Wykuwamy nowego, socjalistycznego człowieka

Marian obserwuje stos, który rośnie na pace ciężarówki. Nie dziwi go jakiś żywot świętego, nie żałuje Zofii Kossak-Szczuckiej, Ewy Szelburg-Zarembiny ani Ferdynanda Ossendowskiego, ale na widok „Dywizjonu 303" z trudem powstrzymuje sprzeciw. Boli go sterta powieści o Indianach, wśród okładek widzi Karola Maya. „Trzeba walczyć z amerykańskimi imperialistami!", krzyczy jeden z ZMP-owców.

Aktualizacja: 20.05.2016 16:09 Publikacja: 19.05.2016 14:50

Para doskonała: rolniczka i robotnik, a do tego dymiące kominy. Socjalistyczny raj na ziemi

Para doskonała: rolniczka i robotnik, a do tego dymiące kominy. Socjalistyczny raj na ziemi

Foto: Muzeum Wojska Polskiego /East News

Nic tego nie zapowiadało, chociaż już po wojnie Marian zaczął powtarzać, że ludzie w Orzechowcach dzielą się na dwie kategorie: bogaczy, w swoim mniemaniu uczciwych, pracowitych i bogobojnych, i dziadów, czyli – wedle tych pierwszych – leniów, obiboków i krętaczy. A Marian był z dziadów. Nic więc dziwnego, że gdy na murach pojawiły się afisze „Polska demokratyczna – ojczyzna robotników i chłopów", powtarzał za rodzicami: wkrótce bogacze stracą rezon. Ale kułacy wciąż zajmowali stanowiska sołtysów i wójtów.

– Mianowali się pierwszymi przedstawicielami wolnej Polski i przyjmują dożynkowe wieńce od dawnych wyrobników! – mówił ze złością na przerwach.

Ale chociaż przynosił do szkoły komunistyczne ulotki, to był też ministrantem i dobrze się uczył. Na świadectwie ukończenia podstawówki od góry do dołu piątki. Nawet od księdza, mimo że mu się narażał.

– Jak to jest – pytał na przykład – że pochodzimy wszyscy od jednych rodziców, a niektórzy ludzie są biali, inni żółci, czerwoni lub czarni? Czyżby Adam i Ewa mieli skórę w kolorową kratkę?

Jeżeli ksiądz liczył na to, że okazując wyrozumiałość, wpłynie na poglądy Mariana, to się pomylił.

Marian idzie do liceum.

– Jestem pierwszym z dziadów, który się na to zdobył, i dlatego skazali mnie we wsi na niepowodzenie.

Rzeczywiście, sąsiedzi ostrzegają jego ojca, że z chłopaka i tak nic nie będzie – już wtedy opinię psują mu wieczorne wyprawy na cudze jabłka. Szkoły tylko bardziej go wykoleją. Marian na to nie zważa. „Pedagogiczniak" i „ogólniak" brzmią ekscytująco. W Przemyślu są jeszcze technika handlowe, mechaniczne, gastronomiczne i rolnicze, ale o nich nawet nie myśli. Już widzi, jak za kilka lat, po maturze, zawiąże krawat i obficie skropi włosy brylantyną.

Los ma inne plany.

Planowana produkcja dobrych uczniów

W pierwszych tygodniach nauki w liceum Marian odkrywa Związek Młodzieży Polskiej. ZMP to potęga. Wzorowany na radzieckim Komsomole liczy już dwa miliony członków. I krzewi najważniejsze hasła Polski Ludowej.

– Rytuał przyjęcia jest opracowany w najdrobniejszych szczegółach. – Marian dobrze pamięta, jak przyjmowano go do organizacji. – Na kandydatów czeka w świetlicy stół nakryty czerwonym suknem. Wokół paprotki w doniczkach. Za stołem zarząd koła szkolnego. Na krzesłach ustawionych w półkolu zaproszeni nauczyciele. Kandydaci wchodzą do sali pojedynczo. Stają na środku. Najpierw relacjonują życiorys, potem odpowiadają na pytania. Najwięcej o pochodzenie, źródła utrzymania i stosunek do rzeczywistości. Jeżeli kandydat ma rodziców, którzy posiadają więcej niż osiem, dziesięć hektarów, to słyszy: „Niestety, kolego, musicie jeszcze poczekać, zapracować sobie na zaszczyt". Niektóre dziewczęta wybuchają wtedy płaczem.

Marian jest dumny z bezkompromisowej postawy aktywu ZMP. I z tego, że sam takiego zarzutu nie usłyszał.

– Sekretarz notuje uwagi o każdym kandydacie. Jakie? Na przykład, że ma skrystalizowany światopogląd materialistyczny. To o tych, którzy zostają przyjęci. Albo że w poglądach ideologiczno-politycznych jest chwiejny, pozostaje pod wpływem kułackiej rodziny. Takich nie przyjmują.

Marian nie ma wątpliwości, że selekcja jest niezbędna.

– ZMP ma być organizacją masową, ale nie można dopuszczać do niej elementów niepożądanych – powtarza za przywódcami szkolnej organizacji. – W końcu wykuwamy tu nowego, socjalistycznego człowieka.

Po miesiącu zostaje przewodniczącym koła klasowego. Uwielbia zebrania. Mało na nich mówią o nauce, więcej o zadaniach uspółdzielczania wsi. O walce z prywatnymi wyzyskiwaczami. I o sprawach zasadniczych, jak historia Wszechzwiązkowej Partii Komunistycznej (bolszewików), poprzedniczki Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego, lub o zagadnieniach podstaw leninizmu.

Nadzwyczaj łatwo przyswaja sobie język partyjnych liderów, który młodzieżowa przybudówka PZPR chętnie kopiuje. Kiedy rozmawia z kolegami, mają wrażenie, jakby słuchali relacji z pola bitwy albo fabryki. „Planowaną produkcją dobrych uczniów", „współzawodnictwem w wynikach", „dyktaturą proletariatu" i „frontem walki ze spekulantami" rzuca równie często, jak słowami „aktyw" i „kolektyw". Nowy język atakuje zewsząd, z gazet, radiowęzła i z przemówień na szkolnych apelach.

Marian ma piętnaście lat i mało wolnego czasu. Rzadko odwiedza rodzinę i znajomych w Orzechowcach. Co innego absorbuje jego uwagę. Regularnie chodzi na zebrania rady pedagogicznej, które bardziej przypominają narady produkcyjne niż spotkania grona nauczycielskiego. Obok nauczycieli uczestniczą w nich przedstawiciele patronackich zakładów pracy, komitetu rodzicielskiego i oczywiście ZMP. Marian odważnie siada obok profesorów i ignoruje ich ukradkowe spojrzenia. Jednym z najważniejszych tematów jest zachowanie socjalistycznej dyscypliny szkolnej.

Jej podstawowe zasady zna na pamięć. Po pierwsze: zaangażowanie uświadomionego aktywu w działanie szkoły, począwszy od kontrolowania postępów w nauce i zachowania uczniów poza szkołą po właściwe działanie nauczycieli. Po drugie: przewaga zespołu nad jednostką nieraz już widział, jak kolektyw skutecznie nawracał zagubionych. Po trzecie: socjalistyczne współzawodnictwo w nauce. Po czwarte: zaangażowanie uczniów w prace społeczne. Po piąte, ale wcale nie ostatnie: krytyka i samokrytyka.

Marian notuje, którzy z członków ZMP chodzą do kościoła. Potem piętnuje ich na zebraniach. Kiedy w klasie na początku lekcji, utartym i wciąż jeszcze niezmienionym zwyczajem, uczniowie odmawiają modlitwę, on razem z kilkoma innymi aktywistami śpiewa Międzynarodówkę. Uczestniczy w akcjach brygad lekkiej kawalerii tak nazywają patrole ZMP-owców, które między innymi walczą z podpowiadaniem i niesolidnością. Podczas lekcji i na przerwach zaglądają niespodziewanie do klas. Jeżeli przyłapują kogoś na ściąganiu albo przepisywaniu pracy domowej, łapią i prowadzą do pokoju nauczycielskiego.

Równie bezwzględni są wobec tych, którzy wystawiają na szwank dobre imię związku. Niedawno w szkole było głośno o Jerzym. Razem z innymi uczniami brał udział w akcji kolektywizacyjnej. Chodzili od domu do domu i zachęcali chłopów, by przystępowali do spółdzielni. Jerzemu dostała się trudna wieś. Nie dość, że pełna opornych rolników, to jeszcze wielu znał osobiście. To go deprymowało. Nie umiał powtarzać haseł, których nauczył się podczas szkoleń. Zamiast tego siadał do stołu, jadł, pił i łatwo ulegał argumentom gospodarzy. Pod koniec już wspólnie narzekali na złe czasy. Wszystko wyszło na jaw, gdy Jerzy zachorował, a jego wieś odwiedzili inni, bardziej zaangażowani agitatorzy. Sprawa stanęła na zebraniu.

– Taka postawa cechuje wroga klasowego! – przewodniczący koła wydał wyrok.

Przerobiony na czerwonego

Zaliczenie w poczet wrogów klasowych było równoznaczne z usunięciem ze szkoły. Przed relegacją uratowało go to, że był w domu dziecka. Zamiast wilczego biletu dostał naganę i jako jednostka politycznie niepewna stracił tytuł agitatora.

Marian i jego koledzy tropią wrogów klasowych także w trakcie codziennego apelu. Masówka zaczyna się kwadrans przed ósmą. Nie ma nic gorszego, niż wejść za późno na salę gimnastyczną, w której za przykrytymi suknem stołami siedzi prezydium, dyrektor i przywódcy ZMP, a uczniowie karnie stoją w kolumnach. Z daleka słychać, jak śpiewają hymn Światowej Federacji Młodzieży Demokratycznej, który otwiera apel, albo wznoszą okrzyki: „Stalin i Bierut!", „W odpowiedzi na atomy budujemy nowe domy!". Jeszcze gorzej, gdy na korytarzu panuje cisza. To oznacza, że już przeszli do komunikatów albo dyscyplinowania. Wejść na salę, gdy potępiają albo gdy ktoś składa samokrytykę – lepiej już nie pojawić się wcale. Piosenki ze szkolnego śpiewnika: „Pieśń pracy", „Zbudujemy nową Polskę" albo „Marsz I Korpusu", sygnalizują, że masówka się kończy.

Trójki ZMP-owskie tropią także nieprawomyślne książki. Posiłkują się „Wykazem książek podlegających niezwłocznemu wycofaniu", opublikowanym w październiku 1951 roku, w którym umieszczono w sumie dwa tysiące czterysta osiemdziesiąt dwie pozycje. To kontynuacja zeszłorocznej akcji, która objęła ponad dziewięćdziesiąt procent bibliotek i zaowocowała usunięciem sześćdziesięciu tysięcy tomów. Aktyw zagląda pod łóżka, sienniki i poduszki w internacie, otwiera szafki i szuka pod ławkami w klasach. W szkolnej bibliotece selekcja przebiega gwałtownie, przez otwarte okno tomy lecą na podwórze.

Marian obserwuje stos, który rośnie na pace ciężarówki. Nie dziwi go jakiś żywot świętego, nie żałuje Zofii Kossak-Szczuckiej, Ewy Szelburg-Zarembiny ani Ferdynanda Ossendowskiego, ale na widok „Dywizjonu 303" z trudem powstrzymuje sprzeciw. Boli go sterta powieści o Indianach, wśród okładek widzi Karola Maya. „Trzeba walczyć z amerykańskimi imperialistami!", krzyczy jeden z ZMP-owców. Marian przygryza usta i nie wyjaśnia, że Karol May był Niemcem. Na kopcu ląduje Helena Mniszkówna (głosi wątpliwą moralność), Władysław Pobóg-Malinowski (wielbi Piłsudskiego), Władysław Gomułka (znane są jego odchylenia prawicowo-nacjonalistyczne) i „Uprawa marchwi pastewnej" (nie potępia kułactwa). Z boku sterty „Bajki i baśnie" braci Grimm (chociaż nie każde wydanie) oraz „W państwie króla Ćwieczka" Haliny Huszczyńskiej. Przewodniczący ZMP daje znak, kierowca odpala silnik. Na samym szczycie leży „Bohaterski miś", czyli przygody pluszowego niedźwiadka na wojnie. Miś wyrusza w swoją ostatnią podróż, tym razem do składu makulatury.

Chociaż Marian mieszka w internacie w Przemyślu, o jego wyczynach wiedzą całe Orzechowce.

Proboszcz niemal potyka się z wrażenia, kiedy idąc w procesji Bożego Ciała, widzi Mariana w ZMP-owskim uniformie: zielonej koszuli i czerwonym krawacie. Wszyscy wiedzą, że w czasie rezurekcji młody ZMP-owiec demonstracyjnie siedział z wędką nad rzeką.

We wsi mówią, że Mariana już całkiem na czerwonego przerobili.

Ty bolszewicki pachołku

Marian, którego przerobili na czerwonego, czuje, że nadchodzi czas sprawiedliwości klasowej. Nie ma zamiaru zamykać się w murach liceum pedagogicznego w Przemyślu. Teraz, gdy ZMP aktywnie wspiera nową politykę władz wobec wsi, nareszcie może się odegrać na bogaczach z Orzechowiec.

Rusza w teren. Atmosfera jest bojowa. Na zebraniach w powiatach słyszy, żeby rolnikom, którzy nie chcą oddać zboża, konfiskować wszystko, a jak ktoś ma dwie krowy, dwie świnie albo dwie owce, to brać tę lepszą. A chłopi są oporni. Siedzą po chałupach i dyskutują do nocy. Najczęściej o spółdzielniach produkcyjnych, o których z socjalistyczną dumą co dzień donosi z radia głos spikera. Radioodbiornik to luksus, na wsiach w całym kraju jest ich trzysta tysięcy, wypada średnio siedem na wieś, a połowa to kołchoźniki, czyli głośniki podłączone do radiowęzłów. Wielu się ich boi. Mówią, że kto taki weźmie, zaraz trafi do kołchozu, a w domu będą go podsłuchiwać.

Dlatego gospodarze chętnie zbierają się w kuchniach tych szczęśliwców, którzy mają własne radia. Nawet jeżeli to detektory ze słuchawkami zamiast głośnika. Gdy nadchodzi pora wiadomości, wszyscy milkną. Garbią się na niskich stołkach, wysuwają głowy i z uwagą patrzą na gospodarza. Ten powoli zakłada słuchawki, nieruchomieje, patrzy przed siebie niewidzącym wzrokiem. Kiedy unosi rękę i dociska słuchawkę do ucha, wszyscy wiedzą, że wiadomość jest ważna. Przymyka powieki, a oni wiercą się ze źle maskowanej ciekawości. Wreszcie otwiera oczy, prostuje się i zdejmuje słuchawki. Starannie układa je na blacie stołu.

– Chińscy komuniści wygrywają, a Czang Kaj-szek ucieka na Tajwan – relacjonuje. – MacArthur walczy w Korei, ale chińscy ochotnicy go wypierają. – Wszyscy mruczą, zżymając się na nieuczciwą interwencję.

Lecz szybko zapominają o Chinach, Korei i Amerykanach. Najbardziej przeraża ich groźba kolektywizacji.

– Czy dzisiaj w radiu mówili o kołchozach? – dopytują.

W Orzechowcach znają już wiele metod, za pomocą których władze zachęcają chłopów, by aportem wnosili do spółdzielni ziemię i inwentarz. Zawyżanie klasy gruntów, od których wyliczane są rujnujące podatki; dostawy obowiązkowe; kontrole, czy ktoś nie sprzedaje na lewo, czy nie za dużo oddaje pośrednikowi albo może nie jedzie na targ do Przemyśla. Wszystko po to, by lud pracujący wsi podążył w jedynym słusznym kierunku, jak mówi spiker.

– Do błogosławionej krainy kolektywnego gospodarowania – śmieje się jeden z sąsiadów. To nie jest wesoły żart.

Wieczorami kuchnie wypełnia strach. Obawa utraty ojcowizny. Lęk przed odebraniem szczęścia uzyskanego po reformie rolnej. Paru własnych hektarów.

– Tym, co przystąpią do kołchozu, dzieci na Sybir wywiozą.

– Albo zabiorą do przedszkola i na komunistów przerobią – takie pogłoski krążą po całym kraju.

– W kołchozach będą wspólne kuchnie, z jednego kotła będą jedli.

– Nie z jednego, tylko z dwóch, lepsze jedzenie dla wybranych, gorsze dla pozostałych. I dzwonkiem będą do roboty gonić, nawet w niedziele.

Chłopi boją się cokolwiek podpisywać. Kiedy w 1950 roku trwała akcja zbierania podpisów pod apelem sztokholmskim – orędziem w sprawie zakazu rozwoju broni atomowej, pod którym w całym bloku państw komunistycznych zgromadzono pół miliarda podpisów – też mówiono, że to rekrutacja do kołchozów.

Marian nie rozumie tego strachu. Jego rodzina jest ze spółdzielni zadowolona. Więcej – przyczyniła się do jej założenia. Wuj został pierwszym przewodniczącym, a matka należy do najaktywniejszych członków – obok księgowej, traktorzysty i dojarki, tej, co przekracza normy. Robią sobie zdjęcie: zimową porą stoją na skraju drogi i uśmiechają się szeroko. Matka i dojarka w chustach na głowie i długich, grubych płaszczach. Księgową od razu można poznać, ubiera się po miejsku: krótszy jasny płaszczyk, ciemna spódnica, pasujące do niej rękawiczki i mała torebka. Wysoki traktorzysta spogląda znad ich głów, widać, że pod palto włożył garnitur, z pewnością ten, w którym w niedziele chodzi do kościoła.

Marian jest przekonany, że strach przed kolektywizacją to strach kułaków, którzy dorobili się przed wojną i dodatkowo wzbogacili na reformie. Umyka jego uwadze, że nie przestrzega się pierwotnej definicji, tej z 1948 roku, według której kułakiem był chłop posiadający ponad czternaście hektarów ziemi, co najmniej dwa konie, ulepszone maszyny rolnicze i najemną siłę roboczą. Teraz staje się nim wielu średniorolnych.

Jakby kołchozu było mało, są jeszcze dostawy obowiązkowe i domiary. Rolnicy zdają plony według wygórowanych limitów przy cenach niepokrywających nawet połowy kosztów produkcji. Marian często ogląda te sceny.

Do domu wpada dziewczynka.

– Tato, sekwestratory jadą! – Tak przed wojną nazywano poborców podatkowych.

W chłopa jakby piorun strzelił. Wyskakuje na podwórko, ciągnie na łańcuchu krowę, znika za stodołą. Do domu wchodzi trzech młodych ludzi. Jeden jest urzędnikiem podatkowym.

– Za to, że nie wypełniacie dostaw, mamy prawo zabrać wam coś z domu – mówi do zapłakanej gospodyni.

Pojawia się gospodarz. Zapewnia sekwestratora, że zaległości ureguluje. Prosi, by niczego nie zabierał. Na nic.

Pada na maszynę do szycia.

– Mam jedną radę – mówi poborca przed odjazdem. – Zapiszcie się do spółdzielni, to wam wszystko darują.

– Wolę zdechnąć z głodu! Widziałem, jak tam gospodarzą.

Marian wspiera akcję skupu zboża. Komitety partii dostarczają listy opornych gospodarzy, on pisze bojowe, piętnujące teksty, które potem odczytuje spiker gminnego radiowęzła. A ludzie po wsiach pytają listonoszy i sklepowych, kto jest tym łobuzem, co przygotowuje paszkwile o chłopach uchylających się od kontyngentów. Pracownicy radiowęzła dostają anonimy z pogróżkami: „Ty bolszewicki pachołku, zdrajco narodu polskiego!". Marian czuje się bohaterem walki klasowej.

Fragment książki Piotra Nesterowicza „Każdy został człowiekiem", która ukazała się nakładem Wydawnictwa Czarne

Śródtytuły od redakcji

23 maja rozdamy trzy egzemplarze książki w konkursie na profilu „Rzeczpospolitej" na Facebooku: https://www.facebook.com/dziennikrzeczpospolita/

Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„Tysiąc ciosów”: Tysiąc schematów frajdy
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne