Wydawałoby się, że święta, kojarzące się z wartościami rodzinnymi, a także niosące przesłanie miłości i pokoju, nie powinny budzić takich emocji jak fundamentalna dla wiary chrześcijańskiej Wielkanoc. Nic z tego. Od 20 przynajmniej lat Boże Narodzenie jest pod nieustannym ostrzałem. Czasem zrozumiałym, zważywszy konsumpcyjny szał i przymus zasiadania do stołu z ludźmi, których przez cały rok się unika, czasem absurdalnym, bo za taki należy uznać antyświąteczną argumentację radykalnych wyznawców tzw. politycznej poprawności. Ci drudzy pragną usunąć to, co jeszcze pozostało z bożonarodzeniowego sacrum. Zachęcają, byśmy sobie składali życzenia „wesołej zimy”, by ze sklepów i miejsc publicznych zniknęły chrześcijańskie rekwizyty i akcenty, a choinka żeby broń Boże nie zwała się Christmas tree.
Kino amerykańskie od lat 70. minionego stulecia stało się odbiciem owych przemian. Od początku zresztą kino bożonarodzeniowe skłaniało się ku świeckiej czy baśniowej tradycji, wywodzącej się od „Opowieści wigilijnej” Charlesa Dickensa (1843) i „Wizyty Świętego Mikołaja”, napisanej w 1822 roku przez pastora Clementa Clarke’a Moore’a. W opowiadaniu Dickensa skąpca Ebenezera Scrooge’a odwiedzają w wigilijną noc duchy świąt dawnych, obecnych i przyszłych, które ukazują mu mizerię jego życia i doprowadzają do przemiany we współczującego, hojnego dobroczyńcę. W wierszu Moore’a pojawia się Santa Claus jako mały elf, który odbywa podniebny lot saniami i w nocy wkrada się przez komin do domów, by podrzucić prezenty dla dzieci.
Po wielu udanych ekranizacjach „Opowieści wigilijnej” (najlepsze z Alastairem Simem z 1951 roku, Albertem Finneyem z 1970 r. i George’em C. Scottem z 1984 r.) w przyszłym roku pojawi się nowa adaptacja, podpisana przez Roberta Zemeckisa, z Jimem Carreyem. Co się zaś tyczy Santa Clausa, to po jego przemianie z elfa w brodatego dziadunia w czerwieni nie ma roku, by nie pojawił się na ekranie przynajmniej jeden film z jego udziałem: nieważne, czy będzie on magiczną postacią jakby z innej, niesupermarketowej rzeczywistości, jak w filmach „Święty Mikołaj – Gwiazdkowa opowieść” (1985) Szwarca czy „Ekspres polarny” (2004) Zemeckisa, czy Mikołajem z przypadku (trzy części „Śniętego Mikołaja”), odrażającym, zapitym kryminalistą („Zły Mikołaj”), czy uzurpatorem, jak to wykazuje po przybyciu z bieguna północnego do Nowego Jorku tytułowy bohater uroczej baśni „Elf” (2003) Jona Favreau.
Lecz jakikolwiek by ten Santa Claus był, bez niego i jego prezentów Boże Narodzenie po prostu musiałoby zostać odwołane, o czym przekonują zwłaszcza animacje, często ciekawe, od telewizyjnego „Rudolfa, czerwononosego renifera” (1964) przez romantyczno-gotyckie „Miasteczko Halloween” (1993) po kilka adaptacji opowiadania „Grinch: Świąt nie będzie” Dr. Seussa o zielonym stworku mieszkającym na wysypisku śmieci i kradnącym dzieciom prezenty, które to opowiadanie doczekało się w 2000 roku aktorskiej ekranizacji z Jimem Carreyem.
Przed z górą pół wiekiem, kiedy amerykańskie społeczeństwo jeszcze nie otrząsnęło się z traumy wielkiego kryzysu i II wojny światowej, nikt nie poważyłby się robić innych niż opatrzonych optymistycznym przesłaniem filmów na Boże Narodzenie. We „Wspaniałym życiu” (1946) Franka Capry zacny obywatel miasteczka lubiany przez wszystkich George Bailey (James Stewart) stoi w obliczu bankructwa i podejrzeń o malwersacje finansowe. Aby uchronić rodzinę przed wstydem, myśli o samobójstwie. Wtedy pojawia się anioł, który ukazuje George’owi, co by było, gdyby się nie urodził. Miasteczko stałoby się łupem podłego milionera mizantropa, a wszyscy ci, których kocha, albo byliby martwi, albo żyliby w nędzy.