Dzień, który z dość niezrozumiałych dla mnie powodów ojczyzna kardynała Richelieu postanowiła uznać za swoje święto narodowe. Ale też początek historii, w której może i Francja uporałaby się ze swoimi wrogami, ale wobec przyjaciół okazała się całkowicie bezradna. Bo im większy sprzeciw budzą idee i praktyka tej i każdej kolejnej rewolucji, tym trudniej oprzeć jest się wrażeniu, że gdybym tam był, szedłbym razem z nimi. Dokładał swoją cegiełkę do burzenia każdej z Bastylii starego świata, wiwatował u stóp kolejnych gilotyn. Rzecz nie tylko w psychologii tłumu, tym rozchodzącym się wzdłuż rdzenia kręgowego obezwładniającym rozum i sumienie mrowieniu, jakie konsoliduje w działaniu każdą ludzką masę. Chodzi raczej o alternatywę, a raczej jej brak. Bo jak każda rewolucja jest z zasady orgią niesprawiedliwości, wali na oślep i jako drugorzędne traktuje to, gdzie znajdują się źródła krwi, ważne tylko, żeby dostatecznie szerokim strumieniem wpadały do mórz i oceanów nowego świata, tak jednak w całym tym szaleństwie była pewna metoda.
Tamte światy naprawdę się zestarzały. Wiara, monarchia, porządek stawały się coraz bardziej zeschłą i dziurawą zasłoną dla przyzwyczajenia, cynizmu i gry interesów. Słowa, pojęcia wokół i dla których je stworzono szeleściły już tylko w ustach, mijały szerokim łukiem dusze tych, którzy się na nie powoływali. Można walczyć i umierać za Boga czy monarchię. Ale nie da się tego samego zrobić dla pozycji społecznej hierarchów czy ciągłości dynastii. Idea, nieważne czy się z nią zgadzać czy nie, była raczej przez ostatnie 200 lat po stronie rewolucjonistów. Biali obrońcy każdego z ancien regime'ów okopywali się wzdłuż swojej pozycji i interesu. Tego, co jest w tym, a nie przyszłym czy wiecznym świecie. Dlatego ciągnęli swą sprawę na dno. Byli przyjaciółmi, przed którymi nie udało jej się ustrzec.
I dlatego też kolejna rewolucja nie będzie miała wyboru. Musi wybuchnąć w imię wszystkiego tego, z czym walczyły jej poprzedniczki. Świat, który tamte zbudowały, niemożliwie się zestarzał. Ich idee straciły dawno swój wywrotowy posmak, stały się pożywką dla komercji i obżarstwa, przykrywką hipokryzji wielkich tego świata. Chrześcijaństwo nie ma już możnych patronów ani wpływowych przyjaciół. I na tym polega jego największa siła. Nie łączy się już z żadnymi interesami, które mogłyby pociągnąć je znów na dno. Może być z powrotem sobą – przewrotem i skandalem.
Czy istnieje inny zespół prawd i postaw, który budziłby dzisiaj tak zgodny i zdecydowany sprzeciw? Przecież hipisom łatwiej było pół wieku temu nosić długie włosy, mniejszy spotykał ich za to społeczny ostracyzm niż obecnie za wieszanie na szyi krzyża. Każdy z tamtych buntów zdążył się już dziesięć razy przejeść i skomercjalizować. Wywołuje co najwyżej wzruszenie ramion. Znakiem sprzeciwu mogą być już tylko wyznawcy i naśladowcy Chrystusa. Jak wiele innych rzeczy, tę również jako pierwszy zrozumiał Joseph Ratzinger, ogłaszając, że katolicyzm musi być kontrkulturą. I nią właśnie się staje. Tradycjonaliści są nowymi beatnikami. Chorał gregoriański stał się punk rockiem. W świecie, gdzie można wszystko, tylko ci, którzy szukają reguł i wyrzeczeń, są wywrotowcami. A co najważniejsze, nie chodzi im o jakąś tam ideę, ale Tego, który jest źródłem ich wszystkich.