W życiu ludzi niezwykłych doszukujemy się często symbolicznych miejsc i dat. W wypadku arcybiskupa Ignacego Tokarczuka, którego pożegnaliśmy w tym tygodniu, takich znaków jest bez liku. Choćby miejsce urodzenia – Łubianki Wyższe, wieś koło Zbaraża. W tym opromienionym sienkiewiczowską legendą mieście młody Tokarczuk zdawał maturę w 1937 roku i to stąd wyjechał do seminarium duchownego we Lwowie. Ilu w Polsce żyje jeszcze ludzi ze zbaraskim rodowodem?
Każda dramatyczna data z dziejów Polski odbijała się na życiu przyszłego hierarchy. Rok 1939 – wkroczenie Sowietów i rozwiązanie seminarium duchownego we Lwowie. Młody Tokarczuk musi się ukrywać przed poborem do Armii Czerwonej. Potem okupacja niemiecka i tajne seminarium z podziemnymi święceniami kapłańskimi 21 czerwca 1942 roku w szczycie okupacyjnej nocy. Dwa lata później w 1944 roku ksiądz Tokarczuk musi opuścić parafię Złotniki koło Podhajców na ziemi lwowskiej. Dostał ostrzeżenie, że oddział UPA planuje jego zamordowanie. Tokarczuk ucieka do Lwowa, ale niedługo potem do miasta znów wkraczają Sowieci i zaczynają wysiedlać Polaków.
Młody ksiądz trafia do Katowic. Tu bierze go na celownik komórka PPR jako „reakcyjnego kapłana". Aby go ratować, władze duchowne wysyłają go na Katolicki Uniwersytet Lubelski. W 1951 roku ks. Tokarczuk kończy KUL i zostaje asystentem na wydziale filozoficznym. Wtedy dochodzi do dramatycznego konfliktu. Władze uniwersytetu, uważając przetrwanie jedynej kościelnej wyższej uczelni w całym bloku sowieckim za priorytet, zgadzają się, aby na KUL powstała komórka ZMP. Pryncypialny ksiądz Tokarczuk demonstracyjnie rezygnuje z asystentury i przez kolejnych dziesięć lat wykłada w seminarium duchownym w Olsztynie.
W wypadku kogo innego tak bogaty życiorys już wyczerpałby limit sporów z władzami PRL. Ale dla księdza Tokarczuka to był dopiero początek. W 1965 roku zostaje mianowany przez Pawła VI na urząd biskupa przemyskiego. Jego posługa potrwa 26 lat. W tym czasie zyska sławę kapłana niezłomnego.
Pierwszy raz usłyszałem o nim w latach 70., gdy ksiądz na lekcji religii w mojej gdańskiej parafii opowiadał nam, jak to koło Przemyśla wierni w ciągu jednej nocy zbudowali kościół, aby postawić władze przed faktem dokonanym. Dziś już wiemy, że SB uważała go za jednego z trzech biskupów najgroźniejszych dla PRL. Był obiektem niesłychanie rozbudowanej inwigilacji. Szukano na niego haków obyczajowych i finansowych. Zakładano podsłuchy, rozpuszczano o nim plotki. Na próżno. Biskup Tokarczuk na szczęście miał solidne oparcie w kardynale Stefanie Wyszyńskim. Kiedy w latach 80. studiowałem na KUL, chłonąłem opowieści działaczy „Solidarności" i NZS, którzy ukrywali się dzięki dyskretnej pomocy przemyskiego hierarchy.
Gdy w 1991 roku odchodził na emeryturę, był żywą legendą. Ale nie stał się wygładzonym pomnikiem. Gdy w marcu 2011 roku usłyszał dywagacje prezydenta Komorowskiego na temat udziału Wojciecha Jaruzelskiego w uroczystościach wyniesienia na ołtarze Jana Pawła II nie milczał. „Ci, którzy zaprosili Jaruzelskiego do udziału w beatyfikacji Ojca Świętego, są ludźmi, którzy boją się prawdy i robią wszystko, żeby ją zasłonić. Jest to działanie haniebne. Jaruzelski odpowiada za wykonywanie wyroków śmierci na polskich patriotach" – mówił.
Był wzorem dla tysięcy księży. Szczególnie w latach 70., gdy gierkowska odwilż w relacjach z Kościołem skłaniała cześć biskupów do swoistej Realpolitik. Jego bezkompromisowość przypominała wtedy wielu księżom, że marzenia o uzyskaniu od komunistycznych władz paszportu na studia w Rzymie nie mogą być ważniejsze od wierności kapłańskiej wobec wiernych.