Jej postawa jest dla mnie całkowicie zrozumiała. Rozumiem też panie, które chcą przy okazji Dnia Kobiet walczyć np. z nierównością płac lub gorszym traktowaniem w miejscu pracy. Ale rzut oka na postulaty organizatorek tegorocznych marszów składających się na tzw. strajk kobiet pokazuje, że nie chodzi tu o równouprawnienie. To przedsięwzięcie nie tylko opiera się na wielkiej mistyfikacji, ale ma też być jednym z narzędzi służących przeprowadzeniu prawdziwej rewolucji.
Mistyfikacja jest potrójna. Po pierwsze, organizatorki „strajku" twierdzą, że kanalizują wielkie oburzenie kobiet na patriarchalny świat, który poddaje je „wyzyskowi prokreacyjnemu". Tyle że nie widać naokoło tego oburzenia. Chyba że jest tak głęboko ukryte, iż dostrzegają je wyłącznie feministki. Co by znaczyło, że reszta pań jest oburzona, tylko jeszcze o tym nie wie.
Po drugie, w ulotkach i na stronach feministycznych odnajdujemy świat, który nie pasuje do rzeczywistości. Czytamy, że kobiety nie mogą decydować, co zrobić z ciążą z gwałtu ani też czy urodzą chore lub martwe dziecko. I że państwo je traktuje jak inkubatory, zmuszając do donoszenia ciąży, która zagraża ich życiu. Przecież to nieprawda, te zarzuty nijak się mają do obowiązujących w Polsce przepisów. Podobnie jest z twierdzeniem, że władza przyzwala na gwałt i przemoc domową. Według prawa oba te haniebne postępki traktowane są jako przestępstwa.
Po trzecie, mylące jest stwierdzenie, że mamy do czynienia ze „strajkiem kobiet". Bierze w nim udział grupa pań, które uznały się za reprezentantki połowy społeczeństwa. Kobiecy suweren nie dał feministkom mandatu do wypowiadania się w imieniu wszystkich kobiet. A organizatorki strajku są tak reprezentatywne dla wszystkich pań, jak byli w 1917 r. bolszewicy dla robotników całego świata. Ogłosili się awangardą proletariatu i w jego imieniu wprowadzili dyktaturę.
I tu dochodzimy do kwestii rewolucji. To zaskakujące, że w kraju, którego elity w imię marksistowskiej ideologii masowo mordowano w katyńskim lesie, na syberyjskim zesłaniu lub w ubeckich katowniach, ktoś bez zażenowania posługuje się marksistowskim językiem. Hasło „wyzysk reprodukcyjny" to przełożenie wprost pojęć komunistycznych na relacje między płciami. Ani Marks, ani jego wybitni uczniowie, jak Lenin czy Stalin, nie zamierzali się patyczkować z wyzyskiwaczami. Przeciwników klasowych trzeba było albo reedukować (sowieckimi kolbami wybić im z głowy alienację – jak pisał jeden z zaczadzonych komunizmem intelektualistów), albo wyeliminować.