Patryk „TikTak” Matela: Beatboksuję przy zmywaniu naczyń

Kiedy każesz dziecku wyjść przed całą grupę i zaśpiewać piosenkę, to fundujesz mu traumę na połowę dzieciństwa, a poćwicz z nim chwilę beatbox i zobaczysz, że samo będzie się rwało na środek, by zaprezentować koleżankom i kolegom zrytmizowane rżenie konia - mówi Patryk „TikTak" Matela, beatbokser.

Publikacja: 04.02.2022 10:00

Patryk „TikTak” Matela: Beatboksuję przy zmywaniu naczyń

Foto: Rzeczpospolita

Plus Minus: I ty tak wszystko robisz ustami?

(śmiech).

Ale to poważne pytanie, bo beatbox to coś trudnego do pojęcia dla laika, robi niesamowite wrażenie.

I często to pytanie słyszę. Nawet dzisiaj miałem spotkanie – konsultacje w branży filmowej – na którym musiałem wyjaśniać, że linię perkusyjną i melodyczną rzeczywiście robię jednocześnie: jedną nosem, drugą ustami. I gość nie mógł uwierzyć, że to nie jest jakaś iluzja.

Dlaczego to się nazywa „human beatbox"?

Czyli dosłownie „ludzki automat perkusyjny". W latach 70. XX w. beat boksy to były proste maszyny perkusyjne, tzw. sekwencery. Miały wgrane dźwięki perkusji: stopa, werbel, hi-hat. I didżeje je zapętlali, ustawiali tempo i dzięki takim beatom urozmaicali swoje występy. Maszyny te królowały na pierwszych hiphopowych imprezach, a niektórzy raperzy zaczęli z czasem naśladować ustami ich brzmienie. Dlatego też Doug E. Fresh, jeden z pionierów tej sztuki, mówił o sobie „The Original Human Beat Box".

Ile trzeba ćwiczyć, by beatboksować tak szybko, jak ty?

To akurat prosta ergonomia: po dźwięku robionym ustami szybko możemy zrobić dźwięk czubkiem języka, a potem jeszcze kolejny tyłem języka – i tak w kółko, a brzmi to dość spektakularnie. Ale to jak z grą na bębnach – zamiast uderzać jedynie otwartą dłonią, można stukać różnymi jej częściami, uzyskując dużo więcej uderzeń w tym samym czasie. A w beatboksie jeszcze dochodzi kwestia gospodarki tlenowej.

Jak to brzmi...

Pytasz poważnie, to masz profesjonalną nazwę (śmiech). By nie przerywać beatu, gdzieś trzeba wpleść oddech, czyli tzw. dźwięki oddechowe, bo muzykę można robić też na wdechu. Poza tym mamy mnóstwo tzw. technik polifonicznych, dzięki którym można robić kilka dźwięków naraz, a można też np. w linii basowej zrobić króciutką przerwę na „uderzenie" talerza perkusyjnego, tworząc w uszach odbiorcy iluzję ciągłości.

Czyli jednak iluzja – słuchacz myśli, że wydobywasz z płuc cztery dźwięki naraz, a to tylko trzy.

Dokładnie, oszustwo (śmiech).

Zawsze się dziwię, że podczas beatboksowania nie paruje wam głowa.

To prawda, że trzeba mieć szybki procesor, bo to często kompozycja na żywo, improwizowana. Żonglujemy brzmieniami, ale też liczymy sobie takty, bo po czterech to wypada zmienić patent, a po 16 taktach wejść z jakimś refrenem. Ale dużo rzeczy jest też automatycznych, mamy różne schematy rytmiczne. Czasem bardziej to przypomina budowanie z gotowych modułów, takich klocków lego, niż tworzenie wszystkiego od zera.

Czytaj więcej

Paulina Matysiak: Ktoś robi totalne zamieszanie

Ale rozumiem, że jak organizujesz Polish Beatbox Battle, czyli beatboksowe mistrzostwa Polski, to tam już jest niewiele improwizacji?

Tak, teraz już wszyscy podchodzą do bitew bardzo profesjonalnie, ale w ich początkach beatbokserzy często przychodzili jedynie półprzygotowani lub nawet na całkowitym spontanie. Zorak, znany m.in. ze współpracy z O.S.T.R.-em, mówił mi kiedyś, że on to lubi beatboksować na kacu, bo wtedy ciężko się myśli, więc łatwiej wypluć coś z serca (śmiech). Ale te czasy minęły, w tym roku mamy już 18. edycję mistrzostw, zawodnicy miesiącami przygotowują swoje rutyny bitewne, podobnie jak na innych hiphopowych bitwach: didżejów czy freestylowców – słyszeliśmy te legendy o zeszytach zapisanych niby improwizowanymi rymami (śmiech).

Właśnie, bo beatbox bardzo mocno był kiedyś kojarzony z hip-hopem, ale ty zawsze wyglądałeś na fana Boba Marleya.

Jak najbardziej, nawet powiem ci, że dosłownie wczoraj sprzedałem swoje dredy. Ściąłem je pięć lat temu, kiedy już miałem dziecko. Na swoje urodziny przygotowałem przemowę, że nie jestem już zabawowym TikTakiem, który tylko biega po melanżach, lecz wkroczyłem w wiek męski i jestem odpowiedzialnym ojcem, mam wielobranżową firmę itd. Opowiedziałem potem o starosłowiańskiej ceremonii postrzyżyn i podałem gościom nożyczki, by każdy z nich odciął po kilka dredów. Potem te włosy umyłem i spakowałem do torby, nie bardzo wiedząc, co z nimi zrobić. Słyszałem oczywiście o doczepach fryzjerskich, ale dopiero niedawno poznałem charakteryzatorkę filmową, która tka peruki. I okazało się, że za takie dredy są naprawdę niezłe stawki.

Opłacisz z nich studia dzieciakom?

Może nie aż tak dobre, ale na pewno starczy mi na renowację roweru (śmiech). W liceum słuchałem bardzo dużo rapu, a beatbox nazywany był piątym elementem hip-hopu, więc to się naturalnie łączyło. Mieszkając jeszcze w Białymstoku, podjąłem pierwsze beatboksowe próby, nawet to całkiem dobrze mi zaczynało wychodzić, ale poważniej zająłem się tym po przeprowadzce do Warszawy, już na studiach.

A potem rzuciłeś wszystko i zacząłeś żyć z beatboksu?

W Polsce to by mogło się źle skończyć (śmiech). Jasne, że były momenty, gdy utrzymywałem się głównie z beatboksu, ale to w czasach tzw. pierwszego boomu na rap, jakoś 15 lat temu, gdy beatbox był wszędzie – we wszystkich telewizjach muzycznych, które jeszcze wtedy grały muzykę (śmiech), ale też w reklamach, filmach, niemal wyskakiwał z lodówki. Telefon dzwonił non stop, grałem na imprezach firmowych, a nawet udźwiękowiałem gry wideo (śmiech). Ale poza tym okresem to bywało różnie, raczej robiłem i nadal robię różne fajne artystyczne projekty, spektakle, rzeczy generalnie mniej komercyjne. Na szczęście od dzieciaka robiłem też strony internetowe, zaczynałem od np. fanowskiej strony serialu „Archiwum X", więc zawsze potrafiłem dywersyfikować źródła dochodów (śmiech). I oczywiście na początku mojej muzycznej zajawki stworzyłem też stronę na temat beatboksu – nazwałem ją „Zegar TikTaka", bo TikTak to była ksywka, którą wpisywałem w grach wideo. Poza tym fajnie brzmiała, jak metronom.

Przyznaj się po prostu, że byłeś fanem Pana Tik-Taka.

Oczywiście, jak każde dziecko z czasów PRL-u, gdy nie było wielkiego wyboru młodzieżowych programów, natomiast nie była to moja bezpośrednia inspiracja. Raczej trudno nas pomylić, chyba że kiedyś wystąpię z Kulfonem i Moniką, choć dziś to pewnie raczej z MC Kulfonem i Young Moniką (śmiech).

I wszystko zaczęło się od tej strony „Zegar TikTaka"?

Dzięki niej odezwał się do mnie pierwszy polski rapowy portal Hip-hop.pl i zaoferował, bym u nich prowadził dział o beatboksie. A jako że zawsze byłem dobry z angielskiego, zresztą studiowałem wtedy anglistykę, to zacząłem też robić wywiady z amerykańskimi raperami i oczywiście takimi legendami beatboksu, jak Rahzel czy Killa Kela. Trafiłem też do wytwórni Tedego, Wielkie Joł, wystąpiłem gościnnie na kilku koncertach i płytach, ale solowego albumu w końcu nie wydałem, być może właśnie przez tę mnogość tematów, którymi się wówczas zajmowałem.

Ale wraz z innymi artystami Wielkie Joł wystąpiłeś w pierwszym polskim hiphopowym musicalu „12 ławek".

Miałem tam duet ze stepującą dziewczyną – ja beatboksowałem, a ona potem robiła te same dźwięki stopami (śmiech). Graliśmy ten spektakl przez półtora roku w Teatrze Muzycznym w Gdyni, w latach 2004–2005, ale objechaliśmy z nim też pół Polski, byliśmy nawet na Top Trendach w Sopocie, więc grubo (śmiech). A potem, w 2007 roku, zawiązaliśmy z klarnecistą Michałem Górczyńskim duet ZooPlan. Współpraca z nim mocno poszerzyła moje horyzonty poza hip-hop.

Czytaj więcej

Leszek Jażdżewski: Postępowość Polaków jest bezobjawowa

Byłem niedawno na bitwie beatboksowej i trochę się zszokowałem, że niewiele ma już wspólnego z hip-hopem. Trochę to już jak impreza techno.

Beatbox oczywiście wyrósł z rapu, ale kiedy zajęli się nim ludzie np. z Wielkiej Brytanii czy Francji, to zaczęli go robić po swojemu. Tam nawet rap ma już zupełnie inne wpływy – brytyjski brzmi przecież inaczej niż amerykański, słychać w nim sporo elektroniki, jakiś 2-step, garage. Można oczywiście nadal robić wspaniały hiphopowy beatbox, ale nie jest to już jedyna metoda. Są dziś beatbokserzy, którzy słuchają głównie techno, więc sami też taką muzykę robią. Beatbox to jedynie technika wokalna, a nie konkretny gatunek muzyczny. Podobnie jak perkusja to tylko instrument – można na niej zagrać i w filharmonii, i na imprezie techno.

Dziś hip-hop jest jeszcze bardziej popularny niż podczas tego pierwszego boomu w Polsce, ale na rapowych imprezach nie ma już tych pięciu gości, którzy wszystkich wkurzali swoim beatboksem.

To może i dobrze (śmiech). Hip-hop już nie ciągnie za sobą beatboksu, a beatbokserzy w tym czasie się na szczęście rozwinęli, nie trzymają się wyłącznie rapu. Choćby Carlo, jeden z mistrzów Polski, zaczął grać na saksofonie i techniki beatboksowe wykorzystuje na ustniku saksofonu – jeździ z tym projektem po całym świecie. Zgas, dwukrotny mistrz Polski, stał się beatboksującym brzuchomówcą. Kruk z Fair Play Crew łączy beatbox z tańcem, a inni łączą go np. ze sztukami wizualnymi. Bardzo fajnie to wszystko się rozwija, zresztą zobacz – dziś wchodzisz na YouTube'a i łatwo znajdujesz tzw. tutorial, jak zrobić każdy możliwy dźwięk, a my, w latach 90., musieliśmy się nieźle nakombinować (śmiech). I też dzięki temu beatbox mocno wyszedł poza hip-hop, choć oczywiście nadal można pod niego rapować.

Ale jeśli po prostu chcesz, by koledzy mieli pod co składać rymy na podwórku, to pewnie wystarczy opanować trzy dźwięki na krzyż.

Oczywiście, wtedy jest jak z punk rockiem – trzy akordy i darcie mordy (śmiech).

Jesteś dziś profesjonalnym nauczycielem beatboksu?

Chyba można tak powiedzieć. Lekcji zacząłem udzielać bardzo szybko, bo po czterech czy pięciu latach beatboksowania. Zawsze miałem dryg nauczycielski, przez ponad dziesięć lat udzielałem prywatnych lekcji angielskiego, a na anglistyce miałem praktyki w szkole podstawowej, więc zacząłem uczyć beatboksu (śmiech). Zresztą na studiach najbardziej interesowała mnie właśnie fonetyka. Dla moich kolegów to były bardzo nudne zajęcia, a ja o wszystko oczywiście musiałem dopytywać (śmiech). To fascynujące, że wszystkie dźwięki wydawane przez człowieka można bardzo konkretnie zdefiniować – co tam drga, wibruje, jaka część naszego aparatu mowy się aktywuje. A to dobre podstawy do prowadzenia beatboksowych warsztatów.

Przez wiele lat prowadziłeś je w kultowym Planie B przy placu Zbawiciela.

W dzisiejszej palarni (śmiech). Tam przychodziła naprawdę zacna ekipa, w tym kilku późniejszych mistrzów Polski, ale też wielu muzyków z przeróżnych dziedzin, np. wokalistka neofolkowego zespołu Żywiołak, który robił muzykę do gry „Wiedźmin". I także producenci muzyki elektronicznej czy przeróżni aktorzy. Zacząłem prowadzić warsztaty też w szkołach, a przez trzy lata prowadziłem też zajęcia dla studentów końcowych lat wokalistyki na Akademii Sztuki w Szczecinie.

Taką emisję głosu?

Nie, emisję oczywiście mieli od początku studiów, na moich zajęciach chodziło o rozszerzanie palety ich dźwięków o dźwięki beatboksowe, czyli coś, czego nikt nigdy ich nie uczył. Oczywiście, im się wydawało, że o dźwiękach wydobywanych przez człowieka wiedzą wszystko, ale że można wydobyć kilka dźwięków naraz albo je wręcz nawarstwiać – to był szok i niedowierzanie (śmiech). Później, jak już zostałem ojcem, zacząłem prowadzić zajęcia w przedszkolu mojej córki. I tu terminy takie jak metrum czy tempo nie na wiele już się zdały (śmiech). Musiałem kreatywnie do tego podejść i szukać takich metafor, które wszystko dzieciakom przekażą, ale nie będą za trudne w odbiorze.

I tak oto nestor polskiego beatboksu stał się autorem książek dla dzieci.

Tak było, ale zobacz, jak ładnie wydana (śmiech). Najpierw napisałem poważny podręcznik do beatboksu, wydany po polsku i po angielsku, a potem „Co w paszczy piszczy, czyli dźwięki i muzyka z buzi i języka", też w dwóch językach, nawet z audiobookami i aplikacją mobilną Beatbox Kids. Wygrałem z tym projektem konkurs Virgin Mobile Academy i dostałem na niego 100 tys. zł, bo beatbox można też potraktować jako narzędzie dla logopedów i nauczycieli muzyki w jednym – to przecież zabawne pomysły na ćwiczenie dykcji, dzieci mówią dzięki nim wyraźniej, ale przede wszystkim świetnie się bawią, a to najważniejsze, by je przekonać do ćwiczeń. Wiele dzieciaków ma tzw. leniwy język – mówi niewyraźnie, bo trudno je przymusić do stymulacji języka. I zamiast robić ćwiczenia u logopedy, te ciągłe „kra, kra, kra..." – i tak po tysiąc razy, to można zrobić beatbox, czyli w praktyce ponaśladować pieski, kotki, maszyny, koparki, kosiarki i Formułę 1 (śmiech).

Czytaj więcej

Zachłanni i bezwzględni już się boją

I znowu oszustwo – niby zabawa, a tak naprawdę ciężka logopedyczna praca.

Plus nauka rytmu! Kiedy każesz dziecku wyjść przed całą grupę i zaśpiewać piosenkę, to fundujesz mu traumę na połowę dzieciństwa, a poćwicz z nim chwilę beatbox i zobaczysz, że samo będzie się rwało na środek, by zaprezentować koleżankom i kolegom zrytmizowane rżenie konia (śmiech). Takie zajęcia odczarowują publiczne występy, bo dzieciaki mogą zaprezentować coś, co jest dla nich naturalnym źródłem entuzjazmu. Czyli mamy same plusy: zabawę, wyraźniejszą mowę, większe poczucie rytmu, przełamanie wstydu i do tego lepszą kontrolą oddechu.

To uderzaj z tym do resortu edukacji.

Żebyś wiedział. Pandemia oczywiście ukróciła wiele projektów, nie ma dziś mowy o regularnych zajęciach dodatkowych w szkołach, ale marzy mi się coś nawet poważniejszego niż regularne warsztaty w kilku szkołach, jakie prowadziłem wcześniej. Takie np. szkolenie nauczycieli, wprowadzenie beatboksu na zajęcia z rytmiki, a może nawet opracowanie całego programu beatboksowych zajęć, które mogliby prowadzić też przeszkoleni pedagogicznie beatbokserzy, których przecież mamy tysiące. Mam już nieźle przemyślaną metodę i mógłbym przeszkolić siatkę takich edukatorów.

Beatbox jako pełnoprawna część edukacji muzycznej w szkole?

A dlaczego nie? Od lat jestem członkiem Polskiego Stowarzyszenia Edukatorów i Animatorów Muzyki, fantastyczni pasjonaci. Naprawdę można w Polsce zrobić superciekawe rzeczy, jest ku temu przestrzeń. A z projektem Beatbox Kids byłem też na międzynarodowej konferencji naukowej, na której debatowaliśmy o tym, by poważnie zbadać logopedyczne aspekty beatboksu. Nikt tego jeszcze dokładnie nie sprawdził. Trzeba by zebrać sporą grupę dzieci, grupę kontrolną, zbadać je przed i po rocznym lub semestralnym beatboksowym kursie, który mógłbym opracować, i wiedzielibyśmy, jaki konkretnie wpływ ma taka ogólnorozwojowa zabawa muzyczna na instrument mowy. Realnie patrząc, to oczywiście koszt co najmniej setek tysięcy euro, ale moglibyśmy takie badania przeprowadzić jako pierwsi na świecie.

Często dziś beatboksujesz? Popularne były kiedyś memy o beatbokserach, którzy nigdy nie milkną, nawet przy szpitalnym łóżku.

„Marian, umieram, proszę, przestań beatboksować" (śmiech). Trochę prawdy w tym jest, bo to się staje w pewnym sensie kompulsją. Czekając na przystanku czy zmywając naczynia, wręcz nieświadomie zaczynam to robić. To oczywiście nie ma nic wspólnego z potrzebnymi beatbokserowi treningami, na których np. pracujesz nad tempem i przez godzinę siedzisz z metronomem. Po prostu przy czynnościach niewymagających pełnej koncentracji beatbox włącza się automatycznie, trochę jak śpiewanie pod prysznicem czy rapowanie do siebie, gdy stoisz w korku.

A rapujesz czasem?

Jasne, jak robię autem długą trasę, to jestem mistrzem freestylu; niestety, nikt nigdy tego nie słyszy (śmiech). Ale słuchaj, ostatnio fizjoterapeuta powiedział mi, że normalnie w wyniku stresu miałbym już duże napięcia szczękowe i m.in. ścierałbym sobie zęby, ale w wyniku tego, że regularnie luzuje sobie szczękę beatboksem, to te problemy w ogóle u mnie nie występują.

Czyli namawiasz czytelników do beatboksowania?

Dla zdrowia szczęki – dwa razy dziennie, co najmniej. A usta ćwiczone w ten sposób nie wymagają botoksu (śmiech).

Patryk „TikTak" Matela (ur. 1982)

Beatbokser i nauczyciel beatboksu, organizator Oficjalnych Mistrzostw Polski – Polish Beatbox Battle. Współtworzy duet muzyczny ZooPlan. Jest autorem książek „Human Beatbox – Osobisty Instrument" oraz „Co w paszczy piszczy, czyli dźwięki i muzyka z buzi i języka"

Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał