, choć budzący może nieco obaw przed ciężkim przypadkiem priapizmu obraz budzi podziw i zazdrość niemałej liczby słuchaczy płci obojga.

Ale to, że piosenkarka w celu osiągnięcia tego efektu parodiuje tekst staroświeckiej, od lat funkcjonującej w polszczyźnie modlitwy dziecięcej, nieodparcie kojarzącej się dotąd z – tak, trzeba sięgnąć po to staroświeckie słowo – niewinnością, dowodzi głębokiej potrzeby nadeptywania na odcisk.

Do ulubionych oponentów Marii, w tym do Religii w Tym Kraju, wrócimy jednak za chwilę, bo trzeba wspomnieć o drugim najważniejszym w ubiegłej dekadzie elemencie jej image'u i jej rozwoju duchowego: doświadczeniu załamania nerwowego i depresji.

Kiedy mówiła o tym w wywiadach – cóż, z pewnością przydałaby się autoryzacja, jak w przypadku zapamiętanego jej przez nieżyczliwych wyznania „Morze przychodziło i odchodziło, a mi z ust ciekła ślina".

Ale kiedy o tym śpiewała – na wielu robiło to wrażenie. „Dzieje się ze mną coś niedobrego/ śni mi się mięso/ śni mi się krew/ chciałabym wyjąć serce spod żeber/ i połknąć z nim cały mój lęk". „Tnę się w kawałki, tnę się, kaleczę/ Do zobaczenia na tamtym świecie". „W smutek opakowana/ stoję w ciszy po kolana/ ej, czy ktoś słyszy mnie/ ej, tu jestem/ na dnie".

Tak, to jest zapis ważnego doświadczenia granicznego; o wkradającym się w jej życie chaosie mówiła zresztą Maria Peszek w wywiadach po sukcesie „marii Awarii", niejako zapowiadając przyszłe kłopoty. Takie zdania, jak „Ja bym chciała być prostsza i żeby mnie to wszystko tak nie kosztowało. Żeby życie mnie tak nie bolało" czy „Ja mam kłopot w głowie, a nie, kur..., to, jak wyglądam", wydają się swego rodzaju wołaniem o pomoc, które dobrze znają psycholodzy. Wołaniem niekonsekwentnym („Jestem śmiertelnie zmęczona tym chaosem, tą matnią, ale to jestem ja. I jeśli sobie to uporządkuję, to zniknę") – ale rozpaczliwym.

Jest to oczywiście gra z formułą „poete maudit", skutecznie funkcjonującą w europejskiej kulturze od 200 lat. Wiadomo, outsider musi przekraczać normy obyczajowe („całuję się z innymi facetami", „jestem kolekcjonerką męskich wzwodów", „Potrafię się upić tak, że zrywa mi się film", „w myślach puszczam się na prawo i lewo"), szukać doświadczeń granicznych („Gdy byłam jeszcze aktorką, lubiłam wybierać totalnie trudne role. Zazwyczaj było to związane z graniem na golasa, graniem wariatów, zgwałconych dzieci, miłości kazirodczych, zabijania rodziców młotkiem. To mnie zawsze kręciło. Wszystkie te mroki"), kusić złego („sztuka to dla mnie (...) sposób na wszystkie demony"). Jak nieprawdopodobnie spospolitowała się jednak ta formuła od czasów Verlaine'a i Lautréamonta, a bodaj i Charlesa – Bukowskiego!

Granice intymności

Obnażanie własnych przeżyć stało się dominantą współczesnej popkultury – i pisząc to, nie odnoszę się z brakiem szacunku dla czyichkolwiek, więc i Marii Peszek, niełatwych doświadczeń, lecz dworuję sobie z gotowości, by uczynić z tego materię publicznych wzruszeń. To zacieranie granic między czymś, co do niedawna było najbardziej „własne", a publicznym, jest powszechne: znani publicyści piszą o wzruszeniach towarzyszących rodzicielstwu, pierwsze amantki ochoczo przywołują trudy porodu, i nie ma wydania tygodnika ilustrowanego, w którym jakiś celebrysio nie opowiedziałby („po raz pierwszy u nas tak szczerze") o swoim pierwszym joincie i ostatnim (jak dotąd) rozwodzie.

Oczywiście, Lautréamonta dzieli od pani Agaty Młynarskiej wiele eonów: ale też te potężne rzeki wyznań, zanim sięgnęły obecnego poziomu, żłobiły kulturę Zachodu przez cały wiek XX. Przypomnijmy sobie olśnienia warszawskich bywalskich lat 90.: kto królował wtedy na deskach scen, jak nie „nowi brutaliści" ze stajni Krzysztofa Warlikowskiego?

Sarah Kane i Mark Ravenhill mogli być dla Marii Peszek inspiracją równie silną co niezrównana Tracey Emin, autorka głośnej instalacji „Wszyscy, z którymi spałam w latach 1963–95": rozstawionego w 1997 w murach Royal Academy of London namiotu, na którego ścianach wyszyła nazwiska kilkudziesięciu partnerów (oraz imiona przytulajki, babci i rodzeństwa, z którymi sypiała jako dziecko – i dwojga dzieci, których pozbyła się w trakcie aborcji).

O ile to odważniejsze niż wyśpiewywana z przymrużeniem oka wyliczanka o Mietku z napletkiem, którego podmieniają Zenek („pomiął okrutnie mi nową sukienkę"), Sylwek („którego brwi/ otwierają mi kosmosu drzwi") i Władek („z torsem niczym czekoladka"). Jak wiele jest jeszcze do zrobienia nad przaśną Wisłą!

Wzorców nie zabraknie, czy będzie to Tracey z inną głośną instalacją „My Bed" (niepościelone łóżko, w którym nie zabrakło zużytych prezerwatyw, pustych flaszek i plam po krwi menstruacyjnej, wystawione w Tate Gallery jako obraz „kryzysu w związku"), czy większość artystek umieszczanych w panteonach sławy XX wieku: czy będzie to sędziwa Louise Bourgeois, czy fertyczna Nan Golding – wspólnie kładły fundamenty pod to, co fachowo określane jest jako „confessional art" i co przetworzone przez pisarki, poetki i piosenkarki przyswoiły w końcu pocieszne wykwintnisie („– Kogo Katarzyna Montgomery widzi rano w lustrze? – pyta dziennikarkę Paulina Młynarska. – Musiałam zmierzyć się z tym, że z takiej dziewczyny, która chodziła sobie na szpilkach, biegała do pracy, zalotnym spojrzeniem wszędzie spoglądała, stałam się takim ledwo chodzącym, opasłym »czymś« – zwierza się Montgomery". To tylko jeden odcinek z cyklu wywiadów „Lustro", mocno promowanych przez portal Onet).

Maria czytała więc w „Wysokich Obcasach" o Marinie Abramović i Cindy Sherman, o Amy Winehouse (której poświęciła zresztą przejmującą piosenkę-epitafium) i Sylwii Plath, a potem (to się nazywa „reprodukcja wzorów kulturowych") opowiadała sama. O tym, jak układa jej się z konkubentem, jakich lubi facetów, jak ciężkie okazało się doświadczenie depresji, jak i za co lubi swoje ciało („Generalnie za to, że jest sprawne i totalnie skuteczne we wszystkim. Lubię też to, że jestem taka bardziej chłopięca. A jeśli chodzi o moje cycki, to lubię swoje cycki") i jaką jest odważną ateistką („wtedy poczułam, że Bóg nie jest mi potrzebny do szczęścia. Że mi wręcz przeszkadza"). Nie ukrywając zresztą – to uczciwe – tego elementu swojej natury („odkryłam w sobie taką nutę ekshibicjonizmu, którą strasznie lubiłam i do tej pory lubię").

Żałoba prowadzi do bankructwa

I tak zwierzałaby się z piegów tu i ówdzie, wielbiona za odwagę, skrycie żałując, że nie żyje w Krakowie roku 1880, gdzie dopieroż można by zadać szyku papierosem w ustach! Ale nagle, pewnego dnia – jeśliby snuć tę opowieść w konwencji baśni – Maria Peszek skończyła kartkować „Wysokie Obcasy" i sięgnęła po główny grzbiet „Gazety". I wtedy się zaczęło.

Rzadko zdarza się tak daleko posunięty paralelizm fobii, wzorców, urazów i autorytetów – krótko mówiąc, przekonań – w przypadku artystki i tytułu prasowego. Bo w przypadku Marii Peszek nie mamy do czynienia z garścią komunałów, częstych w artystycznym świecie, który, jak wiadomo, nie lubi zakłamania i obłudy, chwali wolną miłość, lubi szpilę antyklerykalną (choć chętnie nagra wiązankę kolęd, bo to się świetnie sprzedaje) i czasem wstąpi na odczepnego do komitetu poparcia jakiegoś kandydata na prezydenta.

O nie, u Peszek nic nie będzie na odczepnego. Jej opinie o stanie rzeczy w Polsce zdumiewająco pokrywają się z tym, co przeczytać można było w kolejnych kampaniach publicystycznych „Gazety" czy „Newsweeka", a co z czasem stało się elementem, nazwijmy to, obiegowego światopoglądu warszawskiej liberalnej lewicy.

Polski patriotyzm jest niedobry, bo cierpiętniczy i przesycony kultem męczeństwa. To najmniej może oryginalne, bo w tym środowisku ma status komunału, ale Maria Peszek wyraziła to najcelniej, nie tyle w dość banalnych deklaracjach („W Polsce cały czas panuje kult cierpienia i umierania dla sprawy"), co w mocnej, niezapomnianej frazie poetyckiej: „Po kanałach z karabinem/ nie biegałabym/ nie oddałabym ci, Polsko/ ani jednej kropli krwi/ Sorry, Polsko".

Ale czemu ta Polska taka zła? Trudno powiedzieć, artystka nie zawraca sobie głowy jakimiś tam zaborami czy inną przeszłością („Pieprzę cię, miasto/ twoje krwawe dzieje"), ale jeden winowajca jest bezsporny: „Jak my mamy być tym społeczeństwem obywatelskim, zaangażowanym, jak ci mówią, co masz robić? To wynika z tego, że przez tyle lat Kościół katolicki pełnił bardzo ważną funkcję w Polsce – zdejmował z człowieka obowiązek podejmowania decyzji. Miałeś powiedziane, co jest dobre, co jest złe, tak rób, a tak nie".

Teraz musimy się z tym borykać – i Marii Peszek bywa z tym naprawdę ciężko: „Boli mnie głowa, totalny niż/ Męczy mnie Polska, wisi mi krzyż". Kościół miesza, gdzie się da („Polska była przez tyle lat pod tak silnym wpływem Kościoła i wiary katolickiej, że uwierzyliśmy, iż tradycyjne związki są jedynymi słusznymi"), a jednak artystka nadal prezentuje dobrą wolę, ba, z odwagą etnografa przekonuje bardziej zdeterminowanych czytelników, że „Kościół nie jest jednolity, wyłącznie konserwatywny i nietolerancyjny". Zobaczcie, jak miło: niewyłącznie nietolerancyjny.

Na razie jednak jest źle: Polska to, oczywiście, kraina nienawiści. „Grzechem jest krzywdzenie drugiego człowieka (...) My, Polacy, robimy to nagminnie" (znamienna jest fraza „My, Polacy", szerzej znana za sprawą kampanii Biedronki. Jak widać, Maria Peszek inspiruje też PR-owców Jeronimo Martins – a może odwrotnie?). „W Polsce semickie pochodzenie, nieheteroseksualna orientacja i komunistyczna przeszłość są kanwą obraźliwych zachowań" (okropność, wypominać komuś komunistyczną przeszłość!). „W Polsce każdą odmienność silnie się piętnuje i wyszydza".

To są jednak ciągle ogólniki, przejdźmy do drobiazgów. Polska jest zła, bo nie załatwiła dotąd ustawy o związkach partnerskich („W myśl prawa, które obowiązuje w tym kraju, Edek [konkubent] nie będzie miał [w przypadku śmierci artystki] nic". Bo ludziom w niej jest smutno („Nie wiem, czy to Polska nam robi, ale czy pan wie, że codziennie 17 osób w Polsce popełnia samobójstwo?").

A dlaczego jest smutno? Bo obchodzi się żałoby narodowe („Żałoby narodowe. To jest temat, na który mam radykalne zdanie i który mnie wpierdala. (...) Osoba bardzo mi bliska, Maria Seweryn, przez żałobę musiała się zadłużyć, bo jej teatry stanęły na granicy bankructwa. Mnie też to dotknęło, gdy ogłoszono żałobę po śmierci Jana Pawła II i odwołano mi pięć koncertów").

Fatalny też jest – pisały o tym wiele „Wysokie Obcasy" – społeczny przymus macierzyństwa: Maria Peszek, która od wielu lat deklarowała do niego dyskretnie swój dystans („Kocham Cię najbardziej na świecie/ ale nie chcę mieć dzieci"), ostatnio naprawdę już nie może wytrzymać („Jest wiosna, której ja zresztą nienawidzę, i panuje nakaz płodzenia. Przechodzę przez park i alejki są zablokowane przez kobiety ciężarne albo z wózkami. Mają piersi pełne pokarmu, czują się spełnione").

Co robić? W przypadku bardów zwykle łatwiej o przejmującą krytykę niż o głoszenie programu pozytywnego: ten ostatni brzmi jakoś fałszywie, przynajmniej w demokracjach (słynny twórca ludowy czasów Stalina, kirgiski akyn Dżambuł Dżamajew, nie miał problemu z pisaniem ballad sławiących rozkułaczanie i plan pięcioletni).

Maria Peszek jednak potrafi bronić w pieśni formuł nawiązujących do publicystyki Donalda Tuska („płacę abonament/ i za bilet płacę/ Chodzę na wybory/ nie jeżdżę na gapę") i wie, jakie są prawdziwe autorytety: wzwody wzwodami, ale „im jestem starsza, tym bardziej Elektryka szanuję. Z coraz cieplejszą nostalgią o nim myślę" i „Tata (...) jest dla mnie autorytetem. (...). I Bartoszewski był jeszcze za życia. Dalej już mam kłopot".

Joan Baez KOD-u?

Takie zbyt dokładne utożsamienie się z jedną narracją polityczną może być dla artysty mordercze, gdy nie nadąży za zmianą linii. Maria Peszek nie obawia się tego jednak: w marcu ukazała się jej najnowsza płyta „Karabin", która jest prawdziwym destylatem najważniejszych prawd, suflowanych przez jedną ze stron współczesnego polskiego sporu politycznego.

Polska w oczach Peszek A.D. 2016 okazuje się przepełniona nienawiścią („W moim kraju nienawiści/ Nienawidzą wszyscy wszystkich/ polskiej nienawiści płonie wielki piec"). Ta nienawiść prowadzi ku konfrontacji fizycznej, od której jesteśmy już o krok („krew, krew/ krew na chodniku/ lepkie od krwi/ ręce fanatyków (...)/ coraz bliższy/ Bliski Wschód"). Niby „nienawidzą wszyscy wszystkich", ale jak się bliżej przyjrzeć, dobrze wiadomo, kim są ci źli: „w moim kraju palą tęczę/ jak kiedyś ludzi w stodole/ hejt nasz polski powszedni/ jak chleb, jak obiad na stole".

Czyli hejt. Czyli tęcza. No tak, stodoła, powracająca zresztą w kolejnych frazach („płoną jedwabni/ ludzie i drzewa"), czyli nieodrobiona trauma, polski antysemityzm i zestawienie dzisiejszych hejterów z nazistami, tak oczywiste. Co robi podmiot liryczny? Podmiot liryczny boi się o życie („Daj mi być sobą/ Pozwól mi żyć/ Inny nie znaczy/ Gorszy lub zły").

I co jeszcze słychać w Polsce? Zaszczuwają tam pary nieheteroseksualne (stąd ballada o samobójstwie dwóch dziewczyn – „fajne laski, ale les". „Słowa mogą ranić/ Słowa mogą zabić/ Ej, Polacy Katolicy!" – komentuje Maria Peszek, zwracając się z wyrzutem wobec siewców nienawiści). Coraz trudniej o wzorce – nie ma to jak „ten elektryk, co kiedyś/ wolność zaświecił". To pomieszanie działań Kampanii Przeciwko Homofobii i kultu Lecha Wałęsy jest tak paradne – i tak przypomina kartkowanie opasłej zszywki „Gazety"!

Akuszerem (jeśli słowo to nie jest zbyt obraźliwie prodziecięce) politycznych refleksji Marii Peszek bywał już w przeszłości, rozmawiając z nią na łamach „Polityki", Jacek Żakowski. Również po premierze „Karabinu" nie zabrakło długiej wymiany myśli, w trakcie której artystka dopowiedziała swój pogląd na wiele spraw (żałoba smoleńska była dla niej „jak wybuch jakiegoś wrzodu. Trysnął ten cały nagromadzony przez lata trujący syf").

Jej rozmówca też nie zaniedbał okazji do postawienia kilku cennych diagnoz („w poprzednim systemie, kiedy było dużo więcej zła, niesprawiedliwości i poczucia bezsilności, mniej było takiej nienawiści. Nikt nie opiewał walenia z kałacha w cywilów, którym nie podoba się władza"; „Pani kamerton trafia w odczucia bardzo wielu osób, które półtora roku temu nie rozumiałyby, o co chodzi. To [wizja Polski we krwi – red.] niestety przestał być sen wariata") i bardzo osobistych wyznań („Jak idę na demonstrację KOD, to się lepiej czuję").

„Moja mama też" – uśmiecha się w odpowiedzi Jackowi Żakowskiemu Maria Peszek i w tej wspólnocie przekonań widać zalążek czegoś więcej. Żakowski nie zaniedbuje okazji do wybadania artystki, która chroni się na razie od poważniejszych zaangażowań („– [Piosenka o Elektryku] to jest o potrzebie takiej fantastycznej postaci, która bardzo by nam się teraz przydała. – Mateusz Kijowski? – Mało znam. Zobaczymy"), ale w przyszłości, gdy nie wystarczy już przygrywający w ubiegły weekend manifestantom KOD zespół Big Cyc, może przyjdzie czas i na Marię?

Sytuacja, w której artysta tak ściśle utożsamia się z jedną polityczno-kulturową wizją świata, ułatwia – jak to zwykle bywa – prognozowanie. Nasz redakcyjny komputer, pracujący z oprogramowaniem Safo 2.0, po nakarmieniu go dotychczasową dyskografią Marii Peszek i wpisaniu mu adresu portalu Na Temat, zaproponował kilka wątków, które jego zdaniem mogą pojawić się na płycie artystki przewidywanej na rok 2018.

Czy takie frazy, jak „Rzeszów i Białystok grzeszą / Dla mnie to już Czwarta Rzesza" („IV RP"), „To ty jesteś Ahmed/ Mój ogier i bachmat/ Spieniony porwij mnie/ yeah yeah yeah" („Podkowiński feat") lub „Wstajesz purpurowosiny/ Zatęskniłeś do dziewczyny?" („Zbereźnik"), rzeczywiście mają szanse się tam znaleźć? Może będą brzmiały tak, może nieco inaczej, program Safo też nie jest doskonały. Z całą pewnością nie zabraknie jednak na tej płycie walki z pruderią, pochwały kobiecej seksualności, głosu w obronie uchodźców i antyfaszyzmu.

Trudno bowiem od artystów wymagać konsekwencji nie tylko wtedy, gdy w sąsiadujących na płycie utworach śpiewają „Wszystko mogę/ robię ogień" i „Mój głos to szept/ Nie krzyk/ Jestem nikt", ale i gdy deklarują „wciąż zadziwia mnie skala nienawiści, a także zastanawia, skąd się bierze", śpiewając jednocześnie „wisi mi krzyż" i zdumiewając się: jak to, ktoś poczuł się urażony?

Ale na ich konsekwencję, wiecie, ideowo-polityczną można liczyć.

–współpraca Małgorzata Urbańska

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
„Cannes. Religia kina”: Kino jak miłość życia
Plus Minus
„5 grudniów”: Długie pożegnanie
Plus Minus
„BrainBox Pocket: Kosmos”: Pamięć szpiega pod presją czasu
Plus Minus
„Moralna AI”: Sztuczna odpowiedzialność
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„The Electric State”: Jak przepalić 320 milionów
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne