Człowiek wymięty, niedospany, po dziesięciu lub więcej godzinach lotu spędzonych w pozycji kolana pod brodą (linie lotnicze kompaktują siedzenia na maksa) z zazdrością spogląda na rozłożone łóżka tych, którzy zapłacili za bilet trzy razy więcej i podróż przebyli w błogim śnie po uprzednim przyjęciu kieliszka szampana oraz obiadu na porcelanie.
Za umieszczeniem przedziału biznesowego z przodu zapewne przemawiają względy techniczne – z tyłu hałas silników jest większy. Ale okazuje się, że jest jeszcze inny powód.
Badania wykazały, że kreowanie ekskluzywności dla elity, umiejętne naciskanie guzików z psychologią klientów odnosi bardzo dobry skutek. Tych z wagonu bydlęcego, stojących w długiej kolejce do wyjścia, przepuszcza się przez klasę lux w celu wywołania w nich zazdrości. Kto jej nie poczuje na widok tych, co się wygodnie wyspali na rozkładanych fotelach i smacznie zjedli? Kto, patrząc na porzucone w nieładzie poduszki pachnące jeszcze snem, nie pomyśli: ci to mają dobrze? Zazdrość ta jest stymulowana. Na nią liczy marketing. Bo może następnym razem biedak z ekonomicznej zapożyczy się, wypruje z siebie flaki, ale kupi drogi bilet, żeby poczuć się jak milion dolarów.
W filmie o „Titanicu" główny bohater, irlandzki robotnik grany przez Leonardo Di Caprio, podróżuje na pokładzie dla biedoty położonym na samym dole statku i odgrodzonym od góry metalowymi zaporami. Przedział ten, oprócz niewygody, był również obciążony największym ryzykiem w razie zatonięcia. Co akurat w przypadku „Titanica" okazało się istotne...
Takie segregacyjne podejście armatora do pasażerów nie było niczym dziwnym na początku XX wieku. Pierwsza, druga i trzecia klasa istniały w pociągach, na statkach, w tramwajach. W XIX wieku koleje francuskie wprowadziły wagony trzeciej klasy bez dachu, by skłonić pasażerów do wydania paru franków więcej na miejsce z zadaszeniem.