By dostrzec mizerię polskiej polityki, nie trzeba wielkiej przenikliwości – wystarczy przejrzeć ostatnie wydania gazet. Dla zwykłego czytelnika polityczne spory coraz częściej muszą robić wrażenie plątaniny intryg, swarów, pustej retoryki, gdzie sprawy istotne, jak relacja między prezydentem i premierem, mieszają się z groteskową dyskusją o stanie zdrowia głowy państwa. Ciekawe zresztą, że nawet ukochany premier wszystkich Polaków Donald Tusk nie potrafił obudzić nadziei na przyszłość. Wypadł wprawdzie zdecydowanie lepiej niż konkurenci, ale 19 proc. wierzących w jego szczęśliwą gwiazdę to doprawdy niewiele.

I znowu widzę w tym objaw zbiorowej mądrości. Tuska ludzie mogą kochać za to, że nie jest Kaczyńskim, że się uśmiecha, wypowiada dużo gładkich słów i lubi grać w piłkę, ale trudno im uwierzyć, że to ktoś, kto ma w głowie śmiałe projekty i determinację, by je wprowadzić w życie.

Premier nie ma nawet wyraźnego poglądu na temat wprowadzenia podatku liniowego, niegdyś swego głównego postulatu. Jak można od niego wymagać wizji przebudowy państwa? W tej sprawie otrzymujemy porcję ogólników.

Nie wydaje się jednak, żeby zniechęcenie klasą polityczną doprowadziło do pojawienia się nowych liderów. Dzięki ustawie o finansowaniu partii obecny system stał się na tyle szczelny i stabilny, że nawet nie dając Polakom nadziei na przyszłość, politycy mogą spać spokojnie.

Kiedy przyjdzie co do czego, o wszystkim i tak zadecydują pieniądze i sprawność marketingowej kampanii. Nikt nowy nie będzie miał szans.