May to nie Merkel, brexit przerasta brytyjską premier

Chciała być pierwszą premier Wielkiej Brytanii i politykiem na miarę Angeli Merkel. Ale Theresa May zapewne skończy jak David Cameron: fatalnie.

Aktualizacja: 07.10.2018 20:48 Publikacja: 07.10.2018 00:01

May to nie Merkel, brexit przerasta brytyjską premier

Foto: AFP

Szefowa brytyjskiego rządu o zadomowieniu się na Downing Street marzyła od zawsze. Znajomi wspominają, z jakim zawodem przyjęła w 1979 r. wiadomość, że tę najważniejszą funkcję w państwie przejmie Margaret Thatcher. Miała wtedy 23 lata, była studentką geografii na Oksfordzie. Ale mimo to już wtedy liczyła, że to jej, a nie Żelaznej Damie, przypadnie historyczna rola pierwszej kobiety na czele rządu.

Dlatego, gdy blisko cztery dekady później, po porażce referendum w sprawie brexitu w czerwcu 2016 r. David Cameron odchodził w niesławie i bez wyraźnego następcy, nie wahała się ani przez chwilę.

– Mój argument jest prosty. Nazywam się Theresa May i sądzę, że jestem najlepiej przygotowaną osobą do roli premiera tego kraju – oświadczyła na zjeździe Partii Konserwatywnej.

Gdyby w brytyjskiej polityce, czy jakiegokolwiek innego kraju, najważniejsza była przyzwoitość, ta deklaracja zostałaby przyjęta wybuchem śmiechu. Poprzednich sześć lat May spędziła przecież w rządzie Camerona na stanowisku szefa MSW. W tym czasie próbowała spełnić obietnice swojego szefa i ograniczyć imigrację netto do Wielkiej Brytanii do „kilkudziesięciu tysięcy osób rocznie". W rzeczywistości wskaźnik ten nie tylko nie spadł, ale wręcz zbliżał się do blisko 300 tys., co raczej nie było dowodem skuteczności.

May, choć zawsze ze sporą dozą ostrożności, popierała też członkostwo Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej. Gdy więc, już po zaprzysiężeniu na premiera, wypowiedziała słynne: „brexit to brexit i ja z niego uczynię sukces", był to raczej wyraz koniunkturalizmu niż głęboko podzielanych poglądów.

Seksteczka na Johnsona

Ale latem 2016 r. torysi innego niż May, wiarygodnego kandydata na premiera właściwie nie mieli. Boris Johnson, były charyzmatyczny burmistrz Londynu, który na parę miesięcy przed referendum niespodziewanie przyłączył się do obozu zwolenników wyjścia z Unii, po ogłoszeniu wyników głosowania wpadł w panikę i nie chciał brać odpowiedzialności za kraj. Tak naprawdę sądził, że do brexitu nigdy nie dojdzie, a referendum pozwoli mu jedynie stanąć na czele eurosceptycznej frakcji Partii Konserwatywnej i pewnego dnia, kto wie, zająć miejsce Davida Camerona.

May była jednak wtedy tak głodna władzy, że – jak twierdzi „Sunday Times" – na wszelki wypadek poleciła swoim współpracownikom zbierać na Johnsona „seksteczkę": listę dobrze udokumentowanych zdrad małżeńskich, przypadków używania kokainy, kłamstw i żartów z królowej, na której znalazły się aż 34 pozycje. To były „kompromaty" w rosyjskim stylu, gotowe do użycia, gdyby lider kampanii na rzecz brexitu podjął jednak walkę o Downing Street.

Ale May, podobnie jak Merkel córka pastora, która do dziś regularnie uczestniczy w mszach, a dzieci nie ma tylko dlatego, że od lat cierpi na cukrzycę i musi dwa razy dziennie wstrzykiwać sobie insulinę, ostatecznie nigdy nie zniżyła się do upublicznienia tych rewelacji. Stanęło bowiem na kompromisie: Boris Johnson został szefem brytyjskiej dyplomacji w 13. rządzie Elżbiety II.

Theresa May w wieku 59 lat miała więc wreszcie władzę. Ale szybko okazało się, że nie bardzo wie, co z nią zrobić.

– Brexit od tej pory zajmował cały jej wolny czas, zapowiadane reformy socjalne czy finansowe zostały szybko odsunięte na bok. A mimo to May nigdy tak naprawdę nie potrafiła opracować spójnego projektu wyjścia kraju z Unii, który byłby do zaakceptowania zarówno przez Brukselę, jak i brytyjski parlament – mówi „Plusowi Minusowi" Ian Bond, dyrektor w londyńskim Center for European Reform (CER).

Premier postanowiła pójść śladami swojego poprzednika i spróbować rozbić jednolity front krajów Unii, aby uzyskać tym razem już nie lepsze warunki członkostwa, tylko okoliczności wyjścia z niej. Brytyjska dyplomacja w szczególności skoncentrowała się na Polsce, kraju, który z uwagi na transatlantyckie nastawienie, bliską współpracę gospodarczą ze Zjednoczonym Królestwem i milion Polaków żyjących na Wyspach, mógł zrobić wiele, aby zapobiec „twardemu brexitowi".

Choć jednak Warszawę odwiedzili, i to parokrotnie, chyba wszyscy ministrowie pani premier, podobnie jak i ona sama, Polska ostatecznie nigdy nie złamała europejskiej solidarności. Rząd Beaty Szydło, a potem Mateusza Morawieckiego miał i tak zbyt wiele konfliktów z Brukselą, aby otwierać kolejne fronty.

Ukarać Brytyjczyków

W Unii zaczęło za to stopniowo zwyciężać pryncypialne podejście do Brytyjczyków. Wynikało to z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze, w obliczu narastającej fali populizmu w większości krajów Unii Emmanuel Macron i Angela Merkel chcieli pokazać, jakim błędem jest brexit, jak wiele może kosztować Londyn.

– Chodziło o zniechęcenie potencjalnych naśladowców Wielkiej Brytanii. I to się udało: badania Eurobarometru pokazują, że po raz pierwszy od kryzysu finansowego poparcie dla integracji zasadniczo zaczęło rosnąć – mówi „Plusowi Minusowi" Andrew Russell, politolog Manchester University.

Był też drugi powód bezkompromisowości Unii: Merkel postanowiła powtórzyć w negocjacjach z May tę samą taktykę, która nie pozwalała jej pójść na znaczące ustępstwa wobec Camerona przed referendum z czerwca 2016 r. Dla Niemiec absolutnym priorytetem miało nadal być zachowanie spójności jednolitego rynku.

– Bruksela bardzo wcześnie zaproponowała Wielkiej Brytanii dwa modele współpracy: „norweski", w ramach którego kraj pozostanie w jednolitym rynku, ale bez wpływu na zasady jego funkcjonowania, oraz „kanadyjski", który sprowadza się do zwykłej strefy wolnego handlu. Żaden z nich nie był dla Londynu do zaakceptowania – mówi „Plusowi Minusowi" Kevin Theakston, profesor politologii na Leeds University.

Mimo to 29 maja 2017 r., w niespełna rok od referendum, May poinformowała parlament w Westminsterze, że oficjalnie wystąpiła w Brukseli o uruchomienie procedury z art. 50 traktatu o wyjściu kraju z Unii. Od tego czasu Wielka Brytania ma równo dwa lata na opuszczenie Wspólnoty, chyba że, co mało prawdopodobne, Rada Unii Europejskiej jednomyślnie przedłuży rokowania. – Do dziś nie wiadomo, dlaczego May zdecydowała się na taki krok, nie musiała się z tym tak spieszyć. W każdym razie od tego czasu zasadniczo zaczęła się improwizacja – mówi Russell.

Irlandzki problem

Już kilka dni później premier popełniła jeszcze większy błąd. Przekonana, że ruch z artykułem 50 zjednoczył torysów, postanowiła pójść za ciosem i umocnić większość 17 deputowanych, jaką miała do tej pory w pałacu westminsterskim, siedzibie parlamentu.

Pomysł przedterminowych wyborów skończył się jednak tragicznie: torysi stracili 27 deputowanych i aby utrzymać się u władzy, musieli od tej pory polegać na dziesięciu posłach Demokratycznej Partii Unionistycznej (DUP). W ten sposób padł jedyny wiarygodny pomysł na utrzymanie otwartej granicy między Irlandią Północną a Republiką Irlandii: utrzymanie na nieokreślony czas Ulsteru w jednolitym rynku (tzw. backstop) i poprowadzenie granicy celnej między Wielką Brytanią a Unią przez środek Morza Irlandzkiego. Unioniści z Belfastu nie bez powodu uznali bowiem, że będzie to zasadniczy, może decydujący krok ku zjednoczeniu Zielonej Wyspy i rozpadowi Zjednoczonego Królestwa.

Król był więc nagi, chyba dla wszystkich stało się jasne, że premier jest słaba, znalazła się w defensywie. 13 grudnia parlament to wykorzystał i przyjął uchwałę, zgodnie z którą to on będzie ratyfikował ewentualne porozumienie, jakie May wynegocjuje z Unią. To związało ręce szefowej rządu, pozbawiło ją swobody w negocjacjach z Brukselą. Wiedziała, że wszelkie jej ustępstwa wobec unijnych negocjatorów zmniejszają szansę na ratyfikację porozumienia nad Tamizą, umacniając obóz zwolenników twardego brexitu i szanse na odbicie urzędu premiera przez Borisa Johnsona.

Co prawda przed końcem ubiegłego roku May ustaliła z przywódcami Unii, że rachunek za wyjście z Unii wyniesie 40 mld euro. Uzgodniono także, że trzy miliony obywateli krajów UE żyjący na Wyspach zachowają dotychczasowe prawa, podobnie jak półtora miliona Brytyjczyków mieszkających na kontynencie, w szczególności setki tysięcy emerytów, którzy kupili domy w Hiszpanii, Portugalii, na południu Francji. Wreszcie, ku uldze biznesu, przyjęto, że po 29 marca 2019 r. jeszcze przez przeszło półtora roku będzie obowiązywał okres przejściowy, podczas którego reguły współpracy z kontynentem zasadniczo się nie zmienią.

Wszystko to miało jednak obowiązywać tylko pod warunkiem zawarcia ostatecznej umowy o przyszłych relacjach między Londynem a Brukselą, której na mniej niż pół roku przed zakładanym wyjściem kraju z Unii wciąż nie widać.

Największą przeszkodą dla takiego porozumienia pozostaje tzw. kwestia irlandzka: zachowanie swobody przekraczania granicy przy jednoczesnym wyjściu Ulsteru z jednolitego rynku. Tu May znalazła się między młotem i kowadłem, między koalicjantami z DUP a władzami w Dublinie, za którymi na razie murem stoi cała Unia.

– Nie zgodzimy się na żadne porozumienie, które będzie zakładało przywrócenie jakichkolwiek kontroli na granicy. Swoboda jej przekraczania jest fundamentalnym elementem porozumienia wielkopiątkowego. Analizy Queen's University pokazują, że kontrole na granicy doprowadzą do powrotu napięcia między wspólnotą katolicką i protestancką, do wojny domowej – mówią „Plusowi Minusowi" źródła rządowe w Dublinie.

Ale Arlene Foster, liderka DUP, równie stanowczo ostrzegła, że jeśli w Irlandii Północnej będą obowiązywały inne zasady współpracy z Unią niż w reszcie Zjednoczonego Królestwa, przestanie popierać w parlamencie May. A wtedy jej rząd upadnie.

Rozpad Królestwa

Sondaże pokazują, że niewielka większość mieszkańców Irlandii Północnej opowiada się za połączeniem z Republiką. A to, zgodnie z porozumieniami pokojowymi, powinno prowadzić do referendum w sprawie zjednoczenia Zielonej Wyspy.

W miarę narastania niepewności związanej z brexitem secesjoniści umacniają się także w Szkocji. Cztery lata temu przegrali oni aż 10 pkt. proc. referendum w sprawie niepodległości, ale teraz ich przewaga nad unionistami sięga zależnie od sondaży nawet 5 pkt proc. May, w przeciwieństwie do Thatcher, która zjednoczyła naród wokół obrony Falklandów, może więc przejść do historii jako ta szefowa rządu, która doprowadziła do rozpadu istniejącego od 300 lat Zjednoczonego Królestwa.

Aby zapobiec katastrofie, premier ściągnęła w lipcu cały gabinet do XVI-wiecznej rezydencji Chequers na północnym wschodzie Londynu. Zapowiedziała, że tak jak kardynałowie w czasie konklawe ministrowie nie wrócą do domu, dopóki nie nie zatwierdzą kompromisowego planu, który połączy ogień i wodę: wyjście kraju z Unii przy jednoczesnym pozostawieniu otwartej granicy z Irlandią.

Wyszedł z tego dziwoląg. Oto Wielka Brytania miałaby pozostać w jednolitym rynku, ale tylko w części dotyczącej swobodnego przepływu dóbr. Tu byłaby wręcz gotowa przyjąć unijne normy produktów. Ale gdy idzie o przepływ kapitału, usług i ludzi, Londyn zerwałby z Unią całkowicie.

– To jest pas szahida, który sobie nakładamy i oddajemy zapłon Unii – oświadczył Boris Johnson i 9 lipca złożył urząd ministra spraw zagranicznych, stając się jeszcze groźniejszym konkurentem May, bo już niezwiązanym lojalnością wobec jej rządu. Sześć tygodni później, na szczycie w Salzburgu, przywódcy Unii odrzucili plan z Chequers, argumentując to zagrożeniem spójności jednolitego rynku. May dosłownie w ostatnim momencie została ostrzeżona, że Donald Tusk publicznie ogłosi, iż jej plan po prostu „nie zadziała".

– Owszem, Tusk miał coś takiego powiedzieć, ale prywatnie. Celem było obniżenie napięcia, a nie otwarta konfrontacja – mówią „Plusowi Minusowi" źródła dyplomatyczne.

Nie jest jasne, czy Tusk działał pod naciskiem Emmanuela Macrona, który od początku dąży do „ukarania" Brytyjczyków, aby odwieść Francuzów od pójścia śladem Londynu i głosowania na Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen. Deklaracja Polaka zaskoczyła Brytyjczyków, niespodziewanie uświadamiając poddanym Elżbiety II to, co w Brukseli od dawna było jasne: na stole jest tylko wybór między opcją „norweską" i „kanadyjską", a plan z Chequers jest rzeczywiście mało realny. Z oparów propagandy May, Johnsona i lidera Partii Pracy Jeremy'ego Corbyna nagle przed oczami brytyjskich wyborców zaczęła się wyłaniać prawda.

Jak się do tego odnieść? Którą opcję wybrać? A może odrzucić obie, postawić na scenariusz „the best deal is no deal"?

Czasu na decyzję Brytyjczycy mają w każdym razie bardzo mało. Aby Westminster, europarlament oraz większość parlamentów krajów Unii mogły ratyfikować umowę przed 29 marca przyszłego roku, musi ona zostać uzgodniona najpóźniej w listopadzie. Ale na razie nawet nie wiadomo, czy Tusk rzeczywiście zwoła wtedy szczyt przywódców Unii, bo nie jest jasne, czy mieliby o czym dyskutować.

Straszydło Corbyn

To wszystko coraz bardziej niepokoi brytyjski biznes. Co prawda po referendum nie doszło do załamania gospodarki, masowej ucieczki przedsiębiorstw na kontynent, jak spodziewała się część ekonomistów, jednak Center for European Reform oblicza, że w ciągu dwóch lat z powodu spowolnienia wzrostu gospodarczego finanse publiczne kraju straciły aż 26 mld funtów. W tym czasie Zjednoczone Królestwo z pozycji lidera pod względem tempa rozwoju w Unii spadło na szary koniec razem z Włochami: w II kwartale tego roku brytyjska gospodarka w ujęciu rocznym miała wzrosnąć o ledwie 1,3 proc. Dla porównania Polska może się pochwalić 5-proc. wzrostem.

Gdy stało się jasne, że londyńskie City straci dotychczasowy dostęp do rynku strefy euro, coraz więcej banków zaczęło też przenosić część działalności na kontynent, przede wszystkim do Paryża, ale także Frankfurtu, a nawet Warszawy. May blisko związana z sektorem finansowym poprzez swojego męża Philipa, specjalistę od bankowości inwestycyjnej, którego poznała jeszcze w 1980 r. na Oksfordzie za pośrednictwem przyszłej premier Pakistanu Benazir Bhutto, musiała być tego w pełni świadoma. Tym bardziej że także czołowe koncerny motoryzacyjne, takie jak Toyota, Nissan czy Grupa PSA, zaczęły ostrzegać, że przeniosą produkcję na kontynent, jeśli nie dojdzie do porozumienia z Brukselą, a po brexicie zostaną wprowadzone cła w handlu ze zjednoczoną Europą.

W tym wszystkim May ratuje Jeremy Corbyn. Pod jego przywództwem na zjeździe laburzystów w Liverpoolu we wrześniu przyjęto program, który wywołuje przerażenie biznesu i znacznej część społeczeństwa. Oto w ramach „demokratycznego kapitalizmu" przedsiębiorcy musieliby oddać 10 proc. akcji firm samorządom pracowniczym, które dodatkowo uczestniczyłyby w podejmowaniu strategicznych decyzji dotyczących przyszłości zakładów. Jednocześnie niektóre przedsiębiorstwa o strategicznym znaczeniu w ogóle miałyby zostać upaństwowione.

– Gdyby na czele Partii Pracy stał bardziej umiarkowany przywódca, torysi mieliby dziś przynajmniej o 15 pkt proc. mniejsze poparcie, wyborcy dawno wystawiliby im rachunek za negocjacje brexitowe – uważa Russell.

Mimo wszystko, jak wynika z najnowszych sondaży firmy badawczej YouGov, z poparciem oscylującym wokół 40 proc. elektoratu laburzyści idą łeb w łeb z torysami i w razie upadku rządu May mogą w przedterminowych wyborach przejąć władzę.

Na zjeździe torysów w Birmingham na początku tego tygodnia Johnson ostrzegł przed takim właśnie scenariuszem, jeśli May nadal będzie forsowała plan z Chequers. Jego zdaniem, upierając się przy scenariuszu obecnej premier, Wielka Brytania stanie się „pośmiewiskiem" Europy. Okaże się, że mimo swoich ogromnych wpływów, potężnej gospodarki i potencjału politycznego nie potrafiła się ostatecznie wyrwać ze stanu zależności od europejskiej centrali.

Choć Johnson już raz oszukał wyborców, obiecując przed referendum świetlaną przyszłość po wyjściu z UE, jego demagogiczna argumentacja skutecznie podkopuje pozycję May. Jak wynika z analiz YouGov, połowa Brytyjczyków uważa, że szefowa rządu pozostawiłaby kraj w Unii, gdyby tylko mogła. Przynajmniej co czwarty deputowany Partii Konserwatywnej jest gotowy pójść za apelem Johnsona i poprzeć obalenie obecnego rządu.

Media w Londynie uważają, że w tak złej sytuacji kraj nie był przynajmniej od tragicznej interwencji w 1956 r. w obronie Kanału Sueskiego, co pokazało bezsilność Londynu i de facto położyło kres jego imperium. Aby nie powtórzyć podobnego dramatu, brytyjski okręt musi teraz znaleźć przesmyk między populizmem Johnsona i Corbyna, a także zerwaniem rozmów z Brukselą, jeśli chce wypłynąć na spokojniejsze wody. Niestety, nie ma lepszego kapitana, który mógłby to zrobić, niż Theresa May.

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Szefowa brytyjskiego rządu o zadomowieniu się na Downing Street marzyła od zawsze. Znajomi wspominają, z jakim zawodem przyjęła w 1979 r. wiadomość, że tę najważniejszą funkcję w państwie przejmie Margaret Thatcher. Miała wtedy 23 lata, była studentką geografii na Oksfordzie. Ale mimo to już wtedy liczyła, że to jej, a nie Żelaznej Damie, przypadnie historyczna rola pierwszej kobiety na czele rządu.

Dlatego, gdy blisko cztery dekady później, po porażce referendum w sprawie brexitu w czerwcu 2016 r. David Cameron odchodził w niesławie i bez wyraźnego następcy, nie wahała się ani przez chwilę.

Pozostało 96% artykułu
2 / 3
artykułów
Czytaj dalej. Subskrybuj
Plus Minus
Derby Mankinka - tragiczne losy piłkarza Lecha Poznań z Zambii. Zginął w katastrofie
Plus Minus
Irena Lasota: Byle tak dalej
Plus Minus
Łobuzerski feminizm
Plus Minus
Latos: Mogliśmy rządzić dłużej niż dwie kadencje? Najwyraźniej coś zepsuliśmy
Plus Minus
Jaka była Polska przed wejściem do Unii?
Materiał Promocyjny
Co czeka zarządców budynków w regulacjach elektromobilności?