Tu premier Zjednoczonego Królestwa spisał się doskonale. Doprowadził do kompromisu z Unią Europejską, po czym konsekwentnie bronił przynależności swojej ojczyzny do Wspólnoty.
Oczywiście. Za to go chwalą. Ale pretensje mają o to, że w ogóle rozpisał referendum. Że odwołał się do opinii obywateli Wielkiej Brytanii. Że zapytał narody Zjednoczonego Królestwa, co myślą o obecności w UE.
Czego eurokraci boją się po Brexicie? Właściwie nie tego, co kolejne narody sobie myślą. Wiedzą z badań socjologicznych, że nastroje eurosceptyczne narastają. Wiele nacji europejskich ma dość Europy pod dyktatem Berlina i Brukseli, ale boi się do tego przyznać, bo są zastraszone poprawnością polityczną. Mają najwyżej odwagę domagać się przeprowadzenia referendów w sprawie przynależności ich krajów do Unii.
Ale eurokraci nie chcą, aby państwa Unii (choćby i te prounijne) dopuściły swoich obywateli do głosu. Żeby Europejczycy mogli sami zacząć odpowiadać na najważniejsze pytania dotyczące ich życia. Żeby zaczęli decydować o swoim losie, zamiast zdawać się na opinie swoich, wybranych pod ścisłą kontrolą, przedstawicieli. Boją się, że Holendrzy czy Francuzi mogliby w referendum odpowiedzieć, czy chcą być w Unii. Bo nagle okazałoby się, że mamy do czynienia z totalną herezją: wszak kto nie chce być w Unii, ten jest wyznawcą szatana. Nie trzeba go pytać o opinię, ale spalić na stosie, bo pewne poglądy są niegodne XXI wieku.
Adam Michnik szansę Brytyjczyków na podjęcie autonomicznej decyzji nie nazywa herezją, tylko „wypadkiem przy pracy". Tomasz Lis jest mniej subtelny, pisze o tym, że „totalny pluralizm" poglądów – czyli sytuacja, gdy wszyscy mają równe szanse w prezentowaniu swoich racji – to „złośliwy nowotwór". Czytając jego opinię literalnie: demokracja to rak. Tego dosłownie jeszcze nie mówi, ale pewnie niebawem zadeklaruje: trzeba swobodę poglądów zniszczyć, wypalić do cna.