Reklama
Rozwiń

Cédric Klapisch: Nie wiemy, co będzie z nami za pięć lat

Wkrótce będziemy świadkami takiego samego ogromnego przyspieszenia i zmiany cywilizacyjnej, jaka nastąpiła na początku XX wieku. To ekscytujące, choć jednocześnie przerażające - mówi Cédric Klapisch, reżyser.

Publikacja: 11.07.2025 15:10

Cédric Klapisch: Nie wiemy, co będzie z nami za pięć lat

Foto: mat.pras.

Cédric Klapisch

Cédric Klapisch

Foto: Harald Krichel

Pana filmy zawsze były mocno osadzone we współczesności. Co sprawiło, że w „Pewnego razu w Paryżu” cofnął się pan do przełomu XIX i XX wieku?

Od dawna tęskniłem za kinem historycznym. Uwielbiam stare zdjęcia Paryża, mam ogromny szacunek dla czasu, który przeszedł. A poza tym bardzo mnie zawsze pociągał kostium. Pierwszy krótki film, który zrealizowałem „Ce qui me meut” toczył się w Paryżu pod koniec XIX wieku. Jego bohaterem był wybitny francuski naukowiec – fizjolog a jednocześnie pionier fotografii – Etienne-Jules Marey. Pamiętam, że było to wyjątkowe doświadczenie, zwłaszcza dla młodego człowieka, który od dzieciństwa kochał fotografowanie. Wróciłem wtedy ze Stanów Zjednoczonych, gdzie uczyłem się w nowojorskiej Tisch School of Arts. Pracowałem, kręcąc reklamówki i „Ce qui me meut” było doświadczeniem, które nagle przeniosło mnie do innego świata. To wspomnienie zawsze we mnie tkwiło.

Odtwarzanie dawnego świata jest przygodą intelektualną?

A wie pani, że tak. Wbrew pozorom kino historyczne zostawia większe pole dla inwencji twórcy niż realistyczny obraz współczesny. Zachwycają mnie filmy takie jak „Amadeusz” Milosa Formana czy „Barry Lyndon” Stanleya Kubricka, bo pozwalają zagłębić się w innej rzeczywistości, niejako współtworzyć ją w swojej wyobraźni. Tęskniłem za podobnym doświadczeniem, a przełom XIX i XX wieku wydawał mi się czasem, do którego warto wrócić. Od lat zbierałem ikonografię z tamtego okresu, m.in. dziesiątki albumów fotograficznych, opisów literackich. Spędzałem długie godziny w muzeach, czytałem prace historyków. Chciałem opowiedzieć o czasie, gdy rodził się we Francji impresjonizm, gdy rozwój fotografii uwolnił malarzy od replikowania rzeczywistości.

Ale odszedł pan od klasycznego filmu historycznego, łącząc go ze współczesnością.

W „Pewnego razu w Paryżu” duża grupa ludzi, nie zawsze się nawet znających, dziedziczy stary, opuszczony od lat dom. Czwórka z nich jedzie do Normandii i tam odkrywa dawną rodzinną historię. W filmie przeszłość – młoda dziewczyna z prowincji, która u progu XX wieku jedzie do Paryża, by odnaleźć matkę i współczesność, czyli historia jej przyszłych spadkobierców mają takie samo znaczenie.

Szukając inspiracji, razem z moim współscenarzystą Santiago Amigoreną, pojechaliśmy do Normandii. Szukaliśmy zachowanych tam śladów starego świata. Dość szybko jednak zorientowaliśmy się, że naprawdę ciekawe staje się porównanie dwóch okresów historii. Żyjąc w wiecznym pędzie zapominamy, jaki skok zrobiła cywilizacja w ciągu ostatniego półtora wieku. Jak bardzo zmieniły się świat i nasze codzienne życie. Pod każdym względem. Dzisiaj dużo się mówi o #metoo, wyzwalaniu się i równouprawnieniu kobiet. Słusznie. Ale czy zdajemy sobie sprawę, jakie zmiany mamy za sobą? Pod koniec XIX wieku we Francji tylko 60 proc. kobiet umiało czytać i pisać. Na prowincji wyglądało to jeszcze gorzej, a żyło tam wówczas 80 proc. populacji. Dzisiaj jest odwrotnie – tylko 20 proc. Francuzów mieszka na wsi, a 80 proc. w miastach. I to kolejna wielka zmiana.

Reklama
Reklama

Czytaj więcej

„Brzydka siostra”: Uroda wykuta młotkiem

Niejedyna, którą pan pokazał w filmie.

To prawda, zderzenie początków obecnego stulecia i końcówki wieku XIX przypomina, jaką niebywałą drogę przeszliśmy. Na każdym polu codziennego życia. Pomyślmy o ciepłej wodzie w kranie albo elektryczności – w domu i poza nim. Zapomnieliśmy, jak niedawno ludzie jeszcze tego nie znali. Na ulicach Paryża pierwsze elektryczne latarnie zaczęły pojawiać się w latach 80. XIX wieku. Znaleźliśmy informację o tym, że wielotysięczne tłumy wyległy na paryską Avenue de l’Opera, gdy uruchamiano tam pierwsze w stolicy elektryczne oświetlenie ulicy. Nie byliśmy w stanie tego pokazać z powodu niedostatecznych funduszy, ale nasi bohaterowie o tym wydarzeniu wspominają. Rok 1895, w którym umieściliśmy akcję historycznej części „Pewnego razu w Paryżu”, to również czas, kiedy w piwnicy Grand Café przy paryskim Placu Kapucynów odbył się pierwszy pokaz filmowy braci Lumière. Wróciliśmy do okresu, który w historii był absolutnie wyjątkowy. W krótkim czasie nastąpiła cywilizacyjna rewolucja o niebywałej sile. W 1889 roku na światowej wystawie w stolicy Francji Carl Benz zaprezentował pierwszy samochód ze spalinowym silnikiem, kilka lat później samochody zaczęły się pojawiać na ulicach Paryża, w 1895 roku Peugeot uruchomił ich seryjną produkcję i już na początku XX wieku nowe pojazdy zawojowały Paryż, wypierając konne dorożki. Rozwijała się kolej. Kiedyś z Normandii do Paryża jechało się trzy dni, w czasach naszej bohaterki około sześciu godzin, dziś pokonuje się tę odległość w dwie i pół godziny.

A jednak trzeba przyznać, że w filmie te dwie epoki, tak bardzo różne, w jakiś sposób ze sobą współistnieją. Każą zastanowić się nad historią, nad postępem, zmieniającym się światem.

Mam wrażenie, że nawet jest tu coś więcej. Bo paradoksalnie, dzisiaj żyjemy w podobnych czasach jak bohaterka filmu. Przełom XIX i XX wieku, ze swoim nieprawdopodobnie szybkim rozwojem techniki, ale też z wybuchem kina czy rozwojem fotografii zmienił świat w ciągu dwóch dekad. Czy dzisiaj nie przeżywamy podobnego boomu? Internet i sztuczna inteligencja już teraz mocno wpływają na nasze relacje, pracę, codzienność. A tak naprawdę nie wiemy, jak będzie wyglądał świat za pięć, dziesięć lat. Jak będzie wyglądało nasze życie, gdy sztuczna inteligencja się rozwinie, a w wielu czynnościach i na wielu stanowiskach pracy ludzi zastąpią roboty. Mam wrażenie, że wkrótce będziemy świadkami takiego samego ogromnego przyspieszenia i zmiany cywilizacyjnej, jaka nastąpiła na początku XX wieku. To ekscytujące, choć jednocześnie przerażające.

W tym wszystkim są jeszcze ludzie i ich emocje.

Cieszę się, że pani to powiedziała. Tak, przede wszystkim są tu bohaterowie osadzeni w dwóch różnych epokach. Co dla mnie ważne, ci sprzed 130 lat nie są staruszkami. Adela ma 20 lat i życie przed sobą. A współcześni? Tu z kolei rodzi się pytanie, co odziedziczyliśmy po naszych przodkach. I nie myślę o starym domu w Normandii, do którego bohaterowie jadą, tylko o cechach charakteru, wierze w określone wartości.

No właśnie, mówi pan o przyszłości, ale w „Pewnego razu w Paryżu” pokazuje pan również wpływ przeszłości na nasze życie.

Są dwa poziomy takiego myślenia. Na poziomie personalnym wiadomo, że gdy idziesz do psychoterapeuty, to on zmusza cię do analizowania, co zdarzyło ci się w przeszłości, jakie miałeś relacje z rodzicami, potem z partnerami, swoim środowiskiem, co wpłynęło na rozwój twojej osobowości i emocjonalności, co zostało gdzieś głęboko w psychice jak drzazga. Uświadomienie sobie i zrozumienie tego wszystkiego pomaga potem żyć w teraźniejszości. Ale tę perspektywę można rozszerzyć. Jeśli jesteś malarzem, czerpiesz coś z historii sztuki. Jeśli jesteś reżyserem, dobrze, żebyś wiedział cokolwiek o historii kina. W wielu przypadkach spojrzenie w przeszłość pomaga odnaleźć się w dniu dzisiejszym. Artysta nie może być awangardowy, jeśli nie wie, co było przed nim i nie ma punktów odniesienia.

A dla pana, którzy artyści byli ważni?

Z francuskich reżyserów pewnie powinienem wymienić Jeana Renoira z jego „Towarzyszami broni” czy genialnymi „Regułami gry”, które niedocenione w 1939 roku zrobiły wielką karierę dwadzieścia lat później. Robert Altman był z kolei królem filmów, jakie sam lubię: jakże on umiał w jednej opowieści przeplatać losy różnych ludzi! Kocham Federico Felliniego. Cenię też reżyserów potrafiących połączyć komedię z refleksją, tak jak robił to choćby Milos Forman. Jego „Amadeusz” jest dla mnie dziełem sztuki najwyższej klasy.

Reklama
Reklama

Jaką rolę, pana zdaniem, może dziś pełnić sztuka?

Dla mnie jest ocaleniem. Pomaga pokonać pustkę. Żyjemy w czasach, w których otoczeni jesteśmy bzdurami i fake newsami. Rozsiewa je Internet, z premedytacją posługują się nimi politycy. Trzeba z tym walczyć, a kultura, przede wszystkim sztuka, przynosi prawdę, buduje świadomość. Pomaga poznać przeszłość, ale też uporządkować rzeczywistość. Niesie ratunek. Musimy być tego świadomi.

Ale pan nie narzuca w swoich filmach żadnych jednoznacznych ocen. Ich bohaterowie prezentują często różne filozofie i postawy życiowe. I, co ciekawe, zwykle zapełnia pan ekran wieloma postaciami.

Bardzo to lubię. Zawsze tak było: od pierwszego mojego filmu „Nic takiego”, którego akcja toczyła się w wielkiej galerii handlowej, gdzie obserwowałem dwudziestu czy nawet trzydziestu bohaterów. I ta idea mi się spodobała. Ciekawie jest śledzić i zrozumieć różnych ludzi, różne punkty widzenia, różne filozofie życia. To pozwala uniknąć takiego uproszczenia, że świat jest czarno-biały. Nawet gdy rozmawiasz z dwiema osobami, masz często dwie różne opinie. A im większa liczba bohaterów, tym bardziej wszystko staje się zniuansowane. W „Pewnego razu w Paryżu” też chciałem pokazać całą gamę otaczających nas kolorów.

Czytaj więcej

Dobre kino nie zna lęku

Studiował pan w Paryżu i Nowym Jorku, kocha pan rodzinną Francję, ale, mam wrażenie, jest pan obywatelem Europy. Czuje się to w pana cyklu Erasmus – „Smaku życia”, „Smaku życia 2” i „Smaku życia 3, czyli chińskiej układance” – który stał się niemal kultowy dla pokolenia milenialsów.

Wspólna Europa dla mnie, jako artysty, nie jest projektem politycznym, lecz przestrzenią, gdzie ludzie się spotykają i uczą życia razem, szanując jednocześnie swoją odrębność. Inspiracją do nakręcenia pierwszego filmu był wyjazd mojej siostry do Barcelony, właśnie dzięki studenckiemu programowi „Erasmus”. Myślę, że dla świadomości Starego Kontynentu ten program zrobił więcej niż rozmaite komisje Unii Europejskiej. Bo on kształtuje ludzi, którzy naprawdę stają się obywatelami Europy – wielokulturowej, wielojęzycznej, tolerancyjnej. W „Smaku życia” Xavier, którego zagrał Romain Duris, musiał odnaleźć się w międzynarodowej społeczności Erasmusa, określić własną tożsamość i system wartości. A wszystko to w świecie, który w pełni akceptował różnorodność. Nie planowałem wtedy zrobienia trylogii. Ale po dwóch latach pomyślałem, że ciekawie byłoby zobaczyć, jak potoczyło się życie Xaviera, pokazać jego skomplikowane dojrzewanie, próby budowania swojej pozycji pisarza, emocjonalne zagubienie. Wciąż ze zmieniającą się Europą w tle. Kręciliśmy m.in. w Londynie, Paryżu, Sankt Petersburgu. A po ośmiu latach, w 2013 roku, znów wróciłem do Xaviera. Był już po czterdziestce, rozwiedziony, zdecydował się na emigrację do Stanów, żeby żyć bliżej swoich dzieci. Czuję, że dzięki tej trylogii udało mi się powiedzieć coś o drodze człowieka – jego dojrzewaniu, uzyskiwaniu własnej tożsamości. Ale też o świecie.

Tolerancja, szacunek dla inności, o jakich pan mówił, dzisiaj coraz częściej ustępują miejsca nienawiści, ksenofobii.

Zmiany klimatyczne, emigracja i stosunek do niej, brexit, wojny, dochodzenie do głosu sił faszystowskich – gdybym dzisiaj kręcił „Smak życia” nie byłoby w nim nadziei i niewinności, jakie towarzyszyły nam w 2000 roku, u progu nowego wieku. Wchodzące dziś w życie kolejne pokolenie będzie musiało temu wszystkiemu stawić czoła. To również pole dla artystów. Sztuka, podobnie jak podróże, wymaga odrzucenia rasizmu i uprzedzeń.

Kręcąc film, myśli pan o publiczności?

Tak, dla mnie dobry film to kombinacja obsesji reżysera z jego chęcią pokazania swojego dzieła wielu widzom. Zawsze zastanawiam się, jak potencjalnych odbiorców zainteresować, wciągnąć w opowiadaną przeze mnie historię. Staram się na przykład kontrolować przechodzenie od komedii do tonu poważnego i naprawdę głębokich refleksji. Bardzo trudno jest przewidzieć, co będzie się podobać innym. Można popełnić poważne błędy. Co mnie ratuje? Czuję się przeciętnym facetem, mam więc nadzieję, że to, co mnie interesuje, zaciekawi też innych.

Reklama
Reklama

Jaki jest najważniejszy moment w tworzeniu filmu?

Każdy etap tego procesu jest ważny. Ja sam piszę scenariusze, więc kiedy coś na planie brzmi fałszywie, zawsze mogę to opuścić bądź poprawić. Z kolei błędy popełnione podczas zdjęć staram się naprawić w czasie montażu. Film to gigantyczna praca. O jej powodzeniu decyduje też solidne przygotowanie. Do „Pewnego razu w Paryżu” przygotowywałem się trzy lata.

Czytaj więcej

„Wszystkie odcienie świata”: Być kobietą w Indiach

Jak się pan czuje we francuskim kinie?

Zrobiłem 15 filmów, dwa seriale. W latach 60. XX wieku we Francji była bardzo silna Nowa Fala. Dziś kino francuskie idzie w wielu kierunkach. Jego ogromną siłą jest różnorodność. Mieszczą się w nim tacy reżyserzy jak Justine Triet – zdobywczyni Złotej Palmy i Oscara za dramat sądowy „Anatomia upadku”, jak proponująca body horror Julie Ducournau, jak zainteresowany mocnymi tematami społecznymi Jacques Audiard. Popularne są komedie, które proponuje Dany Boon. Alain Chabat może zrobić przygodowy obraz kostiumowy „Hrabia Monte Christo”, który staje się wielkim kasowym przebojem. Każdy rok przynosi wielu debiutantów, nasi filmowcy zdobywają najpoważniejsze nagrody i jednocześnie trafiają do widzów. Wszystko to jest możliwe dzięki świetnej polityce kulturalnej, która wspiera różnych artystów i różne nurty sztuki filmowej. W kinie francuskim każdy może iść własną drogą. Ja jestem nieco z boku. Ale sporo moich filmów odniosło sukces kasowy, mam więc niezłą pozycję i nietrudno mi zdobyć finansowanie na następne produkcje. Dzięki temu mogę cieszyć się artystyczną wolnością i czasem zrobić coś specjalnego, naznaczonego moją własną osobowością. A proszę mi wierzyć: wspaniale jest móc zachować swój styl. Być sobą.

Pana filmy zawsze były mocno osadzone we współczesności. Co sprawiło, że w „Pewnego razu w Paryżu” cofnął się pan do przełomu XIX i XX wieku?

Od dawna tęskniłem za kinem historycznym. Uwielbiam stare zdjęcia Paryża, mam ogromny szacunek dla czasu, który przeszedł. A poza tym bardzo mnie zawsze pociągał kostium. Pierwszy krótki film, który zrealizowałem „Ce qui me meut” toczył się w Paryżu pod koniec XIX wieku. Jego bohaterem był wybitny francuski naukowiec – fizjolog a jednocześnie pionier fotografii – Etienne-Jules Marey. Pamiętam, że było to wyjątkowe doświadczenie, zwłaszcza dla młodego człowieka, który od dzieciństwa kochał fotografowanie. Wróciłem wtedy ze Stanów Zjednoczonych, gdzie uczyłem się w nowojorskiej Tisch School of Arts. Pracowałem, kręcąc reklamówki i „Ce qui me meut” było doświadczeniem, które nagle przeniosło mnie do innego świata. To wspomnienie zawsze we mnie tkwiło.

Pozostało jeszcze 93% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Reklama
Plus Minus
„Kształt rzeczy przyszłych”: Następne 150 lat
Materiał Promocyjny
25 lat działań na rzecz zrównoważonego rozwoju
Plus Minus
„RoadCraft”: Spełnić dziecięce marzenia o koparce
Plus Minus
„Jurassic World: Odrodzenie”: Siódma wersja dinozaurów
Plus Minus
„Elio”: Samotność wśród gwiazd
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Rafał Lisowski: Dla oddechu czytam komiksy
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama