Miękka siła Konfucjusza

Jeszcze niedawno myśl, że Chiński Nowy Rok mógłby stać się bardzo popularny wśród mieszkańców zachodnich miast, wydałaby się niedorzeczna. A to dopiero początek przemian wizerunkowych, do jakich dążą władze w Pekinie

Publikacja: 24.12.2009 14:00

W styczniu 2004 roku władze Paryża przez pięć dni podświetlały Wieżę Eiffela na czerwono – dla uczcz

W styczniu 2004 roku władze Paryża przez pięć dni podświetlały Wieżę Eiffela na czerwono – dla uczczenia wizyty chińskiego przywódcy Hu Jintao. Ówczesny prezydent Francji Jacques Chirac nie mógł się oprzeć pokusie, by się sfotografować wraz z gościem na takim tle.

Foto: AP

Gdzieś na przełomie tysiącleci, pod koniec lat 90. zeszłego stulecia, a może w pierwszych latach mijającej właśnie dekady, w Pekinie i innych większych chińskich miastach na dobre zadomowił się w zimie Shengdan Laoren, czyli bożonarodzeniowy Staruszek. Tak Chińczycy ochrzcili Świętego Mikołaja. Bez błogosławieństwa władz centralnych, bez wsparcia medialnego, bez zaplecza chrześcijańskiej tradycji Boże Narodzenie stało się popularnym świętem wielkomiejskiej klasy średniej, która, choć ni w ząb nie rozumiała jego przesłania czy historii, radośnie przyjęła je w swojej własnej, skomercjalizowanej i zsinizowanej wersji.

Święty Mikołaj, podobnie jak walentynki, przybył do Chin wraz z amerykańskimi filmami, ze studentami powracającymi z zachodnich uniwersytetów, z tysiącami obcokrajowców na stałe osiadającymi w Pekinie, Szanghaju i innych metropoliach. To był namacalny dowód potęgi zachodniej kultury, jej niezwykłej atrakcyjności. Obecność Bożego Narodzenia w Chinach może nas nieco zaskakiwać, ale przyczyny jego pojawienia się wydają nam się dość oczywiste, bo jesteśmy przyzwyczajeni do globalnej dominacji wszystkiego, co zachodnie.

Jeszcze niedawno myśl, że największe chińskie święto – Święto Wiosny, znane też jako Chiński Nowy Rok – mogłoby zyskać podobną popularność wśród mieszkańców zachodnich miast, wydałaby się nam niedorzeczna. Ale to już się dzieje. Od 2002 roku na londyńskim Trafalgar Square odbywa się wielki festyn z okazji Chińskiego Nowego Roku. Głównym punktem programu jest wielka parada, ze smokami, czerwonymi lampionami, petardami, która przechodzi ulicami brytyjskiej stolicy. Podobnie imprezy odbywają się w coraz większej liczbie miast na całym świecie przy udziale coraz większej liczby ludzi. Rośnie moda na to, co chińskie.

Przestaje nas to dziwić, podobnie jak to, że Chiny są dziś najsilniejszym motorem globalnego wzrostu gospodarczego i głównym bankierem Ameryki. Że premier ChRL odgrywa pierwszoplanową rolę na światowym szczycie klimatycznym w Kopenhadze. Że piłkarze w lidze angielskiej – oglądanej przez miliony ludzi na całym świecie – mają na koszulkach logo chińskiego sponsora wypisane chińskimi znakami. Że chińskie filmy podbijają świat swym rozmachem i finezją, a współczesne chińskie malarstwo przyciąga kolekcjonerów z całego świata. Że zdaniem amerykańskich ekspertów General Motors może już niedługo trafić w chińskie ręce. Wcale nie szokuje nas już to, że raz pierwszy w historii więcej Amerykanów poproszonych przez Instytut Pew o wskazanie największej potęgi gospodarczej świata wymienia Państwo Środka (44 procent) przed swą ojczyzną (27 procent). Jeszcze nie tak dawno wszystko to byłoby trudne do wyobrażenia. Dziś wydaje się już normalne. Na naszych oczach w ciągu zaledwie dekady, może dwóch Chiny stały się trendy, stały się cool.

[srodtytul]„Pokojowy rozwój”[/srodtytul]

Za czasów Mao Chiny były państwem słabym, ale nie stroniły od agresywnego zachowania wobec sąsiadów, wspierania jednych przeciw drugim, gróźb, manifestacji siły. Wraz z dojściem do władzy Deng Xiaopinga ta polityka się zmieniła. Deng uważał, że Chiny powinny jeszcze przez parę dekad siedzieć cicho, nie wychylać się zbytnio, nie prowokować innych, silniejszych graczy na międzynarodowej scenie. Powinny za to wzrastać w spokoju, rosnąć w siłę, grzecznie się do wszystkich uśmiechając.

Mimo to w połowie lat 90. coraz silniejsze państwo chińskie zaczęło pokazywać światu pazury. Mogło się wtedy wydawać, że nad Żółtą Rzeką wyrasta agresywna, złowroga potęga, która już niedługo zagrozi swym sąsiadom, a potem kto wie, może i reszcie świata. Wiele krajów Azji Południowo-Wschodniej było na przykład zaniepokojonych coraz bardziej agresywnym zachowaniem Chińczyków w sprawie Wysp Spratly na Morzu Południowochińskim. Ten archipelag maleńkich wysepek i atoli, w większości niezamieszkanych, ma ogromne znaczenie strategiczne i gospodarcze. Posiadanie Wysp Spratly pozwala, jeśli nie kontrolować, to przynajmniej obserwować ruch na jednym z głównych morskich szlaków handlowych świata. Co więcej, jest to rejon niezwykle zasobny w ryby, a potencjalnie – także w ropę naftową. Jest to teren sporny: do całości lub części Wysp prawo rości sobie kilka państw, w tym Chiny.

W 1995 roku Filipińczycy odkryli, że na jednej z raf, całkiem niedaleko od ich brzegu, Chińczycy zaczęli budować struktury o wyraźnie wojskowym charakterze. Mimo rosnącej nerwowości Manili nie mieli zamiaru ustępować. Jak stwierdził na łamach zachodniej prasy jeden z dowódców brytyjskiej marynarki wojennej, wszystko wskazywało, że „Chińczycy szykują się do wojny”. Żadna wojna jednak nie wybuchła. Wkrótce Pekin przyjął pojednawczą linię tak wobec Manili, jak i innych regionalnymi rządów. Dziś Filipiny określają swe relacje z ChRL mianem wzorowych.

Ten zwrot w chińskiej polityce był wyraźnie rezultatem strategicznej refleksji na szczytach władzy. Pekin zrozumiał, że swoim zachowaniem budzi wrogość i lęk sąsiednich państw, które zaczynają się zwracać przeciwko niemu. Militarna agresja zaczęła mieć coraz bardziej wymierną polityczną cenę. Chińczycy przyjęli więc inną linię, wykorzystując ukute prze wiceszefa Centralnej Szkoły Partyjnej Zheng Bijiana określenie tłumaczone na potrzeby zagranicznego odbiorcy jako „pokojowy wzrost Chin”.

Z czasem spece od wizerunku w Pekinie uznali, że nawet takie sformułowanie może wzbudzać mieszane uczucia w innych stolicach. W 2004 roku Hu Jintao po raz pierwszy zastąpił więc „wzrost” „rozwojem” i tak powstał obowiązujący do dziś „pokojowy rozwój Chin”. Nagle Chińczycy przypomnieli sobie postać admirała Zheng He, który w XV wieku przebył Ocean Indyjski, docierając do Afryki. 600-lecie jego pierwszej wyprawy stało się w 2005 roku okazją do wielkich celebracji z udziałem najwyższych urzędników państwowych. Wiceminister spraw zagranicznych Zhang Yesui podkreślał w wypowiedziach dla mediów, że wyprawy admirała Zhenga to „świadectwo chińskiej tradycji przyjaźni w relacjach międzynarodowych”.

Poprzez sprzyjających Pekinowi sinologów zaczęto rozgłaszać na Zachodzie tezę, że agresja w ogóle nie leży w historycznych genach chińskiego państwa, że Chińczycy są z natury (i z kultury) narodem miłującym pokój.

Jak zauważa amerykańska sinolog profesor Suzanne Ogden, Chiny zdały sobie sprawę, że mogą osiągnąć w zasadzie wszystko, czego chcą, za pomocą instrumentów gospodarczych i finansowych oraz „soft power” – bez konieczności oddawania choćby jednego wystrzału.

[srodtytul]Próżnia po Amerykanach[/srodtytul]

Ukute przez amerykańskiego politologa Josepha Nye’a pojęcie „soft power”, czyli „miękkiej siły”, w ujęciu jego twórcy oznacza zdolność kształtowania preferencji innych krajów poprzez własną atrakcyjność. „Jeśli potrafię cię nakłonić do zrobienia tego, co chcę, to nie muszę w tym celu używać kija i marchewki” – pisał Nye. Taką marchewką może być na przykład obietnica inwestycji lub kredytu. Chińczycy poszerzyli jednak tę definicję. W ich ujęciu marchewka także może być instrumentem miękkiej władzy.

Na początku tego roku rząd Argentyny stanął po raz kolejny w ostatnich latach przed widmem finansowej zapaści. Szalejący na świecie kryzys dotarł i do Buenos Aires, nadwerężając słabe finanse państwa. Władze miały poważne obawy, czy w argentyńskim Skarbie Państwa wystarczy dolarów na obsługę wielomiliardowego zadłużenia zagranicznego. Na pomoc USA politycy w Buenos Aires już dawno nauczyli się nie liczyć. Pomoc przyszła z całkiem innego, odległego, zaskakującego źródła – z Chin. Pekin podpisał z Buenos Aires umowę o wymianie walutowej. Za warte około 10 mld dolarów peso Chińczycy dali Argentyńczykom wartą tyle samo sumę juanów. Pozwoliło to Argentyńczykom na prowadzenie handlu z ChRL, a także innymi krajami, które mają z Pekinem podpisane podobne umowy, w juanach – i przeznaczyć więcej dolarów na obsługę zadłużenia.

Z punktu widzenia doraźnych interesów Pekinu nie jest to szczególnie korzystna operacja. Za pomocą takich marchewek buduje się jednak długofalowe wpływy polityczne. I Pekin buduje je od Azji Środkowej i Południowo-Wschodniej przez Afrykę aż po Amerykę Łacińską, gdzie Chiny urosły w ciągu ostatniej dekady do rangi najpoważniejszego partnera po Stanach Zjednoczonych – których pozycja z roku na rok słabnie. W zamian Chiny zyskują przeróżne rzeczy: poparcie na międzynarodowych forach, wieloletnie kontrakty na eksploatację surowców energetycznych czy dodatkowe możliwości prowadzenia geostrategicznej gry z innymi potęgami.

Do pewnego stopnia czynnikiem, który przyspieszył wzrost chińskiej miękkiej siły, był właśnie gwałtowny spadek amerykańskiej atrakcyjności w ostatnich kilkunastu latach. Chińskie deklaracje o pokojowych intencjach zyskały na przykład na wiarygodności w obliczu wojowniczego zachowania administracji Busha. Na tle Amerykanów dokonujących inwazji na Afganistan, potem Irak i grożących tym samym Iranowi oraz Korei Północnej, Chińczycy sprawiali wrażenie autentycznych gołębi.

Ale spadek notowań Ameryki zaczął się jeszcze za administracji Billa Clintona, która uznała, że po zwycięstwie w zimnej wojnie Ameryka nie musi już szczególnie zabiegać o „serca i umysły” narodów świata. Gdy w 1997 roku niebezpieczne gry walutowych spekulantów z Zachodu doprowadziły do finansowego krachu w Azji Południowo-Wschodniej, wiele państw tego regionu oczekiwało pomocy ze strony Amerykanów. Ta jednak nie przychodziła, a gdy przyszła – dla wielu za późno – to dopiero wtedy, gdy walutowy wirus zaatakował Koreę Południową, niebezpiecznie blisko związaną gospodarczo z samą Ameryką.

Nawet w tradycyjnie proamerykańskiej Tajlandii doszło w tamtym czasie do gwałtownych antyamerykańskich zamieszek. Opinia publiczna uznała, że Ameryka ostatecznie odwróciła się od tego regionu. Tymczasem Chińczycy wśród wielkich fanfar ogłosili, że w imię solidarności z sąsiadami nie dokonają dewaluacji swej waluty. Przez azjatyckie rządy deklaracja ta została przyjęta z wielką ulgą i wdzięcznością, dewaluacja juana dodatkowo zwiększyłaby bowiem presję na ich i tak mocno osłabione waluty. I choć ostatecznie pomoc nadeszła z Ameryki i wspieranych przez nią instytucji, takich jak MFW, to w oczach Indonezyjczyków, Malezyjczyków czy Tajów to właśnie Chińczycy wyszli z całej zawieruchy w aurze prawdziwych przyjaciół narodów azjatyckich. Rok 1997 był pierwszym wielkim sukcesem chińskiej miękkiej siły w obliczu bezduszności Amerykanów.

[srodtytul]Z Konfucjuszem w świat[/srodtytul]

Choć Chiny są krynicą kultury, cywilizacją o 5000-letniej historii, staliśmy się linią produkcyjną. Jeśli Chiny mają przeistoczyć się w naprawdę potężny kraj, w siłę rosnąć musi nie tylko nasza gospodarka i polityka, ale i kultura” – pisał przed trzema laty partyjny dziennik „Renmin Ribao”. Instrumentem szerzenia chińskiej kultury na świecie mają się stać między innymi instytuty Konfucjusza, które od 2004 roku niczym grzyby po deszczu wyrastają w kolejnych krajach świata (w Polsce są już cztery). Jeden z liderów KPCh Li Changchun wprost określił je mianem „kluczowego elementu naszego systemu zagranicznej propagandy”. Wspierane finansowo i organizacyjnie przez Pekin zajmują się nauczaniem języka i kultury chińskiej. Mao Zedong zapewne nie byłby zachwycony pomysłem promowania Nowych Chin na świecie pod takim szyldem. W końcu nikt tak bardzo nie kojarzy się ze starymi Chinami jak właśnie Konfucjusz. Pragmatycznym następcom ojca-żałożyciela ChRL wcale to jednak nie przeszkadza. Nieprzypadkowo konfucjańskie przesłanie o harmonii było rdzeniem starannie przygotowanej ceremonii otwarcia igrzysk olimpijskich w Pekinie w 2008 roku. Zainteresowanie instytutami Konfucjusza za granicą przeszło wszelkie oczekiwania Pekinu, który się nie spodziewał, że na Zachodzie istnieje aż takie zapotrzebowanie na naukę chińskiego.

Czasem zdarzają się rzecz jasna zgrzyty, jak w tym roku na Uniwersytecie Marylandzkim, gdy podczas otwarcia wystawy zdjęć z Tybetu w tamtejszym Instytucie Konfucjusza chiński dyplomata wygłosił mowę pełną krytycznych słów wobec Dalajlamy i pochwał dla chińskich osiągnięć na rzecz rozwoju Tybetu. Ogólnie rzecz biorąc, Pekin zachowuje się jednak rozsądnie, dając instytutom całkowitą swobodę działania i starając się nie mieszać ich do polityki.

To zresztą jest zgodne z metodami działania chińskiej dyplomacji. Gdy Zachód nieustannie domaga się od innych poszanowania praw człowieka czy wprowadzenia demokracji, Pekin mówi: niczego od was nie żądamy, wcale nie chcemy was nawracać na maoizm. Chińskim władzom zależy w zewnętrznym przekazie na zatarciu treści ideologicznych. Pekin chce się pokazać światu jako partner odpowiedzialny, otwarty, pragmatyczny, używający komunistycznych haseł tylko na użytek wewnętrzny.

Nierzadko nawet zachodnie rządy chętnie mu w tym pomagają. Na przykład w styczniu 2004 roku władze Paryża przez pięć dni podświetlały wieżę Eiffla na czerwono – dla uczczenia przyjaźni z narodem chińskim. Wybór daty nie był oczywiście przypadkowy. Do stolicy Francji zawitał akurat chiński przywódca Hu Jintao i ówczesny prezydent Francji Jacques Chirac zwyczajnie nie mógł się oprzeć pokusie, by się sfotografować wraz z gościem na tle czerwonej wieży. Nie to jednak było najważniejszym przekazem tego polityczno-artystycznego happeningu. Przy jego okazji bowiem Francuzi oraz tysiące widzów, czytelników i internautów w całym zachodnim świecie, których przyciągnął widok zdjęcia „płonącej” wieży, dowiedzieli się z mediów, że czerwony to w chińskiej tradycji kolor szczęścia, powodzenia, miłości. Wyjaśnienie to inspirowane było informacjami dostarczonymi przy tej okazji przez państwową agencję prasową Xinhua i anglojęzyczny organ rządu „China Daily”. Czerwony rzeczywiście jest w Chinach kolorem szczęścia, powodzenia i miłości. I choć czerwień narodowego sztandaru to inna czerwień, jak najbardziej robotniczo-chłopska, chińscy spece od PR chcą, by zagraniczny odbiorca tak tego nie kojarzył.

[srodtytul]Chiński model[/srodtytul]

Co więc właściwie chcą przekazać zagranicznemu odbiorcy Chińczycy? Na początek zadowoli ich poprawa złego wizerunku Chin i to już w wielu krajach im się udaje. To jednak tylko program minimum. – Chińskie wpływy w Afryce wzrosły w ostatnich latach tak gwałtownie, że są one dziś porównywalne z amerykańskimi czy francuskimi. Pekin jest dla wielu państw afrykańskich atrakcyjnym partnerem: stanowi nie tylko alternatywny rynek zbytu dla ich surowców naturalnych, ale proponuje odmienny od zachodniego model rozwoju – wyjaśniał mi kiedyś Joshua Kurlantzick, autor książki „Charm Offensive” opisującej wpływ chińskiej „miękkiej siły” na świat.

Nikt o zdrowych zmysłach nie będzie rzecz jasna próbował zaprowadzić w swoim kraju rządów partii, która miałaby w nazwie słowo „komunistyczna” i głosiła hasła czerpiące z Marksa, Engelsa i Mao, a jednocześnie promowała kult pieniądza i wartości konfucjańskie. Model chiński pojmować należy inaczej.

Dla milionów ludzi od Indonezji po Ekwador potencjalna atrakcyjność Chin polega na połączeniu politycznej stabilności z długofalowym wzrostem gospodarczym. Do wielu z nich nie dociera zapewne prawda o ciemnej stronie chińskiego ustroju. Zresztą nawet gdyby dotarła, to nie uznaliby jej oni za szczególnie odmienną od własnych realiów. Mogliby raczej uznać, że jest to cena, jaką warto zapłacić za dobrobyt. Dodatkową wartością dla tych, którzy odbierają napływ zachodnich wzorców jako destabilizujący dla tradycyjnego porządku w ich społeczeństwie, jest promowany przez KPCh neokonfucjański „harmonizm”, kładący nacisk na społeczny ład.

Wbrew temu, co niegdyś zapowiadał Francis Fukuyama, w wielu zakątkach świata demokracja i wolny rynek wcale nie kojarzą się dziś ludziom z porządkiem, sprawiedliwością i zamożnością, lecz z chaosem, niesprawiedliwością i wyzyskiem ubogiej większości przez nieprzyzwoicie bogate elity. W jednym z sondaży ponad połowa Argentyńczyków przyznała, że nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby władze przejęły rządy niedemokratyczne, gdyby potrafiły one rozwiązać problemy gospodarcze kraju. Dla ludzi, którzy tak myślą, Chiny mogą się stać przykładem do naśladowania, alternatywą dla modelu zachodniego.

Władze w Pekinie dobrze zdają sobie sprawę z tego, że by móc skutecznie promować swój model na świecie, brak im jeszcze jednego istotnego instrumentu – globalnej tuby. Takiego chińskiego CNN czy BBC. „Siła naszego głosu nie dorównuje naszej pozycji w świecie. To ma wpływ na poziom akceptacji Chin za granicą. Jeśli nasz głos nie będzie odpowiadał naszej roli, to bez względu na to, jak potężni będziemy, pozostaniemy tylko ułomnym gigantem” – powiedział w jednym z wywiadów profesor Uniwersytetu Ludowego w Pekinie Yu Guoming, współtwórca chińskiego programu medialnej ekspansji.

Na początku tego roku władze podjęły decyzję o zainwestowaniu ponad 6 mld dolarów w rozbudowę agencji Xinhua, dziennika „Renmin Ribao”, a przede wszystkim – stworzenie międzynarodowej telewizyjnej stacji informacyjnej. Centralna państwowa telewizja CCTV ma co prawda kanały międzynarodowe – po angielsku, hiszpańsku i francusku – dostępne w ofercie kablowej w wielu krajach świata, ale sami Chińczycy przyznają, że ich popularność pozostaje niska.

Programom informacyjnym CCTV brakuje tego, co w programach informacyjnych najważniejsze: wiarygodności. To problem systemowy – władzy autorytarnej, która stosuje cenzurę, trudno jest stworzyć w pełni wiarygodny środek przekazu. Chińczycy próbują poradzić sobie i z tym problemem. Zamierzają ulokować siedzibę stacji poza Chinami (w grę wchodzi ponoć Tajlandia lub Singapur) i dać jej możliwie największą swobodę redakcyjną.

Jeśli ta sztuka w końcu się im uda, jeśli mimo wszystkich problemów zdołają dołączyć do szerokiego wachlarza instrumentów „soft power”, jakim już dysponują, także wielką telewizyjną tubę, „chiński model” jeszcze zyska na atrakcyjności. Będzie to dla Zachodu i jego modelu liberalnej demokracji wyzwanie, jakiego nie znał od czasów szczytu potęgi ZSRR. I nie chodzi tylko o wyższość Bożego Narodzenia nad Świętem Wiosny.

Gdzieś na przełomie tysiącleci, pod koniec lat 90. zeszłego stulecia, a może w pierwszych latach mijającej właśnie dekady, w Pekinie i innych większych chińskich miastach na dobre zadomowił się w zimie Shengdan Laoren, czyli bożonarodzeniowy Staruszek. Tak Chińczycy ochrzcili Świętego Mikołaja. Bez błogosławieństwa władz centralnych, bez wsparcia medialnego, bez zaplecza chrześcijańskiej tradycji Boże Narodzenie stało się popularnym świętem wielkomiejskiej klasy średniej, która, choć ni w ząb nie rozumiała jego przesłania czy historii, radośnie przyjęła je w swojej własnej, skomercjalizowanej i zsinizowanej wersji.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy