Rz: Właśnie ukazał się pana album „River: the Joni Letters” z interpretacjami piosenek Joni Mitchell. W jednym utworze śpiewa ona sama. Jak udało się panu namówić ją do przerwania milczenia po kilku latach nieobecności na scenie?
To nie było aż takie trudne. Przyjaźnimy się z Joni od wielu lat. Pierwszy raz spotkaliśmy się przy nagrywaniu jej albumu „Mingus”. Była wtedy bardzo popularną wykonawczynią muzyki folkowej. W tym czasie w jej zespole grał już basista z grupy Weather Report Jaco Pastorius. Pewnego wieczoru zadzwonił do mnie i opowiedział o tym projekcie. „Właśnie jesteśmy w studiu, jest tu Wayne Shorter i brakuje nam tylko ciebie” – powiedział. Byłem tak zaskoczony, że Joni Mitchell nagrywa płytę poświęconą Charliemu Mingusowi, że z ciekawości pojechałem. Poza tym, jeśli Wayne przyjął zaproszenie, nie mogło mnie tam nie być. Wiedziałem, że jeśli w studiu zejdą się Jaco i Wayne, to musi się wydarzyć coś wyjątkowego. Pamiętam, że Joni dała nam całkowitą swobodę interpretacji. Ona sama dostosowała się do improwizowanego charakteru nagrania. Nie spodziewałem się tego po niej.
Jaka jest Joni Mitchell?
Wyjątkowa. Jestem pod wrażeniem jej osobowości. Troszczy się o bliskich i przyjaciół, zabiega o sympatyczne relacje ze wszystkimi, z którymi współpracuje. Jest wspaniałą malarką, poetką i muzykiem. Reżyseruje filmy, skomponowała muzykę do baletu. Walczy o ochronę środowiska. Dba o własny rozwój, jest kreatywna. To powoduje, że jej życie jest na wysokim poziomie duchowym.
Widząc tytuł albumu „River – the Joni Letters”, mam ochotę zapytać o waszą korespondencję. Czy napisał pan wiele listów do Joni Mitchell