Czy Izera przełamie klątwę

Polska w przemyśle samochodowym wiecznie goni za konkurencją. Obecnie to już trzecia epoka, w której podchodzimy do własnej produkcji aut. Poprzednio sukcesów nie było. Czy elektryczna Izera to zmieni?

Publikacja: 22.01.2021 10:00

Polskie e-auto wygląda świetnie, ale na razie tylko na wizualizacjach

Polskie e-auto wygląda świetnie, ale na razie tylko na wizualizacjach

Foto: materiały prasowe

Jeśli wierzyć rządowi Mateusza Morawieckiego, otworzyło się wyjątkowe okienko pozwalające nam wejść do gry na rynku producentów samochodów. Minister klimatu i środowiska Michał Kurtyka, który wskazał już Jaworzno jako miejsce, w którym od 2024 r. spółka Electromobility Poland (EMP) ma wytwarzać elektryczne auta pod marką Izera, argumentuje, że pojawienie się nowych technologii jest szansą na rynkowe przetasowania. Tak było w przypadku odrzutowych silników, gdy do konkurencji włączył się z sukcesem General Electric, a odpadł potężny Wright, tak było z telefonami komórkowymi, gdy pojawiły się smartfony Apple'a, a zniknęła Nokia. Teraz taką rewolucją jest zastępowanie napędu spalinowego elektrycznym.

Minister zapewnia, że ma „pełną świadomość skali trudności, z jaką trzeba będzie się zmierzyć na każdym etapie rozwoju przedsięwzięcia". Mimo to jest przekonany, że warto, bo motoryzacja pociągnie za sobą rozwój techniczny rodzimych firm i własnych rozwiązań technologicznych. – Kreowanie popytu na nowoczesne usługi oraz technologie czy transformacja regionów powinny być rolą państwa – uważa. Wskazuje także na zaangażowanie rządów w pomoc dla branży motoryzacyjnej: 100 mld euro przeznaczone w ostatnich latach przez Niemcy dla rodzimych koncernów i podobny wielkością pakiet ratunkowy dla firm z Detroit, przygotowany przez rząd USA.

Politycy noszą na rękach koncerny samochodowe, bo trzęsą one światową gospodarką, a wielkością obrotów dorównują państwom. Przychody koncernu Volkswagena, który produkuje rocznie 10 mln aut, sięgają połowy PKB Polski. Nawet znacznie mniejsza Mazda (1,5 mln produkowanych samochodów) notuje ponad 32 mld dol. obrotu, co odpowiada ponad jednej czwartej przychodów budżetu naszego państwa.

Przeciwnicy projektu przekonują, że zmiana technologii napędu to zbyt mało, aby odnieść sukces w bardzo złożonej branży motoryzacyjnej. Izera nie ma własnej produkcji dwóch kluczowych komponentów aut elektrycznych: akumulatorów i silników. Także w dostawach innych komponentów będzie polegać na firmach zewnętrznych. Jako mały gracz, o produkcji sięgającej zaledwie 200 tys. sztuk rocznie, będzie zmuszona kupować komponenty drogo.

Izera otrzyma podwozie i architekturę elektroniczną kupioną u zewnętrznego dostawcy, więc kluczowe kompetencje techniczne i produkcyjne pozostaną (wraz z marżą) poza polską fabryką. Nie jest także pewne, czy dostawca nie ograniczy rynków, na których EMP będzie mogła zaoferować swój produkt do sprzedaży.

Za trzy lata, gdy produkcja Izery ma dopiero ruszać, oferta konkurencyjnych modeli będzie już bardzo bogata, więc powodzenie nieznanej marki, nawet na rodzimym rynku, wcale nie jest pewne. Dlaczego nowy producent ma sprzedawać samochody sprawniej od doświadczonych firm, które na dodatek dysponują nie tylko wiedzą, ale i znacznie głębszymi kieszeniami, i stać je na ewentualną wojnę cenową?

Słaby popyt wewnętrzny także nie pomoże projektowi. Już 100 tys. izer rocznie (nawet przy dwóch oferowanych modelach) to zbyt dużo jak na krajowy rynek. Najpopularniejsza w Polsce marka Skoda sprzedaje rocznie ponad 60 tys. samochodów, mając aż dziewięć modeli. Zatem przed Izerą stoi konieczność zdobycia nie tylko polskich, ale także zagranicznych klientów, czego na dobrą sprawę nigdy nie udało się dokonać krajowym fabrykom motoryzacyjnym, podobnie jak nie zdołały one wypromować własnej marki.

Krytycy wskazują na wyraźne przesuwanie się preferencji nabywców w kierunku marek luksusowych kosztem popularnych. Rosnące problemy tych ostatnich powinny być dzwonkiem alarmowym dla inwestorów zainteresowanych rządowym projektem.

ElectroMobility Poland zakłada wzniesienie fabryki produkującej rocznie 100 tys. elektrycznych aut przy obsadzie 2 tys. osób. Pełne zatrudnienie zakład ma osiągnąć dopiero w drugim etapie przy podwojeniu liczby wytwarzanych samochodów.

Nakłady na samą fabrykę, której budowa ma się rozpocząć jesienią tego roku, szacowane są na 2 mld zł. EMP wylicza, że łącznie potrzebnych będzie 5 mld zł. Kwota obejmuje koszt inwestycji i uruchomienia produkcji w Jaworznie, zbudowanie całej gamy modelowej, sieci obsługi klienta i sprzedaży. Czy pierwsza generacja modeli zdoła spłacić część inwestycji oraz zarobić na przygotowanie drugiej generacji aut?

Inwestorzy prywatni nie podchwycili propozycji i ElectroMobility Poland liczy na wsparcie państwa. – Prowadzimy rozmowy w sprawie tego, w jaki sposób rząd może wesprzeć projekt – przyznaje prezes EMP Piotr Zaremba, a wtóruje mu minister Kurtyka. – Będziemy pracowali nad tym, by państwo wsparło inwestycję – stwierdza. Dodaje, że „szersza analiza łańcucha wartości projektu i spojrzenie na niego z perspektywy państwa pozwala dostrzec dodatkowe elementy, które nie są brane pod uwagę przez inwestorów komercyjnych".

Od warsztatu do fabryki

Podobne problemy musiała rozwiązać II RP, nadrabiając technologiczne zapóźnienie, i to wkrótce po wywalczeniu niepodległości. Zdewastowany wojennymi grabieżami rolniczy kraj nie był w stanie nawet sam się wyżywić. Produkował na hektar średnio o połowę mniej, ale przy dwuipółkrotnie większym zatrudnieniu niż np. Dania.

Późniejszy wicepremier Eugeniusz Kwiatkowski wyliczał, że przemysł na obszarze byłej Kongresówki został w czasie wojny zniszczony do tego stopnia, że zatrudniał 15 proc. stanu z 1913 r. Prezes Centralnego Związku Polskiego Przemysłu, Górnictwa, Handlu i Finansów „Lewiatan" Andrzej Wierzbicki podkreślał w grudniu 1921 r., że przez siedem lat wojen przemysł unicestwiały nie tylko artyleria czy rozmaite „ewakuacje", ale też celowa grabież i łupiestwo okupantów, aby Polska stała się terenem łatwej ekspansji przemysłu niemieckiego.

Najważniejszą technologią ówczesnego przemysłu motoryzacyjnego była obróbka skrawaniem. Trwający od końca XIX w. szybki postęp w budowie obrabiarek umożliwił gwałtowne zwiększenie precyzji i wydajności produkcji. Już przed Wielką Wojną z fabryk wyjeżdżały setki tysięcy aut rocznie, a ich części były w pełni wymienialne. Zniknęła konieczność ręcznego pasowania komponentów silnika i podwozia.

W Europie dymiły rozbudowane zamówieniami wojska zakłady, a w Polsce funkcjonowały co najwyżej marnie wyposażone warsztaty samochodowe. Temat budowy fabryki aut pojawił się po ustabilizowaniu złotego w 1924 r. Wojsko liczyło, że prywatni przedsiębiorcy zbudują fabrykę ciężarówek.

Zaledwie dekadę wcześniej Gerlach i Pulst należał do wiodących na świecie producentów obrabiarek, a Towarzystwo Fabryki Machin i Odlewów Żelaznych K. Rudzki i Spółka miało niemal jedną piątą rynku budowy mostów żelaznych Rosji carskiej. Wydawało się zatem, że jest na czym budować nowy projekt. Jednak wielki przemysł i banki znajdowały się w rękach obcego kapitału, który w czasie wojny lub tuż po niej się ulotnił. Kwiatkowski szacował, że wartość wywiezionych kapitałów oszczędnościowych, funduszy emerytalnych, ubezpieczeniowych, niewypłaconych zarobków stanowiła sumę 3,3 mld franków w złocie, podczas gdy pierwszy budżet niepodległej Polski z roku 1919/1920 nie sięgał nawet miliarda.

Wojsko zamówiło w prywatnej spółce Zakłady Mechaniczne Ursus 1050 ciężarówek. Prywatne banki odmówiły pożyczki 5 mln zł na budowę zakładu o wydajności 750 aut na jedną zmianę rocznie, uważając ryzyko za zbyt duże. Już w tym czasie panowała powszechna opinia, że fabryka samochodów powinna wytwarzać 10 tys. aut rocznie, aby wypracować zysk. Co prawda w Czechosłowacji żadna z ośmiu wytwórni samochodów nie osiągała tej liczby nawet pod koniec lat 20. (największa Skoda produkowała rocznie 6 tys. aut), ale wszystkie należały do koncernów zbrojeniowych mających pokrewną produkcję maszynową.

W Polsce producent musiał zaczynać od zera, bo brakowało lokalnych dostawców części hutniczych, elektrotechniki, chemii, a przedsięwzięcie wydawało się przerastać możliwości jednej spółki. Gdy w Polsce powstawał nowy przemysł, Citroën wyprodukował już 50 tys. aut.

Ursus otrzymał 300 nowych obrabiarek ustawionych w świetlistych halach, wyprodukował niecałe 900 samochodów i... zbankrutował. Wielki kryzys przetrzebił nabywców, również wojsko zakupiło mniej, niż obiecywało. Krajowa sprzedaż aut skurczyła się z 6–8 tys. sztuk pod koniec lat 20. do 600 egzemplarzy na początku kolejnej dekady.

Upadłego Ursusa przejęły Państwowe Zakłady Inżynierii, powołane w marcu 1928 r. przez premiera Józefa Piłsudskiego. Fundusze zapewnił państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego. PZInż dysponowały warsztatami na warszawskiej Pradze (wytwarzały rzemieślniczo samochody CWS) i z niemałym trudem, wynikającym z braku zaufania zagranicznych kontrahentów, kupiły w 1930 r. licencję na silniki wysokoprężne szwajcarskiego Saurera (dla dużych ciężarówek, autobusów oraz czołgów), a rok później na samochody ciężarowe i osobowe włoskiego Fiata.

Tym razem udało się opanować produkcję silników i podwozi, choć nastąpiło to niemałym kosztem. Rząd zdecydował się na inwestycję, wiedząc, że samochód z PZInż będzie dwu-, dwuipółkrotnie droższy niż taki sam model z taśmy Fiata. Musiał być sprzedawany poniżej kosztów, ale w ostatecznym rozrachunku było to dla państwa opłacalne. Przy rocznej sprzedaży 3,5 tys. samochodów państwo przeznaczało na dopłaty 6 mln zł. Do zakupienia takiej samej liczby aut za granicą trzeba było mieć dewizy za 16 mln zł, aby zaś zdobyć zagraniczną walutę, potrzebna była premia 4,8 mln zł.

Nowa technologia i nowy kłopot

Umowa z Włochami kończyła się w 1941 r. (z Saurerem rok wcześniej) i Ministerstwo Spraw Wojskowych zdecydowało, że zakład będzie się specjalizować w produkcji czterotonowych ciężarówek własnej konstrukcji. Fabryka poddawała próbom prototypy wykonane na obrabiarkach przewidzianych do tej produkcji i seryjnym oprzyrządowaniu. Maszyny pochłonęły większość z wartej 6 mln zł inwestycji. Zakład mógł produkować rocznie od 12 do 20 tys. samochodów. Właściciel przewidywał, że tym razem obędzie się już bez państwowych dotacji. Rezygnację z produkcji osobowego fiata 508 wymusił licencjodawca, który wprowadził nowy model i sygnalizował bliski koniec dostaw blach do nadwozi. W Polsce nie było ciężkich pras zdolnych tłoczyć duże elementy samochodowych karoserii, jak bok lub podłoga.

Problem z krajową dostawą głębokotłoczonych blach nadwoziowych miała również warszawska spółka Lilpop, Rau i Loewenstein, która w 1936 r. otrzymała koncesję na produkcję chevroletów.

Tłoczenie stalowych nadwozi stało się już w latach 20. podstawową technologią przemysłu samochodowego. Wprowadzenie całkowicie stalowych nadwozi wymusiło stosowanie coraz większych wytłoczek, a te były sztancowane na coraz potężniejszych prasach. Wielkością przypominały piętrowe kamienice, ale kosztowały znacznie więcej. Spłata nakładów na tłocznię wymagała produkcji dziesiątków tysięcy aut rocznie. W Polsce taka inwestycja była nieopłacalna, bowiem pod koniec lat 30. klientów znajdowało 14–15 tys. samochodów rocznie.

Technologia głębokiego tłoczenia w przemyśle samochodowym dotarła do Polski dopiero po wojnie, wraz z licencją na samochód GAZ Pobieda, produkowany w Polsce pod nazwą Warszawa.

Wraz z podarowaną dokumentacją pobiedy na Żerań dotarły potężne prasy karoseryjne. Choć zawarta w 1949 r. z sowiecką Rosją umowa przewidywała osiągnięcie pełnej wydajności fabryki w 1955 r., terror okupanta sparaliżował społeczeństwo. Budowa i uruchamianie produkcji w tych warunkach się ślimaczyły. Dopiero 25 marca 1956 r. z fabryki wyjechała 10-tysięczna warszawa, choć zakład miał co najmniej od roku produkować 25 tys. aut w systemie dwuzmianowym.

Rozczarowany postępem prac był pierwszy sekretarz KC PZPR Wiesław Gomułka. Po objęciu władzy jesienią 1956 r. zapisał się do podstawowej organizacji partyjnej w FSO i na pierwszym partyjnym zebraniu stwierdził z rezygnacją: „Skoro już produkujecie te auta, to trudno". Przewodniczący Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego (późniejszej Komisji Planowania przy Radzie Ministrów) Stefan Jędrychowski zaznaczał, że niezależnie od tego, czy budowa była opóźniona i czy warszawy były nowoczesne czy nie, Polska dorobiła się fabryki aut i huty dostarczającej cienką blachę karoseryjną.

W 1959 r. dyrektor naczelny FSO Julian Dyja szacował, że koszty uruchomienia warszawy przy założonej produkcji zamortyzują się w 1963 r. Podkreślał, że nadeszła ostatnia chwila na decyzję o przyszłym asortymencie produkcji. Tłumaczył, że największą trudnością w przygotowaniu nowego modelu jest produkcja tłoczników, co FSO już opanowała. Fabryka przygotowała nawet dwa prototypowe auta: popularną Syrenę 110 i większą od niej Warszawę 210, ale po przemyśleniu sprawy specjaliści doszli do wniosku, że samochody będą niekonkurencyjne na Zachodzie. A przecież eksport był niezbędny, aby zapewnić dewizy na rozwój kraju oraz spłatę importowanego wyposażenia fabryki.

Gomułka parł do modernizacji gospodarki, wskazując, że węgiel nie może być jedynym źródłem dewiz. Wprowadzana przez sekretarza ekonomicznego Komitetu Centralnego PZPR Bolesława Jaszczuka zasada selektywnego rozwoju miała zmienić strukturę eksportu na sprzedaż produkcji przetworzonej, w tym samochodów. Dyrektor techniczny FSO Tadeusz Wrzaszczyk przekonał Gomułkę, że tylko licencyjny model daje pewność sukcesu na zagranicznych rynkach.

Tak więc w grudniu 1965 r. Centrala Handlu Zagranicznego Motoimport podpisała umowę z Fiatem na licencyjną produkcję Fiata 125. Wrzaszczykowi udało się nawet wynegocjować pozwolenie na dystrybucję modelu na europejskich rynkach przez własną sieć sprzedaży.

Socjalistyczny koncern

Załoga FSO sprawnie uruchomiła produkcję dużego fiata, tworząc całą sieć dostawców. Produkcję przedniej i tylnej osi warszawy Żerań przeniósł do Lublina, normaliów (akcesoriów do serwisowania maszyn) do Opola, przekładni kierowniczych do Szczecina, amortyzatorów do Krosna, chłodnic do Ostrowa Wielkopolskiego, sprzęgieł do Kożuchowa, tłumików do Brodnicy, pomp do Praszki. Największym dostawcą części, resorów i kół dla przemysłu motoryzacyjnego została lubelska FSC. FOS Polmo Łódź wyspecjalizowała się w dostawach gaźników i sprężarek hamulcowych. Takich fabryk powstało lub zostało poważnie rozbudowanych aż 150.

Wrzaszczyk został dyrektorem naczelnym Zjednoczenia Przemysłu Motoryzacyjnego i – jak sam mówił – stworzył „socjalistyczny koncern motoryzacyjny". Miał on nawet własne przedsiębiorstwo handlu zagranicznego Pol-Mot, które zdobywało dewizy. Fiat 125p trafił do krajów Europy Zachodniej i Fiat ocknął się z nowym, „wyhodowanym na własnej piersi", konkurentem. Po krótkich negocjacjach FSO rozpoczęła sprzedaż swojego przeboju przez sieć Autobianchi, dzięki czemu zarabiali dilerzy Fiata, ponieważ Autobianchi należał właśnie do tego koncernu.

Przychody z eksportu polskiego fiata 125p były tak duże, że Ministerstwo Przemysłu Maszynowego postanowiło powtórzyć ruch z zagraniczną konstrukcją i 17 września 1974 r. za milion złotych zleciło Fiatowi skonstruowanie auta z modnym nadwoziem i mocniejszymi niż w fiacie 125p silnikami. Przewodniczący polsko-włoskiego zespołu ds. współpracy wiceminister przemysłu maszynowego Janusz Szotek zdecydował, że nowy samochód (nazwany Polonezem) musi spełniać bieżące i przyszłe normy zderzeniowe oraz czystości spalin, aby mógł być sprzedawany nie tylko w Europie, ale nawet w USA.

Socjalistyczny koncern poszerzył ofertę o mały samochód i 29 października 1971 r. Pol-Mot podpisał umowę na zakup licencji Fiata 126. Fiat nie dał się tym razem zaskoczyć i miał wyłączne prawa sprzedaży auta na głównych rynkach Europy.

Za niemal 20 mld zł powstała na Śląsku wielozakładowa fabryka zdolna produkować 200 tys. aut oraz 350 tys. zespołów napędowych, którymi do kwietnia 1979 r. spłaciła licencję. Załoga FSM dokonała tego wyczynu rok przed terminem, ale pomimo utrzymywania Ośrodka Badawczo-Rozwojowego nie była w stanie stworzyć następcy fiata 126.

Właściciel zresztą tego nie oczekiwał, podobnie jak dyrekcja fabryki. 8 czerwca 1979 r. Pol-Mot podpisał z Fiatem kolejny kontrakt „O sprzedaży i modernizacji Fiata 126" zawarty na dziesięć lat. Dziesięć dni później Pol-Mot podpisał z Fiatem umowę na produkcję w FSM modelu Panda (nazywanego wtedy „Zero"), a w FSO nowej generacji silników dla poloneza i fiata.

Wrzaszczyk zaznaczał, że „to dopiero początek. Wraz z licencją Fiata kupiliśmy nowoczesność i całą gamę podzespołów światowej klasy. Ostatnie dziesięcioletnie porozumienie z Fiatem przewiduje produkcję modelu Zero. Pierwsze egzemplarze wyjadą z FSM w 1981/82 roku, niezależnie od kontynuowanej produkcji maluchów".

Zjednoczenie Przemysłu Motoryzacyjnego grupowało 26 wielkich zakładów, zatrudniało 180 tys. osób i planowało wyprodukować w 1979 r. 340 tys. samochodów, w tym 300 tys. osobowych. Podkreślało, że Polska znajduje się w dziesiątce motoryzacyjnych potęg świata, ale wstydliwie pomijało milczeniem fatalną jakość produkowanych samochodów. Dyrekcja zajmującego się sprzedażą na kraj Polmozbytu doskonale zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji. W 1978 r. Polmozbyt odebrał 268 tys. samochodów osobowych, z czego zakwestionował jakość ponad połowy aut. Wśród samochodów importowanych odsetek reklamacji wyniósł 17,7 proc. Nie było jednak mocnych na system, w którym liczyły się przede wszystkim wola partii komunistycznej oraz plan.

Chcieli dewiz, mogli dostać złotówki

W porównaniu z 1970 r., gdy wytworzono 69 tys. samochodów osobowych, postęp w rozwoju produkcji był znaczny, ale ZPMot nie nadążał za szybko rosnącą skalą działalności tego przemysłu na świecie. Niemieccy specjaliści obliczali w 1979 r., że roczna produkcja poniżej 300 tys. jednego typu silników dla aut osobowych jest nieopłacalna, a dopiero od 600 tys. silników rocznie można uzyskać duże oszczędności. Choć zatem obie polskie fabryki aut osobowych wprowadziły nowe generacje produktów, to zawaliły najważniejszą sprawę – nie zapewniły sobie odpowiednio dużej skali produkcji oraz niezależności technicznej. Polonez nie podbił zagranicznych rynków, a zła jakość popsuła opinię o samochodzie.

Dekada kryzysowych lat 80. była straconym czasem dla obu zakładów. FSO została z przestarzałym dużym fiatem i polonezem produkowanymi w liczbie 100 tys. rocznie. FSM była bliżej pułapu 300 tys. silników, ale i jej nie było dane uzyskać samodzielności. Obie fabryki nie miały także zdolności do przygotowania następcy. Zaprojektowany w latach 80. FSO Wars był jeżdżącą makietą, podobnie jak FSM Beskid. Właściciel fabryk (państwo) nie miał miliarda dolarów na wdrożenie do produkcji obu modeli.

– Premier Zbigniew Messner mógł mi dać złotówki, gdy potrzebowałem dewiz na nowe maszyny – przyznaje ówczesny dyrektor FSO Edward Pietrzak. Dyrektor naczelny FSM Ryszard Welter próbował zainteresować Beskidem Chiny.

Żerańska fabryka wynegocjowała w grudniu 1988 r. kontrakt na fiata uno, który został po kilku dniach zerwany przez ministra przemysłu Mieczysława Wilczka.

Więcej szczęścia miała FSM, która podpisała we wrześniu 1987 r. licencję na fiata cinquecento. Do sukcesu było jednak daleko. Po upadku sowieckiego imperium władze PRL otworzyły granice i okazało się, że cały przemysł jest niekonkurencyjny po zniesieniu celnej i administracyjnej ochrony. Z 300 przedsiębiorstw branży motoryzacyjnej w 1990 r. rentowność wykazywało 94 proc., ale dwa lata później już tylko 51,5 proc. Załamanie widać było w FSM, najnowocześniejszej fabryce motoryzacyjnej kraju. Jesienią 1991 r. ruszyła w niej produkcja licencyjnego cinquecento, a każdy samochód zjeżdżający z taśmy montażowej pogłębiał stratę fabryki. W momencie zawarcia kontraktu licencyjnego w 1987 r., jak wyjaśnia członek zarządu i dyrektor ekonomiczny FSM Czesław Świstak, fabryka „dostała rządową gwarancję dopłat sięgających 42 proc. ceny eksportowej cinquecento. Po zmianie ustroju dopłaty zniknęły".

Fiat był jednak zainteresowany kupnem fabryki i obie strony usiadły do jej wyceny. Świstak wspomina, że długi FSM w bankach polskich i zagranicznych sięgały 2 bln starych złotych i „przy ówczesnym poziomie odsetek urosłyby przez okres ich spłaty do 21 bln".

Przyznaje, że „FSM była nieefektywna, a chodziło nie tylko o wydajność fabryki, ale i ponad 20-procentową marżę Fiata. Żaden model nie ma takiej rentowności". – Marża Fiata miała częściowo uzasadnienie, bo korzystaliśmy z europejskiej sieci handlowej tej marki. Stworzyć własną sieć dla jednego modelu byłoby niemożliwe do zrealizowania. Fiat wiedział, że możemy sprzedawać cinquecento tylko przez jego dilerów, z jego reklamą i jego pozycją na rynku – zaznacza Świstak.

ZPMot przegrał konkurencję, a Polska stała się celem zagranicznych inwestycji. Największy atut kraju, tani pracownicy, który u siebie z wielkim powodzeniem wykorzystali Japończycy i Koreańczycy, wzbogaca zagraniczne podmioty. Czy Izera zmieni układ sił? 

Jeśli wierzyć rządowi Mateusza Morawieckiego, otworzyło się wyjątkowe okienko pozwalające nam wejść do gry na rynku producentów samochodów. Minister klimatu i środowiska Michał Kurtyka, który wskazał już Jaworzno jako miejsce, w którym od 2024 r. spółka Electromobility Poland (EMP) ma wytwarzać elektryczne auta pod marką Izera, argumentuje, że pojawienie się nowych technologii jest szansą na rynkowe przetasowania. Tak było w przypadku odrzutowych silników, gdy do konkurencji włączył się z sukcesem General Electric, a odpadł potężny Wright, tak było z telefonami komórkowymi, gdy pojawiły się smartfony Apple'a, a zniknęła Nokia. Teraz taką rewolucją jest zastępowanie napędu spalinowego elektrycznym.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał