W poszukiwaniu pojednania polsko-ukraińskiego

Między Ukraińcami i Polakami istotna jest więź, starsza niż to straszliwe zamieszanie z połowy zeszłego wieku.

Aktualizacja: 24.09.2016 18:08 Publikacja: 22.09.2016 15:35

W poszukiwaniu pojednania polsko-ukraińskiego

Foto: Rzeczpospolita

...wszak to jak małżonków dwoje! Bóg złączył, a czart dzieli, Bóg swoje, czart swoje! (Adam Mickiewicz, „Pan Tadeusz")

Święta Rita, Włoszka z umbryjskiego miasteczka Cascia, położonego nieopodal słynnej Nursji, jest uważana za patronkę tych, którym w życiu rodzinnym wszystko się wali. Dziś można śmiało uznać ją za najskuteczniejszą opiekunkę z nieba kobiet, które nie dają sobie narzucić popularnego wezwania, by trudnego współmałżonka w przypływie desperacji usunąć ze swojego życia – tak jak zrzuca się z samochodu śnieg. Albo zamienić go, jak mówi pewna cyniczna piosenka, na „lepszy model".

Świętą z Półwyspu Apenińskiego można także uznać, choć brzmi to paradoksalnie, za patronkę pojednania Polaków i Ukraińców: tych, którzy noszą w swoich sercach niezabliźnione rany.

Istnieją dziś w całym świecie, także w Polsce, niezliczone poradnie psychologiczne i kancelarie adwokackie, gdzie całe sztaby „doradców rodzinnych" z dyplomami i patentami dwoją się i troją, by namawiać kobiety przytłoczone trudami życia małżeńskiego, by czym prędzej „pozbyły się problemu", wyrzucając „nieodpowiedniego mężczyznę" z domu lub samej się z niego z hukiem, wynosząc. Nawet niekiedy duszpasterze, bezradni wobec szalejącej epidemii ucieczek kobiet od „jarzma małżeńskiego", są skłonni przyznać, że skoro wszystkie możliwości „dialogu małżeńskiego" się wyczerpały, trzeba uznać status quo. Ucieczki tego typu często są jednak zawsze rozwiązaniem pozornym. W istocie najczęściej są ucieczkami od trudów i cierpień, wymagających męstwa i charakteru, a które w czasach, gdy życie łatwe, wygodne oraz codzienny hedonizm stały się przedmiotem kultu, jawią się jako coś nienormalnego, horrendum.

Jakby przeczuwając czasy, które nadejdą, kiedy będziemy z całą bezwzględnością wymagać od innych, by sprostali naszym oczekiwaniom i marzeniem, niewiele wymagając od siebie, pisał ks. Jan Twardowski: Nie płacz. To tylko krzyż,/ Przecież tak trzeba./ Nie drżyj. To tylko miłość/ Jak rana w przylepce chleba.

Prawo do szczęścia, prawo do cierpienia

Święta Rita (1381–1457), Włoszka z Umbrii, też „źle trafiła". Tak powiedziałyby pewnie dzisiejsze dyplomowane „obrończynie kobiet". Piękna jak róża, z bogobojnej rodziny Amaty i Antonio Lotti, uduchowiona, o subtelnym sercu. Zakochawszy się po uszy wyszła za mąż – przy aprobacie pobożnych, choć niewykształconych rodziców – za utytułowanego szlachcica Paola Manciniego. Chłopca jak marzenie, z nieodłączną bronią przy boku.

Mąż okazał się zawodowym zabójcą. Mścicielem wykorzystywanym bezwzględnie w kastowych porachunkach przez związek klanów, tak zwanych gwelfów, rywalizujący w Cascii z ugrupowaniem gibelinów, o władzę i wpływy finansowe i polityczne. Rywalizowano, nie przebierając w środkach. Spirala nienawiści i zemsty nakręcała się bez końca. Rozpalała fałszywe poczucie dumy, honoru i obowiązku już u małych chłopców z rycerskich rodów, wciągając ich w pasmo niekończących się zbrodni i gwałtów popełnianych także na niewinnej ludności. Blisko Rzymu wytworzyła się niemal doskonale pogańska społeczność. Nie znano znaczenia słów: litość, miłosierdzie czy przebaczenie. Wadliwe prawo małej republiki, jaką była Cascia, przy pozorach dbania o „społeczny ład", w istocie chroniło oazę występku.

Po pierwszym szoku, jakim stało się odkrycie prawdy o świeżo poślubionym małżonku, nastąpił wewnętrzny bunt młodej dziewczyny wobec niezawinionej sytuacji. Pod hasłem, jakie zawsze w podobnych okolicznościach jest wykrzykiwane: „Dlaczego ja?". Ale bunt trwał krótko. Niespełna 20-letnia żona Paola Manciniego, zamiast pogrążyć się w rozpaczy czy próbować ucieczki z diabelskiej pułapki, rozpoczęła żmudną walkę o odbudowę chrześcijańskich zasad i zwyczajnych ludzkich uczuć w sercu poślubionego jej mężczyzny. (Czy dziś „wobec bezspornych faktów", nie powiedziano by raczej, że jest po prostu „wolna" i może, a nawet „powinna" go zostawić? Prawo jest za nią; w jego świetle jest nadal panienką, jej małżeństwo zostało zawarte nieważnie, może zacząć nowe życie, ma przecież „prawo do szczęścia"?).

Rita zrozumiała – choć nie od razu – że odrzucenie męża i wykreowanie siebie na jego ofiarę będzie przejawem pychy. Po latach upokorzeń i psychicznej przemocy, jakiej doznawała ze strony Paola i jego moralnie zniszczonej rodziny, osiągnęła jego powrót do wiary. Udało jej się to względem człowieka, który – jak wszyscy panowie w Cascii – słynął z okrucieństwa. (Niektórzy historycy próbują go dziś przedstawiać jako człowieka „zranionego w dzieciństwie"; bezwzględny, okrutny i arogancki miał stać się za sprawą bolesnych osobistych doświadczeń. W ten sposób zawsze relatywizuje się moralne, „strukturalne" zło, w tym wypadku prawo).

Miasto zemsty

Paolo Mancini wkrótce po swoim nawróceniu zginął z ręki kolejnego mściciela, który nie przyjął do wiadomości jego odstąpienia od udziału w zbrodniach politycznych w Cascii. Zginął, przeprosiwszy wcześniej żonę (był nie tylko mordercą, ale i rozpustnikiem), pojednany z Bogiem. Zostawił Ricie dwóch synów. Ich także dosięgło prawo klanowe. „Krew woła o krew" – jak mówiło się w Cascii. Zgodnie z wyrokiem rodziny Mancinich chłopcy musieli jak najszybciej pomścić śmierć ojca. Koszmarny kołowrót odwetu obracał się znów. Niepowstrzymany niczym – oprócz modlitwy matki.

Rita ofiarowała synów Bogu. Wkrótce w Cascii wybuchła epidemia dezynterii. Obaj, mimo starań lekarzy, zostali zabrani z tego świata, nie kalając rąk krwią współmieszkańców.

Cascia, miasto zemsty. Co się z nią stało? Po śmierci Paola i synów Rita nie chciała pamiętać o szykanach, jakim poddawano ją w rodzinie męża. Przy każdej próbie przeciwstawienia się neopogańskiemu obyczajowi i prawu wendety narzuconemu przez stronnictwo rodowe Mancinich była brutalnie karcona przez ludzi w jedwabnych pończochach i aksamitnych beretach. Pokorna postawa młodej wdowy spowodowała, że Cascia przetarła w końcu oczy przesłonięte krwawą mgłą.

Całe późniejsze życie Rita poświęciła misji pojednania zwaśnionych rodów w rodzinnym mieście. Czyniła to delikatnie, z taktem i wytrwałością, mężnie znosząc niezliczone upokorzenia. I Cascia odzyskała spokój odzyskując wiarę, która nie istnieje bez przebaczenia win. I bez prośby o przebaczenie – bo nikt na ziemi nie jest ideałem. Spokój Cascii zbudowany został na odrzuceniu prawa zemsty, na pokoju serc.

Gdy do umbryjskiego miasta-państwa powróciły normalne relacje społeczne, bohaterka tego dramatu wstąpiła do zakonu augustianek. Pod koniec życia została obdarzona łaską stygmatów. Tylko w jednym roku, roku jej śmierci, odnotowano 11 cudów. Cuda towarzyszą tej patronce żon, matek i dzieci nieprzerwanie, aż do dziś. Jej ciało po prawie 600 latach pozostaje nienaruszone.

Tę opowieść opartą wyłącznie na historycznych faktach dedykuję wszystkim, którzy uważają, że Ukraińcy są i pozostaną wrogiem Polaków. Muszą pozostać wrogiem, bo są rzekomo, naszym wrogiem odwiecznym. Jak to?

Rozmawiałam niedawno ze Stepanem, 19-letnim chłopakiem z Sokala pod Lwowem, pracującym w Polsce jako kelner w restauracji hotelowej. Opowiadał mi z rodzajem dumy, że pochodzi z miasta, gdzie wzniesiono „pałac polskiego króla", jedną z najpiękniejszych jego zdaniem budowli regionu. (Prawdopodobnie miał na myśli pałac Potockich w nieodległym Tartakowie, obecnie w ruinie, ale może też pałac Dzieduszyckich w Poturzycy, rozgrabiony i zniszczony przed wieloma laty przez Sowietów? W każdym razie prawa miejskie zawdzięczał Sokal istotnie królowi Janowi III Sobieskiemu).

Pamiętam też spotkanie z Eleną spod Stanisławowa. Elena ma 50 lat, w Polsce opiekuje się starszymi ludźmi w ich mieszkaniach. Moją znajomą, 90-letnią przedwojenną harcerką, bohaterką Powstania Warszawskiego, opiekowała się przez dwa ostatnie lata życia, gdy była już niedołężna. Myła ją, czesała, karmiła, ubierała. Pani Zofia w jej towarzystwie odzyskiwała pogodę ducha, żartowała, pomimo fizycznych cierpień. Elena nie miała cech zawodowej pielęgniarki. Nie była tak sprawna i zręczna. Była jednak wyposażona w rodzaj ciepła, jaki miewają kobiety ze wsi. Traktowała swoją podopieczną jak matka traktuje małe dziecko. Zawsze zostawała trochę dłużej niż trzeba. Nie spieszyła się, była małomówna, ale zawsze uważnie nasłuchiwała, co mówi jej niedowidząca i niedosłysząca podopieczna. Często śpiewała. Czy do mieszkanka na VI piętro wieżowca przychodziła tylko do pracy? Czy było to aktorstwo sprytnej kobiety? Udawanie? Liczenie na dobre wynagrodzenie? Wynagrodzenie było jednak symboliczne, rodzina sanitariuszki z Powstania nie była zasobna.

Wadim i Kławdia są emigrantami z Kijowa. Najmłodsza ich córka, siedmiolatka hoduje na parapecie roślinki wykopane z trawnika. Zbiera chrząszcze i karmi je w pudełkach od zapałek. Próba udomowienia ślimaka, wiewiórki i jeża to jej codzienne pozaszkolne zajęcia. Wadim i Kławdia usłyszeli od kogoś, że Polacy i Ukraińcy są sobie bliscy, ich narody mają wspólne korzenie i są tak naprawdę jednym narodem. Postanowili osiedlić się w Polsce, bo towarzyszy im tu poczucie bezpieczeństwa, którego potrzebowali ze względu na nadwrażliwą córkę, a którego zabrakło w Kijowie. Chcieliby zostać tutaj, choć nie wiedzą, czy będzie ich na dłuższą metę stać na życie w „bogatej Polsce".

Wszystkich tych ludzi łączy jedno: Nie są „smile". Nie zauważyłam, by posługiwali się tą łasząca się przymilnością, która charakteryzuje ludzi, którzy wiedzą, jak zarobić na innych. Są „surowi", „nieobrobieni" przez cywilizację łatwego pieniądza. Powiedziałabym nawet, że jest w nich duma. Odczuwa się jakiś wspólny z polskością rys, ślad dawnej psychicznej jedności, bliskości, pokrewieństwa. Słyszy się to także w języku. Długotrwałe współistnienie, fizyczna bliskość i zwyczaje pielęgnowane na co dzień są zawsze źródłem trwałej więzi.

Adam Mickiewicz w wykładach paryskich odnotował tę cechę Ukraińców, społeczności – wówczas – typowo chłopskiej. „Reformatorowie teraźniejsi ciągle mówią o nędzy materialnej tego ludu, nie mając zupełnie na względzie jego cierpień moralnych. Nigdy lud ten nie usłucha żadnego reformatora, któryby mu rozdawał grunta i pieniądze, jeśli człowiek ów nie będzie miał moralnej nad nim wyższości, w dobrem czy w złem. Nikt chłopów nie olśni blaskiem bogactw, tytułami, ani zewnętrzną okazałością, ale posłuch wśród nich znajdzie zawsze ten, kto w nich wzbudzi zapał czy też strach".

Do czego tęsknią moi znajomi Ukraińcy? I ci, którzy przez wiele miesięcy nie opuszczali Majdanu, którzy demonstrowali w innych miastach? Którzy bronią swojej ojczyzny z bronią w ręku? Czy nie do tego także, co wyraża cała symbolika tych nieprzeliczonych dóbr, jakie Polacy po sobie zostawili na Kresach, także na „ziemiach ukrainnych"? Do tego, by objąć to wszystko uczuciem tkliwości i troski: bazyliki, pałace, klasztory, gmachy bibliotek, teatrów, uczelni? Te wyniosłe i wciąż dumne ruiny pokryte mchem, resztki baszt, przęsła zabytkowych mostów. Bruki kamienne na dziedzińcach okolonych 300-letnimi drzewami, marmurowe posągi wojowników i świętych bez rąk i głów. Barokowe ołtarze z chmurami aniołów, strzeliste warownie na skalistych wzgórzach. Niekończące się aleje w zdewastowanych parkach, ogromne widokowe tarasy nad leniwymi rzekami... Objąć myślą i poczuciem, że oto nie postawili tego wszystkiego tu, na ziemi, na której się urodzili, jacyś obcy, dalecy, nieznani – ale właśnie „swoi", bliscy, „rodzinni". Bo istotna jest więź, która jest starsza niż to straszliwe zamieszanie z połowy zeszłego wieku. I całe to niesłychanie widzialne piękno, to także ich, Ukraińców, „dom".

Kres wendetty

Zadomowić się w tym duchowym świecie, w kulturze majestatycznej i swojskiej zarazem, która pozostała pod postacią kamiennych monumentów – bo jest w całości tak odmienna, tak różna od duchoty, ścisku, chaosu i nieporządku nieodległej Azji. Wyraża aspiracje umysłu i serca unikalne w tej części świata. Kiedyś promieniowały one prawie na całą tę ziemię.

Czy pozostało w naszych relacjach coś, co domaga się wypełnienia, połączenia, zespolenia, zabliźnienia? Oto ręka wyciągnięta, oto uśmiech twarzy bardzo zmęczonej, uśmiech niepewny. Widzę go na twarzy Stepana, Wadima i Kławdii. „Sami Polacy wyznają", mówił Mickiewicz w Paryżu, „że Kozaków wzburzyli przez swoje niesprawiedliwości, ale dzieje tej niesprawiedliwości przedstawiane są teraz (w roku 1842 – przyp.red.) w sposób fałszywy i niedorzeczny. Mówi się na przykład, że Kozaków katowano, chłostano na śmierć, że zmuszano ich do pracy nad siły. Mamy miarodajne świadectwo pieśni ludu kozackiego, gdzie nie ma ani słowa o podobnym postępowaniu. Przeciwnie, Kozacy byli dostatniejsi od innych chłopów. Nikt nie wydzierał im własności [zaczęli to robić Sowieci w latach 20. ub. wieku – E.P.P.], zresztą oni sami o dostatki swe mało dbali. Ataman czy hetman kozacki, sprzedawszy zboże, wracał z miasta nadmorskiego z pieniędzmi, w atłasach lub aksamitach. Ale gdy tylko znalazł się pośród druhów, trwonił cały zarobek, wdziewał wtedy atłasy i lazł w beczkę dziegciu, aby stać się na nowo Kozakiem. Taki człowiek na pewno nie podnosiłby buntu dla kawałka zagrabionej mu roli. Ale obrażono ducha Kozaków, chcąc im narzucić obcy obrządek, dając im odczuć niższość polityczną, odmawiając przywileju uczestnictwa w elekcji królów polskich. Kozacy żalili się w swych pieśniach niemal wyłącznie na nadmierną zalotność szlachciców polskich, którzy im odbierali serca ich kobiet" (wykład z 1 lutego 1842 r.).

Nic nie usprawiedliwia mordów na Polakach popełnionych na Wołyniu 100 lat później. Wendeta, jak wiadomo oznacza jednak nieustanny konflikt, oparty na zasadzie wet za wet, co prowadzi do niekończącej się wojny między rodzinami mafijnymi – i między narodami, gdy wejdą na tę drogę. Wrogość wobec sąsiadów, tak jak wrogość między małżonkami, to w jakimś sensie także wrogość wobec siebie. „W rodzinach ludzie często zasiadają razem do dyskusji o ważnych dla wszystkich sprawach. Może być wiele opinii, sprzecznych propozycji, a nawet frakcji. Jednak w szczęśliwej rodzinie wszyscy podporządkowują się ostatecznej decyzji, nawet jeśli się z nią nie zgadzają, a to dlatego, że chcą pozostać razem. Istnieje dla nich coś ważniejszego niż własne zdanie, czyli rodzina, której pomyślność i przyszłość chcą przedyskutować (...) rodzina jest częścią ich tożsamości, czymś niezmiennym, w odróżnieniu od poglądów na pewne kwestie. Wspólna tożsamość sprawia, że rozbieżność opinii przestaje być groźna" (Roger Scruton, Jak być konserwatystą).

Wiedzieli o tym dobrze polscy biskupi, pisząc w 1965 roku w liście do biskupów niemieckich: „Przebaczamy i prosimy o przebaczenie...", czego nie mogli wybaczyć komuniści, bo godziło to w sam rdzeń ich ideologii, łamało kręgosłup ich wieży Babel. Wet za wet, zemsta była najwyższym prawem.

„Nie miało to już żadnego znaczenia. Nie podałem mu ręki" – pisze pan, który w swoich kolejnych książkach wydawanych obecnie w Polsce opisuje systematycznie, nie szczędząc naturalistycznych obrazów, zbrodnie banderowców w województwie tarnopolskim. „I to nie ja nie podałem mu ręki. I nie ja się od niego oddalałem. Oddalało się od niego coś znacznie głębszego i ważniejszego niż ja, pyłek w obliczu wszechświata. Oddalało się od niego coś ogromnego i potężnego, coś, co płakało i wyło we mnie, co szlochało i łkało z zaświatów. Wielki ból, jęk i cierpienie odwracało się od niego i szło przed siebie. I żal, straszny, porażający żal".

...bo są wrogiem odwiecznym? Bo są innymi ludźmi, „nieludzkimi"? Jak można głosić takie teorie? Bywali trudnym sąsiadem, płacili złem za dobro. Nie wszyscy jednak, znikoma mniejszość. Część Ukraińców z Wołynia – ale tylko właśnie z Wołynia, co podkreśla część polskich historyków, i co budzi istotne pytania na temat genezy tych zbrodni – dawała się prowadzić jak po sznurku sprytniejszym od siebie. Uwierzyli, że zagraża im nie kto inny jak Lachy. Trzy pokolenia wstecz. Ale to przy ich pomocy Bóg apeluje dziś do naszych serc. Dokąd serca pozostaną zamknięte, nie będzie prawdziwego pokoju. Nie będzie chrześcijańskiego sąsiedztwa. Będzie rozejm, układ, zawieszenie broni. Może nawet „dialog". I obcość. Chłód i obojętność. Niepatrzenie sobie w oczy. Brak przebaczenia.

Prawda! prawda! rzekł na to Gerwazy wzruszony

Dziwneć to były losy tej naszej Korony

I naszej Litwy! wszak to jak małżonków dwoje!

Bóg złączył, a czart dzieli, Bóg swoje, czart swoje!

Spotkanie z Ritą

Ukraina, Litwa, Białoruś i Korona. Wszędzie te same dramaty, te same pułapki, podziały, podchody i rozdzierające tęsknoty. Miłość i nienawiść. Te same nadzieje i padanie sobie w ramiona po oddaleniu narzuconej – a często i dobrze wyreżyserowanej – wrogości.

Gdyby nieboszczyk pan mój Stolnik dożył chwili!

O Jacku! Jacku! – lecz cóż będziemy kwilili?

Skoro dziś znowu Litwa łączy się z Koroną,

Toć tym samym już wszystko zgodzono, zgładzono.

Co jest fałszywego, zepsutego w relacjach małżeńskich, podobnie jak sąsiedzkich, pochodzi najczęściej nie z serc ludzkich, ale z błędnej, „negacyjnej", jak ją nazywa Mickiewicz, opartej na nienawiści idei. Negowanie możliwości pojednania z narodem ukraińskim ma zawsze coś z nuworyszowskiej czy może raczej typowo etnicznej pychy. Jest wyrazem kompleksów, braku wiary w siebie. Jest przejawem słabości. Świadom był tego Józef Piłsudski. „Dopóki ludzie nie utożsamiają się ze swoim krajem, jego terytorium i dziedzictwem kulturowym – na podobnej zasadzie, na jakiej identyfikują się z rodziną – nie wykształci się polityka kompromisu. Musimy traktować naszych sąsiadów poważnie, jako ludzi o takim samym prawie do ochrony, za których w momentach kryzysu będziemy gotowi narażać życie. Robimy to dlatego, że poczuwamy się do przynależności do wspólnego domu. Dowodzi tego historia świata" – pisze Roger Scruton.

Historia Rity Mancini i wielu innych, znajdujących się w podobnej sytuacji kobiet, a przy tym mężnych i niezałamujących się, bo prowadziła je wiara, a wraz z nią nadzieja, przypomina historię Rzeczypospolitej. Dzisiejsza plaga pozornych rozwiązań małżeńskich konfliktów, które godzą w ład ustanowiony przez Boga i w samą strukturę duchową kobiety – i zarazem państwa, dodajmy, bo państwo bez małżeństw i rodzin jest atrapą – przechodzi dzisiaj bez echa w instytucjach, które powinny wszcząć alarm w tej sprawie. Przechodzi – jako przejaw „zdrowego rozsądku", „koniecznej samoobrony kobiet" etc. „Mają to, na co zasłużyli" – powtarzają „dobre matki", kuzynki, przyjaciółki o nieudanych mężach. Czy mąż naprawdę może być tak zły, by trzeba go było opuścić? A może jednak wszystko lub prawie wszystko zależy od kobiety? Czy naród może oznaczać coś „boskiego", coś innego niż po prostu tożsamość historyczna i trwała lojalność, która łączy zwykłych ludzi we wspólnotę polityczną, jak ujmuje to sir Scruton?

Zamiast „kobieta" powiedzmy – Polska. Słowo „mąż" zamieńmy na – zaskakujące zapewne w tym kontekście dla wielu, a jednak pasujące jak ulał – Ukraina.

Autorka jest niezależną publicystką. Przeprowadziła wywiad rzekę z premierem Janem Olszewskim „Prosto w oczy". Opublikowała także książki: „Patrząc na kobiety", „Rycerze wielkiej sprawy" i „Powrót pańskiej Polski".

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy