Dzień, który z dość niezrozumiałych dla mnie powodów ojczyzna kardynała Richelieu postanowiła uznać za swoje święto narodowe. Ale też początek historii, w której może i Francja uporałaby się ze swoimi wrogami, ale wobec przyjaciół okazała się całkowicie bezradna. Bo im większy sprzeciw budzą idee i praktyka tej i każdej kolejnej rewolucji, tym trudniej oprzeć jest się wrażeniu, że gdybym tam był, szedłbym razem z nimi. Dokładał swoją cegiełkę do burzenia każdej z Bastylii starego świata, wiwatował u stóp kolejnych gilotyn. Rzecz nie tylko w psychologii tłumu, tym rozchodzącym się wzdłuż rdzenia kręgowego obezwładniającym rozum i sumienie mrowieniu, jakie konsoliduje w działaniu każdą ludzką masę. Chodzi raczej o alternatywę, a raczej jej brak. Bo jak każda rewolucja jest z zasady orgią niesprawiedliwości, wali na oślep i jako drugorzędne traktuje to, gdzie znajdują się źródła krwi, ważne tylko, żeby dostatecznie szerokim strumieniem wpadały do mórz i oceanów nowego świata, tak jednak w całym tym szaleństwie była pewna metoda.