To, w jaki sposób myślano o polityce, wynikało z tego, jak postrzegano w danym czasie naturę człowieka. Te dwie płaszczyzny stawały się czasami wręcz trudne do rozdzielenia; Platon, tworząc wizję idealnego państwa, pisał w rzeczywistości o harmonijnie uporządkowanej duszy pojedynczego człowieka. Wiedział, że prawdziwa nauka polityki bierze się z odkrycia prawdy o człowieku. Tej prawdy, której współcześnie nie chcemy poznać, której tak bardzo się boimy. Filozof polityki jest dzisiaj jak lekarz, który mówi do swego pacjenta: będę cię leczył tym skuteczniej, im mniej się o tobie dowiem.
Slavoj Žižek pisał, że filozofia polityczna pełni współcześnie rolę formacji obronnej. Pozwala bronić się nam przed lękiem. Unikać prawdy o tym, co straszne i niebezpieczne w człowieku. Polityka zbyt często bywała w poprzednim wieku narzędziem zniszczenia, wywlekła na światło dzienne rzeczy, których ludzie wolą o sobie nie wiedzieć. Dlatego teoria polityki stała się zbiorem dogmatów, których nie wolno podważać – dla dobra ludzkości i jej spokojnego snu. Poeci zadawali sobie pytanie, czy pisanie wierszy jest jeszcze możliwe po Auschwitz i „Archipelagu Gułag", kompozytorzy muzyki współczesnej wzięli na swe barki, jak pisał Theodor Adorno, całą mroczność świata i całą jego winę. A filozof polityki udawał w tym samym czasie, że nic się nie stało; uprawia swoją naukę w oderwaniu od tego, czego człowiek dowiedział się na swój temat. Trudno mieć właściwie o to do niego pretensje – zbyt wiele mroku musiałby on wziąć na swoje barki.
Trzyma się więc kurczowo gotowej recepty, powtarza zaklęcia o demokracji liberalnej – ustroju niedoskonałym, ale najlepszym z tych, które kiedykolwiek wymyślono. Sam już nie do końca wie, czym miałaby ona być. Wystarcza mu fakt, że zbudowano na jej fundamencie świat, który był w stanie wytrzymać kilkadziesiąt lat we względnym spokoju. Polityka jest dla niego rozstrzygniętą zagadką, rozwiązanym równaniem. Zwycięstwo „wolnego świata", koniec zimnej wojny tylko utwierdziły go w dobrym samopoczuciu. Wydaje mu się teraz, że może bez przeszkód oddać się swojej pasji – dochodzeniu do tego samego wyniku różnymi drogami.
Pisze więc książki o wyższości Arystotelesa nad Hobbesem albo na odwrót – tak długo, jak na końcu będzie dochodził do „słusznych wniosków", i tak nikomu nie zrobi różnicy sposób, w jaki osiągnął swój cel. Wygłasza odczyty na konferencjach naukowych poświęconych współczesnym doktrynom politycznym, przymykając oczy na fakt, że to, co mówi, nijak się ma do świata za oknem uniwersyteckiej sali. Żongluje pojęciami, które stają się coraz bardziej pozbawione treści. Terminami, które w przeszłości nazywały rzeczywiste zjawiska, wyrastały z gleby wiedzy o naturze człowieka, żyły. Udaje, że nie zauważa, jak słowa, które wymawia, uschły, a przytaczane przez niego teorie, pozbawione dopływu powietrza, skamieniały. Układa z tych skamielin swoją własną mozaikę. Cieszy się, kiedy ma ona ładny i oryginalny kształt. Może nawet zapomina czasami o tym, jak bardzo niepoważne jest jego zajęcie.
Jedyną nadzieją dla filozofii polityki jest opcja zerowa. Cały gmach pojęć, nazwisk i teorii trzeba zburzyć i rozpocząć jego budowanie od nowa. Wziąć lekcję u tych, którzy wykazali się w ciągu poprzednich stu lat większą szczerością i odwagą: pisarzy, poetów, kompozytorów. Być może obejdzie się nawet bez wymyślania nowych kategorii – wystarczy, że te, do których używania przywykli teoretycy, nabiorą rzeczywistej treści i znaczenia. Dopiero wtedy filozofia polityki stanie się potrzebna komuś więcej niż tylko uniwersyteckim wykładowcom.