Dyrektor artystyczny Teatru Narodowego, wieloletni rektor, a dziś wykładowca Akademii Teatralnej w Warszawie, aktor i reżyser, nie daje o sobie zapomnieć. W czerwcu Jan Englert odebrał nagrodę ministra kultury za całokształt twórczości. – Większość moich wyborów była słuszna – oznajmił, nawołując, aby rozróżniać wolność i anarchię, kompromis i konformizm, patriotyzm i nacjonalizm. Powtarzał to wcześniej wiele razy.
W dwa tygodnie później przyjechał do Sopotu na festiwal Dwa Teatry ze swoim spektaklem telewizyjnym „Spiskowcy". Publika była zachwycona show, jakie im fundował wciąż młodo wyglądający Englert – gwiazdor teatru i kina od lat 60. Trzeba słyszeć ten nonszalancki, dziwnie arystokratyczny, jak na chłopaka z Warszawy, głos, żeby pojąć dlaczego. W Sopocie odebrał nagrodę jako najlepszy reżyser. Bywa zblazowany (co rozładowuje, chętnie przyznając się do zadzierania nosa), powtarza się. A ja mam poczucie obcowania z narodowym skarbem. Niedocenianym przez konserwatystów ani teatralną lewicę. Osobnym.
Nadążyć za „Spiskowcami"
Podczas pokazu dla prasy przed rokiem powiedział, że „Spiskowcy" mogą się okazać ofertą nie dla wszystkich. Widownia spektaklu – niespełna 500 tys. widzów – potwierdziła tę intuicję. Mnogość postaci i wątków, a właściwie sygnałów, ton poważnego dyskursu prowadzonego w dwóch planach czasowych, kostium niepolskiej historii, nieoczywistość wymowy... Adaptacja powieści Josepha Conrada „W oczach Zachodu", dzieło Zygmunta Hübnera i Michała Komara, to klasyka, za którą trzeba nadążać. Trudno o to w zwykły poniedziałkowy wieczór. Ale ten spektakl już przeszedł do historii naszej kultury.
Mamy dramat polityczny, opowieść o starciu dwóch despotyzmów – starego, opartego na konserwatywnych uzasadnieniach, i nowego, rewolucyjnego. Mamy zderzenie rosyjskiej natury z logiką Zachodu. Mamy agenturalno-policyjne układy i nihilizm nagiej siły. I mamy moment, kiedy człowiek zdradza i krzywdzi innego człowieka. A jeszcze wiele obserwacji, które zauważam, oglądając któryś raz (rola przypadku chociażby). To jest w tekście, ale można było wielorakie sensy zagubić albo wydobyć i wzmocnić.
Englert koronkowo poprowadził aktorów. Pamięta się niesamowitą nieruchomość twarzy Mateusza Rusina jako zdrajcy Razumowa i zaskakującą ewangeliczność Józefa Pawłowskiego jako zdradzonego rewolucjonisty Haldina. Równie demoniczni okażą się carski Generał Daniela Olbrychskiego i oszalały rewolucyjny zbrodniarz Nekator, a może tylko człowiek grający szaleństwo – Mariusz Bonaszewski.