Halo, panie prezydencie!

Gdybyśmy potrafili wypracować w Europie spójny program polityki wobec świata zewnętrznego, Obama musiałby w najbliższych latach zahaczyć swoimi myślami także o nasz kontynent

Publikacja: 02.04.2010 23:47

Halo, panie prezydencie!

Foto: Rzeczpospolita, Mirosław Owczarek MO Mirosław Owczarek

Red

Niektórzy nasi amerykańscy przyjaciele obawiają się, że chrześcijańską cywilizację w Europie (tak tak, musicie nam o tym czasami przypominać) wkrótce zadepczą muzułmańskie hordy, i bastiony Wiednia w końcu nie wytrzymają pod naporem najeźdźców. Inni martwią się o co innego: czy my, Europejczycy, aby nie zapomnieliśmy, co trzeba zrobić, żeby liczyć się na świecie.

W Brukseli żywią nadzieję, że ten stan już dobiegł końca. Długotrwałe targi doprowadziły do mianowania nieznanych szerzej osób na urząd stałego przewodniczącego Rady Europejskiej (Herman Van Rompuy) oraz teoretycznie wpływowego wysokiego przedstawiciela ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa (Catherine Ashton). W gazetowej mowie jest ona pierwszym europejskim ministrem spraw zagranicznych.

Niektórzy uznali, że obie te postaci stanowią wreszcie odpowiedź na sławne pytanie Henry’ego Kissingera (którego, jak twierdzi, nigdy nie zadał): „Jeśli chcę zadzwonić do Europy, żeby dowiedzieć się o jej zdanie, to jaki mam wykręcić numer?”.

Van Rompuy i lady Ashton będą zapewne chcieli się przyjrzeć transatlantyckiemu przymierzu. Jeśli zwrócą oczy na zachód, co zobaczą?

[srodtytul]W kolejce po uśmiech Obamy[/srodtytul]

Po pierwsze bez większego rozgłosu kwitnie w najlepsze rynek – z korzyścią dla obu brzegów oceanu i reszty świata. Przed krachem finansowym i początkiem recesji gospodarka transatlantycka generowała corocznie sprzedaż wartości ok. 2,5 bln dol.

Politycy europejscy mają skłonność do przyjmowania sukcesu w stosunkach handlowych z USA za rzecz pewną. Kiedy jadą do Waszyngtonu, skupiają się na czym innym. Przede wszystkim chyba szukają zapewnień, że wciąż się liczą, są kochani, że USA choć trochę obchodzi, co mają do powiedzenia w sprawach świata.

Nieprawdą jest, że nasza neurotyczna miłość własna wzrosła z powodu słabości Europy w odniesieniu do USA. Nigdy nie byliśmy tak słabi jak w latach tużpowojennych, kiedy nasze gospodarki leżały w gruzach, a większa część kontynentu miała stłamszone poczucie godności. Ale wiedzieliśmy, że jesteśmy ważni. Znajdowaliśmy się w sercu geostrategicznego klinczu rosyjskiego imperium komunizmu z USA.

Jakie zaś mamy znaczenie, od kiedy upadł mur berliński i skończyła się zimna wojna? Niezaprzeczalnie osiągnęliśmy zdumiewający poziom integracji gospodarczej. Staliśmy się, jak to się nieraz określa, gospodarczym gigantem, wielkim blokiem handlowym, graczem wagi ciężkiej w dyplomacji na rzecz ochrony środowiska oraz największym dostawcą pomocy rozwojowej dla najuboższej części świata. Ale na politycznym ringu osiągneliśmy poziom zawodnika wagi piórkowej.

Naszą świadomość niedostosowania politycznego Europy wzmocniła implozja Związku Sowieckiego i rozpad Jugosławii. W latach 90. udało się nam w końcu wypracować politykę wobec zachodnich Bałkanów, a w Bośni i Kosowie walczyliśmy u boku USA na rzecz stabilizacji regionu.

W ostatnim okresie beztroski unilateralizm prezydenta Busha oszczędził Europie jako całości potrzeby odpowiedzialnego angażowania się w sprawy międzynarodowe. W co wierzyliśmy jako Europejczycy? To proste. Mogliśmy się określać w przeciwstawieniu do Busha, Cheneya i Rumsfelda. Była to, cytując tego ostatniego, „wiadoma wiadoma” [albo, wedle słów polskiego polityka, oczywista oczywistość – przyp. tłum.], że gdyby Ameryka miała prezydenta o nastawieniu multilateralnym, to jako partnerzy USA potrafilibyśmy dokonać rzeczy budzących podziw całego świata.

Nieco potem prezydentem został Obama. Był w pewnym sensie kandydatem Europy, co oznaczało zresztą dla niego pewne polityczne koszty. Był rozumny, mądry ponad swój wiek, elokwentny, jednoznacznie umiarkowany. Krótko mówiąc, gwiazda na tle naszej własnej galerii drętwych, nijakich polityków europejskich (ciekawe, czy oni naprawdę tego nie dostrzegają, tłocząc się w kolejce, by mieć możliwość pozowania do zdjęć w jego blasku?).

Co więc teraz? Jak zareagujemy, gdy w Białym Domu zasiada multilateralista, który oczekuje od Europy większej aktywności – na przykład w wojnie w Afganistanie? Co ma zrobić Europa?

Zacznijmy od tego, że trzeba trzeźwo i realnie patrzeć na Amerykę. Wbrew temu, co się wygaduje o wielobiegunowym, postamerykańskim świecie, Stany Zjednoczone pozostają jedynym supermocarstwem, jedynym krajem, który się liczy w każdym zakątku globu.

Jak więc nowe osoby posadzone przy europejskim telefonie powinny potraktować relacje z USA w erze Obamy, tak by przykuć uwagę prezydenta? Sugerowałbym pięć zasad strategii europejskiej, przy czym moje nadzieje idą dalej niż oczekiwania.

[srodtytul]Nie bójmy się być poważni[/srodtytul]

1. Powinniśmy śmiało założyć, że to, co najbardziej odpowiada interesom Europy, może też najlepiej przysłużyć się relacjom z USA. Powinniśmy starać się zapobiegać militaryzacji programu wykorzystania energii nuklearnej w Iranie z powodu obaw, że irańskie rakiety z głowicami nuklearnymi mogłyby dosięgnąć Europy, a nie dlatego, że jesteśmy sojusznikami Waszyngtonu.

Powinniśmy umacniać demokrację w Pakistanie i nie dopuścić, by kraj ten wpadł w łapy talibów i sprzymierzonych z nimi ekstremistów, bo w naszym europejskim interesie leży zdławienie zagrożeń terrorystycznych dla Europy – a powstają one w obozach szkoleniowych na terenie Pakistanu – oraz uniknięcie nuklearnego starcia w Azji.

Dlatego słusznie postępujemy, walcząc u boku USA w Afganistanie. Skala naszego zaangażowania pokaże, do jakiego stopnia jesteśmy zdolni zaważyć na strategii i taktyce tej walki.

2. Powinniśmy pilnować, by nasza retoryka na temat tego, że jesteśmy międzynarodowymi partnerami Ameryki w procesie pokojowym, nie odbiegała zanadto od rzeczywistości. To prawda, że w tych czasach bliżej nam do Wenus niż do Marsa, za co reszta świata powinna być nam wdzięczna, wziąwszy pod uwagę wydarzenia XX w. Ale idziemy w tym myśleniu trochę za daleko. Rzecz nawet nie w tym, że wydajemy za mało na wojsko, lecz że ta suma – ok. 200 mld euro rocznie – jest wydawana niewłaściwie. 70 proc. naszych mężczyzn i kobiet w mundurach nie jest w stanie pełnić służby poza terytorium swojego państwa.

Potrzeba koordynacji zamówień obronnych i harmonizacji standardów wojskowych, abyśmy mogli kupować śmigłowce, transportowce, samoloty bezzałogowe i systemy komunikacji niezbędne do prowadzenia operacji na miarę XXI wieku.

Afryka powinna być uznana za obszar szczególnej odpowiedzialności Europy – zarówno z powodów historyczno-moralnych, jak i ze względów bezpieczeństwa. Musimy wykorzystać nasze struktury pomocowe, dyplomatyczne oraz oddziały pokojowe do wspierania zrównoważonego rozwoju gospodarki, stabilnych rządów i współpracy regionalnej na tym kontynencie.

3. W dziedzinach, w których Europa prowadzi poważną politykę na arenie wewnętrznej, łatwiej jest działać poważnie na zewnątrz. Najlepszymi przykładami są polityka energetyczna i kwestia rosyjska.

W tej chwili stajemy się coraz bardziej zależni od rosyjskiego gazu ziemnego (ok. 40 proc. unijnego importu) i pozwoliliśmy, by Rosja wywołała podziały między członkami Unii w sprawach polityki energetycznej.

Rosja po prostu dąży do większego uzależnienia Europy od jej gazu. Z drugiej strony wielkie firmy energetyczne, np. we Francji, Austrii, we Włoszech, a także w Niemczech, nadal zawierają dwustronne umowy z Rosją. Istnieje też opór przed stworzeniem wspólnej polityki energetycznej, w ramach której Bruksela przemawiałaby w kontaktach z Moskwą jednym, silnym głosem.

Strategia Ameryki wobec Rosji koncentruje się na pozyskiwaniu rosyjskiego wsparcia we wspólnych działaniach w sprawach o znaczeniu globalnym, które najbardziej niepokoją USA.

Chodzi przede wszystkim o Iran, Koreę Płn. i rozbrojenie nuklearne. Europie w relacjach z Rosją najbardziej zależy zaś na bezpieczeństwie dostaw energii oraz stabilności regionu położonego między wschodnimi rubieżami UE a zachodnią granicą Rosji. W tej materii istnieją poważne rozdźwięki, które niechętnie uznajemy.

Moskwa ma XIX-wieczną wizję stref wpływów w Europie. Chciałaby ograniczyć suwerenność sąsiadów, takich jak Ukraina i Gruzja. My zaś pragniemy mieć za sąsiadów kraje demokratyczne, zamożne i niepodległe.

O dziwo, niektóre osoby, zazwyczaj najgłośniej żądające „więcej Europy”, są szczególnie niechętne do podjęcia kroków w kwestii zapewnienia dostaw energii.

4. Zewnętrzna polityka europejska jest najbardziej skuteczna, kiedy jej przedmiot jest blisko. Najlepiej sprawdzamy się w sąsiedztwie, chociaż i tu zaliczamy największe wpadki – wystarczy spojrzeć na Rosję.

Największym sukcesem Europy na arenie zewnętrznej było poszerzenie UE. Proces ten stymulował i umacniał zmiany ustrojowe bez użycia przemocy, doprowadził do stabilizacji kontynentu. Najpierw Hiszpania, Portugalia i Grecja pozbyły się reżimów autorytarnych. Podobnie się stało po rozpadzie imperium rosyjskiego.

Ale na tym nie koniec. Perspektywa członkostwa w UE jest sednem naszej strategii wobec zachodnich Bałkanów. Jednocześnie angażujemy się na rzecz „europejskiej orientacji” Ukrainy, która nie oznacza jednak wejścia do Unii. Różnica bije po oczach. Zamiast kluczyć i mataczyć w tej sprawie, powinniśmy byli zaproponować Kijowowi realistyczny program i terminarz reform, które musiałby wprowadzić, aby uzyskać status kraju negocjującego przystąpienie do Unii.

Bez tego prodemokratyczne i prozachodnie siły polityczne na Ukrainie będą coraz bardziej ustępować pola tym siłom, które są podporządkowane interesom Rosji.

W przypadku Turcji już wiele lat temu obiecaliśmy, że zaczniemy negocjacje akcesyjne, kiedy kraj ten stanie się w pełni demokratyczny, otworzy swoją gospodarkę i zacznie przestrzegać praw człowieka. Z biegiem czasu, im bardziej Tucja się reformowała, tym ostrzej niektórzy politycy europejscy zaczęli wyrażać sprzeciw wobec całej idei.

Jeśli Europa w końcu odprawi Turcję z kwitkiem, będzie to oznaczało dobrowolne wypisanie się z udziału w jakimkolwiek poważnym scenariuszu na skalę globalną. Odrzucilibyśmy tym samym kraj, który jest ważnym graczem w regionie, istotnym członkiem NATO i kluczowym węzłem energetycznym. Zarzucano by nam palenie mostów między nami a światem islamskim, zamiast ich budowania.

5. Europa nie jest i nie zostanie ani supermocarstwem, ani superpaństwem. Nie musimy wypracowywać stanowiska wobec każdego problemu w dowolnym miejscu świata. Ale jeśli problem jest naprawdę toksyczny, a region całkiem blisko, powinniśmy mieć propozycję polityczną, która polega na czymś więcej niż potakiwaniu USA, cokolwiek by one uznały za własną politykę w danej kwestii.

Na przykład obecny stan zawieszenia między wojną a pokojem na Bliskim Wschodzie nie da się na dłuższą metę utrzymać. Scenariusz „jedno państwo izraelsko-palestyńskie” nie jest ani możliwy, ani pożądany. Co możemy zrobić, aby pchnąć sprawy naprzód w regionie, gdzie Stany Zjednoczone są co prawda obecne, ale się ich nie szanuje – a Europa przeciwnie: jest szanowana, ale jej nie ma? Moglibyśmy zdobyć się na wyznaczenie własnego planu politycznego – zaczynając od próby zakończenia rozczłonkowania Palestyny na Zachodni Brzeg, Gazę i wschodnią Jerozolimę.

Moglibyśmy na przykład mocniej naciskać na ponowne stworzenie rządu jedności narodowej w Palestynie, z którym moglibyśmy utrzymywać stosunki – pod warunkiem że będzie on przestrzegał rozejmu z Izraelem i wynegocjowanych warunków pokoju.

[srodtytul]Po co jechać do Madrytu[/srodtytul]

Wątpię, by Obama w najbliższych miesiącach poświęcił wiele uwagi debacie europejskiej na temat relacji z USA. Zamiast tego będzie miał na uwadze relacje Ameryki z wielkimi gospodarkami wschodzącymi – Brazylią, Indiami, a przede wszystkim Chinami – oraz to, jak wykorzystać potęgę Ameryki do ograniczenia terroryzmu. Będzie się troszczył o to, do jakiego stopnia polityka wewnętrzna utrudni mu wywieranie presji na Izrael, aby wznowił proces pokojowy, a także o stan arsenałów nuklearnych, ograniczenie emisji CO2. A także (jeśli jest tak inteligentny, jak wygląda) zajmie się zatrzymaniem biegnącego nieubłaganie procesu przepoczwarzania się autorytaryzmu w krajach arabskich w islamski ekstremizm.

Gdybyśmy potrafili wypracować w Europie spójny program polityczny w niektórych wymienionych powyżej sprawach, Obama musiałby w najbliższych latach zahaczyć swoimi myślami także o nasz kontynent.

Ale nic takiego dotychczas się nie zdarzyło. Prezydent powiedział politykom europejskim, że nie przybędzie na majowy szczyt w Madrycie. Nie można mieć mu tego za złe. Stosując klasyfikację znaną z przewodników Michelina – szczyt w Madrycie nie jest „wart podróży”.

[i]—tłum. p.b. [/i]

[i]Tekst ukazał się w dwutygodniku „The New York Review of Books"© 2010 THE NEW YORK REVIEW OF BOOKS [/i]

[ramka]Chris Patten, autor jest rektorem Uniwersytetu w Oksfordzie. Był gubernatorem Hongkongu, który nadzorował jego powrót do Chin w 1997 r., zasiadał także w latach 1999 – 2004 w Komisji Europejskiej[/ramka]

Niektórzy nasi amerykańscy przyjaciele obawiają się, że chrześcijańską cywilizację w Europie (tak tak, musicie nam o tym czasami przypominać) wkrótce zadepczą muzułmańskie hordy, i bastiony Wiednia w końcu nie wytrzymają pod naporem najeźdźców. Inni martwią się o co innego: czy my, Europejczycy, aby nie zapomnieliśmy, co trzeba zrobić, żeby liczyć się na świecie.

W Brukseli żywią nadzieję, że ten stan już dobiegł końca. Długotrwałe targi doprowadziły do mianowania nieznanych szerzej osób na urząd stałego przewodniczącego Rady Europejskiej (Herman Van Rompuy) oraz teoretycznie wpływowego wysokiego przedstawiciela ds. polityki zagranicznej i bezpieczeństwa (Catherine Ashton). W gazetowej mowie jest ona pierwszym europejskim ministrem spraw zagranicznych.

Pozostało jeszcze 94% artykułu
Plus Minus
„Przyszłość”: Korporacyjny koniec świata
Plus Minus
„Pilo and the Holobook”: Pokojowa eksploracja kosmosu
Plus Minus
„Dlaczego umieramy”: Spacer po nowoczesnej biologii
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Małgorzata Gralińska: Seriali nie oglądam
Materiał Promocyjny
Tech trendy to zmiana rynku pracy
Plus Minus
„Tysiąc ciosów”: Tysiąc schematów frajdy
Materiał Partnera
Polska ma ogromny potencjał jeśli chodzi o samochody elektryczne