Reklama
Rozwiń

Superman tęczowy czy z czapką MAGA?

Superman stał się ofiarą wojny kulturowej. Dla jednych to zdradzona ikona męskości, siły i narodowej dumy. Dla innych przestrzeń inkluzji, przebudowy mitu.

Publikacja: 11.07.2025 06:00

Superman to dzisiaj nie odpowiedź – to test. Na tolerancję, na empatię, na gotowość do słuchania, a

Superman to dzisiaj nie odpowiedź – to test. Na tolerancję, na empatię, na gotowość do słuchania, a nie narzucania. Najnowszy film o Supermanie (na zdjęciu) będzie miał premierę 11 lipca 2025 r.

Foto: mat.prasowe

Nie ma już jednego Supermana. Jest ich tyle, ilu wyborców. W kampanii wyborczej, w pop-kulturze, na demonstracji – peleryna i litera „S” nie niosą już tylko nadziei. Stały się symbolem sporu o to, czym jest siła, empatia i wspólnota. Co politycy zrobili z Człowiekiem ze Stali i co komiksy mówią nam o polityce, której się wstydzimy?

Był czas, gdy Superman miał łączyć. Jego peleryna łopotała ponad podziałami, a litera „S” na piersi oznaczała tyle, co promień światła – nadzieję, że dobro jest możliwe i że nie wymaga kompromisów. Ale ten czas minął. Dziś Superman coraz częściej nie prowadzi już nikogo – jest prowadzony, wciągany w debatę, którą sam miał łagodzić. Nie stoi ponad wojną kulturową. Jest jej uczestnikiem. I ofiarą.

Od momentu, w którym DC Comics ogłosiło, że syn Supermana Jon Kent jest biseksualny, superbohater zyskał nowe pole bitwy: Twitter, Fox News, Kongres USA. Z jednej strony padały słowa o postępie i reprezentacji, z drugiej – o „zdradzie amerykańskich wartości”. Kilkanaście lat wcześniej inny komiksowy moment – decyzja Supermana o porzuceniu obywatelstwa USA – wzbudził podobne emocje. Dla jednych: wyraz uniwersalizmu. Dla drugich: symboliczna kapitulacja wobec „lewicowego globalizmu”.

Ale to nie nowość. Superman był figurą polityczną od samego początku – jako imigrant, który asymiluje się idealnie, jako obrońca uciśnionych robotników w latach 30., jako broń propagandy wojennej, jako krytyczny głos przeciw Ku Klux Klanowi. Problem nie w tym, że Superman stał się polityczny. Problem w tym, że polityka stała się komiksowa, a komiks zbyt prawdziwy.

Przyjrzyjmy się zatem, jak Superman stał się punktem zapalnym amerykańskiej wojny o symbole. Jak wykorzystywali go politycy, czego bali się publicyści, co mówili twórcy – i jak sama ta postać próbowała wyrwać się ze schematów. Peleryna może być dziś flagą albo ostrzeżeniem. Pytanie tylko, kto ją trzyma i do czego służy.

Reklama
Reklama

Czytaj więcej

Superman. Człowiek ze stali, zbawca prześladowanych

Biseksualny Superman oburza Fox News. „Zabierają nam mit za mitem”

Gdy w październiku 2021 r. wydawnictwo DC Comics ogłosiło, jak wspomnieliśmy, że Jon Kent, syn Clarka Kenta i Lois Lane, a zarazem nowy Superman, jest biseksualny (komiks „Superman: Syn Kal-Ela: Przebudzenie”), reakcja opinii publicznej przekroczyła oczekiwania. Nie tylko te dotyczące środowiska komiksowego. Media konserwatywne oburzyły się, że „zniszczono ikonę”. Fox News poświęciło tematowi wiele segmentów, określając decyzję DC jako „ideologiczne przegięcie”. Na Twitterze wybuchła burza – jedni uznali gest za piękny symbol inkluzywności, inni za marketingowy zabieg i wyraz uległości wobec kultury woke.Tymczasem sama historia była zaskakująco stonowana. Jon zakochuje się w dziennikarzu Jayu Nakamurze, a ich relacja rozwija się stopniowo, na tle działań społecznych i ekologicznych nowego Supermana. Jon nie walczy z Brainiakiem ani Lexem Luthorem, ale z kryzysem migracyjnym, nadużyciami władzy, katastrofą klimatyczną. To nie tylko zmiana orientacji bohatera – to przesunięcie jego misji z poziomu planetarnego na ludzki.

Ta nowa wersja Supermana wcale nie została napisana z myślą o skandalu. Ale efekt był jednoznaczny: Superman znów stał się symbolem podziału, a nie wspólnoty. Głos zabrał nawet były kandydat na prezydenta USA, senator Josh Hawley, który stwierdził, że „lewicowi twórcy zabierają nam mit za mitem”. Inni posłowie Partii Republikańskiej żądali, by DC „przestało seksualizować dziecięce ikony”. Z kolei reprezentanci środowisk LGBTQ+ mówili o przełomie – pierwszym prawdziwym superbohaterze, który nie tylko „toleruje”, ale żyje inaczej.

To, co zasługuje na uwagę, to charakter samego konfliktu. Nie toczył się on w przestrzeni fabularnej, lecz symbolicznej. Superman nie popełnił żadnego błędu, ale i tak został zaatakowany. Właściwie nie za to, kim jest, lecz za to, co według niektórych powinien reprezentować. W tej burzy ujawniło się coś istotnego: w oczach wielu odbiorców Superman nie jest postacią fikcyjną – jest instytucją, której nie wolno zmieniać bez konsekwencji ideologicznych.

Twórca serii, Tom Taylor, powiedział w wywiadzie: „Jeśli masz możliwość przekazania wartości milionom ludzi na całym świecie, musisz zadać sobie pytanie: czy mówisz to, co trzeba?”. A Jon Kent mówi. I przez to płaci cenę bycia bohaterem w epoce, w której nikt nie chce już słuchać, tylko patrzeć na sztandary.

Prezydent USA tworzy totalitarny system kontroli. To wersja Supermana z 2000 r. 

Choć może się wydawać, że polityka trafia do komiksów przypadkiem jako aluzja, satyra lub tło, historia Supermana udowadnia coś przeciwnego. W świecie Człowieka ze Stali polityka nie jest dodatkiem. Jest jednym z głównych bohaterów. I najczęściej nosi garnitur Lexa Luthora.

Reklama
Reklama

W roku 2000, tuż przed wyborem George’a W. Busha na prezydenta USA, DC Comics opublikowało przełomową fabułę, w której Lex Luthor zostaje demokratycznie wybraną głową amerykańskiego państwa. W komiksie „Superman/Batman: Wrogowie publiczni” Luthor prezentuje się jako polityk silny, racjonalny, z zapleczem technologicznym i poparciem korporacji. Oficjalnie chce ratować kraj przed kryzysem. Nieoficjalnie – eliminuje przeciwników i tworzy totalitarny system kontroli. Superman, dotąd obrońca status quo, staje się dysydentem.

To odwrócenie ról, gdzie heros staje się „obcym” w świecie rządzonym przez legitymizowanego złoczyńcę, było dla wielu fanów zaskoczeniem. Ale nie dla krytyków kultury. Marc DiPaolo w „War, Politics and Superheroes” pisał, że postać Luthora to syntetyczna alegoria: Nixonowska podejrzliwość, Reaganowska elokwencja, Trumpowska pewność siebie i Bushowska łatwość sięgania po środki nadzwyczajne. Krótko mówiąc – archetyp władzy, która ufa tylko sobie.

Co ważne, opowieść nie kończy się prostym zwycięstwem Supermana. To nie historia o pokonaniu zła, lecz o tym, że nawet demokracja może wybrać tyrana, jeśli zostanie uwiedziona przez retorykę bezpieczeństwa, technologii i prestiżu. A heros, jeśli odmawia współpracy z systemem, może zostać uznany za zagrożenie narodowe.

Ten schemat powrócił później w wielu wariacjach. W „Superman: Dla jutra” rząd podejmuje próbę kontrolowania herosa. W „Kingdom Come. Przyjdź królestwo” Superman zostaje oskarżony o bierność wobec upadku moralnego społeczeństwa. W „Injustice. Bogowie pośród nas” to właśnie trauma i utrata zaufania do demokracji popychają Clarka Kenta do stworzenia totalitarnego systemu nadzoru – z sobą samym w roli boga.

Za każdym razem polityka nie jest tylko tłem. Jest antagonistą. I to nie w formie złowrogiego generała Zoda, lecz jako instytucja, która uzurpuje sobie monopol na prawdę. Komiks staje się tu laboratorium, miejscem, gdzie testuje się pytanie: czy bohater powinien słuchać władzy? A jeśli nie – kto ma rację?

Zwraca na to uwagę również Roy Schwartz w książce „Is Superman Circumcised?”. Pisze tam, że Lex Luthor to najbardziej „amerykański” ze wszystkich przeciwników, bo reprezentuje ideę, że sukces, siła i wpływy uprawniają do wszystkiego. Nawet do prezydentury. Superman, jako figura etyczna, musi się temu przeciwstawić – nie z zawiści, lecz z przekonania, że prawo i sprawiedliwość nie zawsze idą razem.

Reklama
Reklama

W tym sensie polityczne historie z uniwersum Supermana nie są tylko komentarzem do aktualnych wydarzeń. Są diagnozą mechanizmów władzy i pytaniem o granice kompromisu. Bo kiedy Lex Luthor mówi: „To ja jestem prawem”, Superman odpowiada: „Nie bez sprawiedliwości”. I właśnie to zdanie, nie cios pięścią, stanowi najgroźniejszy atak na system, który pogodził się z własną korupcją.

Czytaj więcej

Brad Pitt jedzie w zwariowany sposób bolidem F1

Najważniejszy komiks, jakie kiedykolwiek powstał o Supermanie? „Czerwony Syn” Marka Millara 

Wyobraźmy sobie, że rakieta z Kryptonu nie spada na pole kukurydzy w Kansas, lecz na kołchoz w Związku Radzieckim. Że towarzysz Superman staje się ikoną komunizmu, nie kapitalizmu. Że czerwony płaszcz symbolizuje nie wolność jednostki, lecz zwycięstwo nad imperializmem. Tak zaczyna się jedna z najgłośniejszych politycznych reinterpretacji mitu Supermana: „Czerwony Syn” Marka Millara.

Komiks, wydany w 2003 roku, zyskał status kultowy nie tylko jako opowieść alternatywna, ale jako eksperyment myślowy o sile geopolitycznego kontekstu. Superman w tej wersji nie jest bohaterem „dla wszystkich” – jest funkcjonariuszem państwa. Jego moralność nie płynie z wnętrza, lecz z ideologii. Wychowany przez system, wierzy w jego racje. Chroni obywateli, ale ich nie pyta. Tworzy społeczeństwo idealne, a zarazem społeczeństwo bez sprzeciwu. To nie tyle krytyka komunizmu, ile przypowieść o tym, co się dzieje, gdy nie ma dystansu między siłą a władzą. Gdy Superman staje się zbyt blisko Kremla, jego moce nie tylko rozwiązują problemy – likwidują alternatywy. W świecie „Czerwonego syna” nie ma głodu, ale też nie ma wolności. Nie ma wojny, ale też nie ma debaty. Człowiek ze Stali staje się stalowym garniturem dla państwa totalnego.

W tej dystopii Luthor nie jest już złoczyńcą. To on jako amerykański naukowiec, kapitalista, człowiek bez skrupułów urasta do rangi symbolu oporu wobec „idealnego ładu”. Ironia polega na tym, że to właśnie Luthor, często przedstawiany jako wcielenie pychy i cynizmu, reprezentuje tutaj wolność i opór. Nie dlatego, że jest lepszy, ale dlatego, że pozostaje ludzki, omylny, nieskończony. Jego słabość staje się siłą, a perfekcja Supermana – zagrożeniem.

Reklama
Reklama

„Czerwony syn” to coś więcej niż political fiction. To próba zrozumienia, czy moralność Supermana naprawdę jest uniwersalna, czy jest tylko odbiciem amerykańskich wartości. Jeśli przesunięcie geograficzne zmienia wszystko, to co było esencją, a co formą? Czy to nadal ten sam bohater? Czy też każda wersja Supermana to zupełnie inna opowieść, skonstruowana z potrzeb ideologii, która ją zamawia?

Mark Millar nie odpowiada wprost. Jego Superman przechodzi przemianę. Z czasem uczy się empatii, zaczyna kwestionować władzę, która go stworzyła. Ale refleksja przychodzi późno. Cena jest wysoka. I właśnie w tej tragicznej zwłoce, między potęgą a autorefleksją, zawiera się polityczne ostrze tej historii.

Dla niektórych „Czerwony syn” to najważniejszy komiks, jaki kiedykolwiek napisano o Supermanie. Bo nie tylko pyta, kim on jest. Pyta, kim byłby każdy z nas, gdyby urodził się po drugiej stronie granicy.

Kiedy Batman stał się symbolem oporu wobec konserwatywnego establishmentu

Czy Superman może wypowiedzieć posłuszeństwo Stanom Zjednoczonym? W jednej z najbardziej kontrowersyjnych historii ostatnich dekad „The Incident” z 2011 roku tak właśnie się dzieje. Superman, przemawiając na forum ONZ, oznajmia: „Nie chcę być już postrzegany jako narzędzie polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych. Świat jest zbyt złożony. Moje wartości są uniwersalne”. Dla jednych był to przełom – pierwsza tak jawna deklaracja, że Superman należy nie do jednego kraju, lecz do całej ludzkości. Dla innych: bluźnierstwo i zdrada.

Reakcje były błyskawiczne. Konserwatywne media, Fox News, „The Weekly Standard”, blogosfera Tea Party, grzmiały, że komiks podważa patriotyzm i „relatywizuje amerykańską wyjątkowość”. Politycy pytali: „Jak to możliwe, że DC pozwala swojemu największemu bohaterowi zrezygnować z obywatelstwa USA?”. A przecież ten gest nie był gestem wrogości – był wyrazem poczucia odpowiedzialności ponadnarodowej, które coraz częściej jest podważane w epoce nacjonalizmów.

Reklama
Reklama

Nie był to zresztą jedyny przypadek, kiedy Superman znalazł się w opozycji wobec własnego rządu. W klasycznym „Powrocie Mrocznego Rycerza” Franka Millera (1986), jest przeciwnikiem Batmana, ale nie dlatego, że różni ich etos. Superman działa z mandatu rządu USA, jako dosłowne narzędzie Reagana, który wysyła go na misję zniszczenia wrogów systemu, w tym dawnego przyjaciela. Batman, mimo swojej przemocy, staje się tu symbolem oporu wobec konserwatywnego establishmentu. Superman – figurą wygodnego kompromisu.

W „Grounded” (2010–2011), serii autorstwa J. Michaela Straczynskiego, Superman odbywa pieszą podróż przez Amerykę, próbując zrozumieć codzienne problemy zwykłych ludzi. Spotyka tych, którzy czują się wykluczeni, zdradzeni, zmęczeni. Na jego drodze stają urzędnicy, policjanci, politycy. W tej opowieści nie jest już niedoścignionym herosem, lecz uczestnikiem rzeczywistości społecznej, a jego siła polega na słuchaniu – nie rozkazach.

Wreszcie „Kingdom Come. Przyjdź królestwo” (1996), gdzie Superman rozczarowany brutalnością nowych superbohaterów, wraca z dobrowolnego wygnania i próbuje przywrócić porządek. Ale ten porządek już nie istnieje. Widzimy, jak społeczeństwo odrzuca jego zasady jako przestarzałe. Jak struktury władzy – zliberalizowane, rozmyte – nie potrzebują już „nauczyciela”, tylko „menedżera chaosu”. Superman zderza się z nowym światem i przegrywa. Bo władza nie chce herosa – chce przewidywalności.

W tych historiach, rozciągniętych na ponad trzy dekady, ujawnia się stały motyw: kiedy Superman przestaje być narzędziem polityki, staje się niewygodny. Gdy mówi o wartościach wykraczających poza granice, jest odbierany jako zagrożenie. Gdy chce być obywatelem świata, jest oskarżany o brak lojalności. Paradoks polega na tym, że ta postać, stworzona przez synów żydowskich imigrantów, zawsze była figurą uniwersalną. Ale w epoce tożsamościowych konfliktów to uniwersalność staje się najbardziej polityczną z postaw. Czy Superman może być wolny? I czy wolność w jego przypadku to niezależność od państwa, czy raczej odpowiedzialność za tych, którzy nie mieszczą się w narodowych definicjach? Odpowiedź nie pada wprost. Ale każdy nowy komiks z jego udziałem jest próbą ponownego zadania tego pytania w świecie, który coraz rzadziej słucha, a coraz częściej ocenia.

Czytaj więcej

„Wariaci”: Niepotrzebni
Reklama
Reklama

Superman klasyczny, queerowy, sowiecki... Czy w epoce cyfrowej istnieją wspólne wartości?

Superman był kiedyś bohaterem przyszłości. Dziś coraz częściej jest ofiarą teraźniejszości. W epoce, w której każda ikona musi się opowiedzieć po którejś stronie ideologicznej barykady, Człowiek ze Stali znalazł się w niewygodnej pozycji: zbyt szlachetny dla cyników, zbyt konserwatywny dla progresistów, zbyt „globalny” dla nacjonalistów, zbyt „amerykański” dla reszty świata. A jednak wciąż obecny jako figura, której nie da się tak po prostu wymazać. Ale też nie da się jej już jednoznacznie zinterpretować.

Kultura memiczna, ironiczna, błyskawiczna, żądna uproszczeń, potraktowała Supermana jako neutralny rekwizyt, który można dowolnie przebrać i przypisać mu każdą treść. Superman jako premier, Superman jako „agent Sorosa”, Superman z tęczową peleryną lub z „czapką MAGA”. Im silniejszy był pierwotny mit, tym bardziej elastyczny stał się w cyberkulturze. To już nie opowieść – to materiał do remiksu. I właśnie w tym punkcie ujawnia się głębszy problem: czy mit, który ma łączyć, może funkcjonować w kulturze, która żywi się podziałem? Czy peleryna może jeszcze unieść ciężar wspólnego kodu moralnego, jeśli każda wersja Supermana – ta klasyczna, ta queerowa, ta sowiecka, ta afroamerykańska – staje się natychmiast punktem zapalnym? To nie tylko pytanie o komiks. To pytanie o warunki istnienia wartości wspólnych w epoce cyfrowej.

Marc DiPaolo, Glen Weldon, Roy Schwartz – wszyscy piszą o tym samym z różnych perspektyw: Superman to zwierciadło, w którym odbija się nie to, jacy jesteśmy, lecz jacy chcielibyśmy być. Problem zaczyna się wtedy, gdy odbiorcy nie potrafią już uzgodnić, co to znaczy „dobry człowiek”. Gdy empatia bywa uznawana za słabość, a bezstronność za zdradę. Dawniej Superman był figurą konsensusu. Nawet jeśli naiwną, to potrzebną. Dziś działa bardziej jak papierek lakmusowy wojny kulturowej. Dla jednych zdradzona ikona męskości, siły i narodowej dumy. Dla innych przestrzeń inkluzji, przebudowy mitu, gest solidarności z tymi, których dotąd nie było w narracji. I właśnie dlatego nie ma już jednego Supermana. Każda jego wersja to deklaracja – estetyczna, polityczna, emocjonalna.

W tym sensie żyjemy w epoce postsupermana. Epilogu mitu. Nie dlatego, że ten mit umarł, lecz dlatego, że przestał być niepodzielny. Nie łączy już, lecz różnicuje. A to, co miało być symbolem jedności, stało się narzędziem selekcji. Czy to znaczy, że trzeba zrezygnować z takich postaci? A może wręcz przeciwnie trzeba je zrewidować i od nowa zbudować ich znaczenie? Może peleryna już nie musi być znakiem jedynej siły, ale materiałem, z którego każdy może uszyć swoją wersję odwagi?

Czy postać Supermana ma jeszcze sens? Do jednego nadal jest potrzebna

Peleryna Supermana była kiedyś czysta jak amerykański mit – czerwona, lśniąca, nieskazitelna. Dziś ma już wiele kolorów. Bywa tęczowa, bywa czarna, bywa przetarta przez memy i przemalowana przez aktywistów, polityków, marketingowców. I choć straciła swój pierwotny blask, nie przestała być nośnikiem nadziei, tylko że ta nadzieja nie jest już jednolita, ale zindywidualizowana, fragmentaryczna, pełna niepokoju.

Superman nie może już być bohaterem jednego społeczeństwa, jednej idei, jednej Ameryki. I może dobrze. Bo świata, który takiego bohatera potrzebował, z jasnym podziałem na dobro i zło, z identyfikacją narodową jako warunkiem moralności, już nie ma. Jest za to przestrzeń, w której pytanie o wspólne wartości nadal wybrzmiewa, tyle że nie w kongresie czy w kinie, ale w debacie o tym, czy opowieści potrafią nas jeszcze jednoczyć.

Czytaj więcej

Agata Kulesza: Mam luksus. Nie muszę dbać o zasięgi w internecie

Superman to dzisiaj nie odpowiedź – to test. Na tolerancję, na empatię, na gotowość do słuchania, a nie narzucania. I choć wielu chciałoby go zamknąć w jednej wersji – tej „właściwej”, oryginalnej, z amerykańską flagą w tle, on uparcie powraca w nowych formach. Nie jako produkt popkultury, ale jako projekt moralny, który ciągle wymaga aktualizacji.

Peleryna może zmienić kolor. Logo na piersi może zyskać nowe znaczenie. Ale dopóki istnieje postać, która mówi: „Jeśli możesz coś zrobić, żeby świat był choć odrobinę lepszy – zrób to”, dopóty Superman ma sens. Może nie taki, jak dawniej. Może trudniejszy, bardziej kontrowersyjny, mniej efektowny, ale nadal potrzebny.

Bo nawet jeśli nie potrafi już unieść świata na swoich barkach, to nadal może, choćby przez chwilę, unieść nasze spojrzenie ku lepszemu jutru.

Michał Chudoliński

Krytyk komiksowy i filmowy, scenarzysta, konsultant scenarzystów filmowych. Prowadzi zajęcia z zakresu amerykańskiej kultury masowej na Uniwersytecie Civitas. Laureat Nagrody Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej.

Nie ma już jednego Supermana. Jest ich tyle, ilu wyborców. W kampanii wyborczej, w pop-kulturze, na demonstracji – peleryna i litera „S” nie niosą już tylko nadziei. Stały się symbolem sporu o to, czym jest siła, empatia i wspólnota. Co politycy zrobili z Człowiekiem ze Stali i co komiksy mówią nam o polityce, której się wstydzimy?

Był czas, gdy Superman miał łączyć. Jego peleryna łopotała ponad podziałami, a litera „S” na piersi oznaczała tyle, co promień światła – nadzieję, że dobro jest możliwe i że nie wymaga kompromisów. Ale ten czas minął. Dziś Superman coraz częściej nie prowadzi już nikogo – jest prowadzony, wciągany w debatę, którą sam miał łagodzić. Nie stoi ponad wojną kulturową. Jest jej uczestnikiem. I ofiarą.

Pozostało jeszcze 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Plus Minus
„Kształt rzeczy przyszłych”: Następne 150 lat
Materiał Promocyjny
25 lat działań na rzecz zrównoważonego rozwoju
Plus Minus
„RoadCraft”: Spełnić dziecięce marzenia o koparce
Plus Minus
„Jurassic World: Odrodzenie”: Siódma wersja dinozaurów
Plus Minus
„Elio”: Samotność wśród gwiazd
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Rafał Lisowski: Dla oddechu czytam komiksy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama