Między piłką a tajską kuchnią

– Dopięłaś już rozkład jazdy? – pyta co chwilę jakaś dobra dusza o plan zajęć mojej trzyipółletniej córki, która zaczęła chodzić do przedszkola. W przedszkolu jest joga i muzyka. I początki nauki czytania: przeszkolone ekspresowo przedszkolaki już po pierwszym dniu umiały w szatni znaleźć przegródkę z literką, od której zaczyna się ich imię. Są też nauki ścisłe, bo – jak wyjaśniła na zebraniu pani dyrektor – od tego zależy przyszłość Ameryki.

Publikacja: 20.10.2007 06:43

Red

Oto pierwszy naukowy eksperyment. Moja córka przyniosła do domu puszkę wypełnioną ziemią i nasionami trawy. Na wierzchu wymalowała farbami koślawy nos i lekko zezujące oczy. Mamy podlewać i pilnie obserwować. Jeśli wszystko pójdzie po myśli pani przedszkolanki, wkrótce powinien pojawić się Hairy Harry – włochaty Harry, któremu ze środka puszki wyrosną zielone włosy. Czy jednak trzy godziny – tyle trwa poranna sesja w naszym przedszkolu – takiej naukowej stymulacji naszym trzylatkom wystarczy? Wielu rodziców uważa, że najwyraźniej nie. „Masz już program Y na ten semestr? Na co ją zapisałaś?”. Milczę zakłopotana, bo na razie na nic. Y, czyli „łaj” – to potoczny skrót organizacji Young Women’s Christian Association. Mimo chrześcijańskiego przymiotnika w nazwie nie jest to organizacja religijna. Zajmuje się szeroko pojętą edukacją i emancypacją kobiet („empowering women” to ich motto).

starym, lekko nadszarpniętym zębem czasu, ale zawsze czystym budynku z cegły od rana do wieczora na najrozmaitsze zajęcia przychodzą dzieci, młodzież i dorośli, zarówno kobiety, jak i mężczyźni. „W tym roku mają świetny balet dla trzylatek” – z entuzjazmem donosi moja znajoma. „I taniec interpretacyjny. Chciałam, żeby córka chodziła, ale w tym samym terminie mam tajską kuchnię. Może w przyszłym semestrze”.

We wtorki pianino; w środy i piątki hiszpański. W środy jest jeszcze plastyka. W czwartki pływanie. „Kiedy się spotkamy, może dziewczynki mogłyby się razem pobawić?” – pytam nieśmiało. „Koniecznie! Zadzwonię do ciebie, jak już się trochę ustawimy i wszystko się uspokoi”. Oczywiście wiem, że na spotkanie w tym kwartale nie ma co liczyć. Nie będziemy w stanie „zgrać grafików”. Do przerwy zimowej nic się nie uspokoi. Wręcz przeciwnie – rozpoczynamy właśnie zajęciowy maraton.

Czteroletnia przyjaciółka mojej córki od rana do świtu wożona będzie na dziesiątki udoskonalających zajęć. Jej wiecznie zestresowana matka będzie co pięć minut zaglądać do swego superzorganizowanego organizatora. Ma jeszcze dwoje starszych dzieci, jedno w szkole podstawowej, drugie w gimnazjum. Jakkolwiek ciężko to sobie wyobrazić, ich rozkłady jazdy są jeszcze bardziej ambitne. Koordynacja i obsługa wszystkich potrzeb naukowo-transportowych trzech latorośli to nie lada łamigłówka. Czy jest gdzieś napisane, że wyemancypowane (dzięki zajęciom w Y) kobiety mają łatwe życie?

Na dodatek w większości placówek oświatowych oddana matka musi, lub przynajmniej powinna, angażować się osobiście. Przedszkole mojej córki jest tak zwaną kooperatywą, w której raz lub dwa razy w miesiącu rodzice pełnią dyżury. Zobowiązani są także dostarczać „smaczne i zdrowe” (czytaj przygotowane w domu) posiłki. W podstawówce, do której uczęszcza córka mojej znajomej, rodzice pomagają w prowadzeniu ogródka (dzieci uczą się potem gotować wyhodowane tam warzywa).

W gimnazjum matka owej trójki jest członkiem komitetu, który zajmuje się pozyskiwaniem funduszy na nowe laboratorium nauk ścisłych. W związku z tym w roku szkolnym zaliczy pewnie około tuzina zebrań. O pisaniu listów, drukowaniu plakatów i ulotek, przygotowywaniu imprez oraz organizowaniu loterii fantowych lepiej nie wspominać.

Soccer moms – czyli matki dowożące dzieci na mecze piłki nożnej – to określenie, które w amerykańskim dyskursie politycznym i kulturalnym pojawiło się po raz pierwszy przy okazji kampanii wyborczej Billa Clintona. Owe poświęcające się działalności oświatowo-transportowej panie miały się wówczas stać języczkiem u wagi i to one ponoć zadecydowały o zwycięstwie młodego i energicznego senatora z Arkansas.

To, że tak szybko zyskały na znaczeniu właśnie wtedy, nie jest przypadkiem – wczesne lata 90. to okres ogromnej prosperity. Dziś nikt owej grupy nie definiuje już tak dosłownie. Niektórzy socjolodzy mówią o ambitnych kobietach, które zrezygnowały z kariery zawodowej i za główne życiowe zadanie poczytują sobie wychowywanie dzieci. Należą najczęściej do dobrze sytuowanej klasy średniej (tylko w tej warstwie możliwe jest utrzymanie rodziny z jednej pensji, tym bardziej jeśli myśli się o opłaceniu lekcji gry na skrzypcach i nauki hebrajskiego). Inni mówią o rosnących wymaganiach wobec współczesnych matek, które zestresowane z trudem próbują godzić życie zawodowe i rodzinne.

Wikipedia informuje, że chodzi o postfeministyczne podejście do macierzyństwa – połączenie feminizmu z tradycyjnymi wartościami rodzinnymi. Typowa „piłkarska mama”, jeśli dać wiarę Wikipedii, czasem pracuje, a czasem nie. Najczęściej ma jednak wyższe wykształcenie, należy do górnych warstw klasy średniej, mieszka na przedmieściach lub w wielkiej metropolii, jeździ ogromnym samochodem i posługuje się telefonem komórkowym. Hm – dość szeroka kategoria. Nie jestem do końca pewna, czy sama do tej postfeministycznej szufladki pasuję. I czy pisząc o „piłkarskich mamach”, powinnam używać pierwszej czy trzeciej osoby? Z coraz słabszym przekonaniem deklaruję, że do wyścigu szczurów przed rozpoczęciem podstawówki przystępować wraz z dzieckiem nie mam ochoty. Ale co będzie, jeśli niniejszym przekreślam szanse mojego (uzdolnionego, wyjątkowego i zasługującego na wszystko co najlepsze) dziecka na doktorat z Harvardu? Z coraz większym niepokojem zerkam na naszą puszkę – włochaty Harry na razie całkiem jest łysy. Córka podchodzi do sprawy ze stoickim spokojem, ja trochę się denerwuję. Zapisałam ją w końcu na pływanie. Godzina w tygodniu, ani pół sekundy więcej. Wróciła zachwycona. Mam nadzieję, że choć raz w tygodniu uda nam się pójść do parku poszukać kasztanów.

Oto pierwszy naukowy eksperyment. Moja córka przyniosła do domu puszkę wypełnioną ziemią i nasionami trawy. Na wierzchu wymalowała farbami koślawy nos i lekko zezujące oczy. Mamy podlewać i pilnie obserwować. Jeśli wszystko pójdzie po myśli pani przedszkolanki, wkrótce powinien pojawić się Hairy Harry – włochaty Harry, któremu ze środka puszki wyrosną zielone włosy. Czy jednak trzy godziny – tyle trwa poranna sesja w naszym przedszkolu – takiej naukowej stymulacji naszym trzylatkom wystarczy? Wielu rodziców uważa, że najwyraźniej nie. „Masz już program Y na ten semestr? Na co ją zapisałaś?”. Milczę zakłopotana, bo na razie na nic. Y, czyli „łaj” – to potoczny skrót organizacji Young Women’s Christian Association. Mimo chrześcijańskiego przymiotnika w nazwie nie jest to organizacja religijna. Zajmuje się szeroko pojętą edukacją i emancypacją kobiet („empowering women” to ich motto).

Pozostało 84% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał