Thrice zaczynał od nagrań postpunkowych, nieraz eksperymentalnych, opartych na skomplikowanych rytmach, pełnych niespodziewanych zmian tempa. Z czasem ich muzyka ucywilizowała się, wokalista Dustin Kensrue coraz częściej zamieniał hardcore'owy krzyk na spokojniejszy śpiew, obok klasycznego, gitarowego zestawu pojawiła się elektronika, a niektóre utwory stały się przebojami (choćby „Black Honey" – 25 milionów odsłuchań na Spotify).
Zespół niepostrzeżenie zaczął flirtować z postmetalowym nurtem, który w Stanach złośliwie nazywany jest „butt rockiem" (butt po angielsku oznacza tyłek). Do tego nurtu zaliczano Nickelback, Linkin Park czy Creed. Barytonowe, zachrypnięte wokale, hardrockowe melodie, chwytliwe refreny zahaczające o pop – wszystkie te elementy rzadko składają się na muzykę oryginalną czy interesującą. A jednak najnowsza płyta „Palms", wydana przez Epitaph Records (wydawców m.in. Bad Religion, The Offspring czy Weezera) z jakichś powodów porusza i zatrzymuje nawet słuchaczy trzymających się z dala od butt rocka. Do takiej grupy właśnie należę, więc zastanowiłem się, co sprawia, że od tygodnia słucham „Palms" niemal bez przerwy.