Nie ma chyba tematu, o którym Marcin Król nie wypowiedział się na łamach „Dziennika“ czy „Tygodnika Powszechnego“. Starość, dzieci, zakupy, oglądanie telewizji, sąsiedzi, życie na wsi, a nawet ilość radarów na drogach i ich związek z budową autostrad . Gdy do tego dodać jeszcze recenzje powieści sensacyjnych, eseje o twórcach filozofii liberalnej czy wreszcie teksty czysto polityczne – nie sposób nie uznać, że Marcin Król jest najmniej podlegającym zaszufladkowaniu profesorem filozofii w Polsce.
A gdy do tego dodać fakt, że jego linia polityczna (laickiego liberalnego konserwatyzmu) zainspirowała niemałą część publicystyki głównych piór „Dziennika“ – to trudno nie dojść do wniosku, że od jakiegoś czasu jest to – po liberalnej części sceny intelektualnej – także jedna z figur najbardziej wpływowych.
Mimo barwności porównań, wielkiej wyobraźni, sprawności pióra czy rozległości zainteresowań, upodabniających Króla do jego starożytnych filozoficznych poprzedników (bo raczej nie mistrzów, tych ostatnich poszukuje w XIX i XX wieku), nie sposób nazwać go Arystotelesem współczesnej polskiej myśli. I nie chodzi tylko o wielkość starożytnych (z którą trudno polemizować), ale także o samą twórczość byłego redaktora naczelnego „Res Publiki Nowej“. Jej bogactwo i różnorodność nie jest w stanie przykryć bezsilności wobec problemów innych niż codzienne.
Najmocniej chyba ten problem dostrzec można w cyklu felietonów opublikowanych na łamach „Tygodnika Powszechnego“ na temat cnót. Dopóki dotyczą one potocznych kwestii (współczucia, lojalności, pracowitości), zawarte w nich zdroworozsądkowe uwagi filozofa trzymają się kupy. Nie porażają odkrywczością (czemu trudno się dziwić, bowiem felieton nie jest miejscem do publikowania antropologicznych objawień), ale mogą stać się przydatną poradą „liberalnego mędrca“ dla ludzi zagubionych między poczuciem winy a płynną, relatywistyczną współczesnością.
Problem zaczyna się dopiero wtedy, gdy Król sięga po cnoty, które wymagają już nie tylko zdrowego rozsądku i lekko ironicznego dystansu do samego siebie, ale ofiary, poświęcenia, jasnej decyzji, w strukturze której zawarta jest jej niezmienność. Tak jest z wiernością. Król wprawdzie uznaje ją za fundament udanego związku, ale od razu zastrzega, że wymóg absolutnej wierności, aż do śmierci, jaki formułuje wobec małżonków Kościół, jest nierealistyczny i przesadzony. Nikt bowiem nie jest w stanie stwierdzić, co stanie się za lat kilkanaście, jak zmieni się on sam i jak zmieni się jego małżonek. Wszystko to razem prowadzi więc do wniosku, że choć wyłączność małżeńska jest wartością, to jej wymaganie jest już lekką przesadą. Można się z nią pogodzić w przypadku instytucji takiej jak Kościół, ale trudno traktować ją całkowicie poważnie.